MICHAEL CIMINO (1939–2016) – niesforne dziecko Hollywood
W całej swojej karierze, przez blisko cztery dekady, nakręcił zaledwie osiem filmów (mniej niż sławny z tego powodu Terrence Malick!). Tym ostatnim była w dodatku skromna, trzyminutowa etiuda w stworzonym na sześćdziesięciolecie festiwalu w Cannes projekcie Kocham kino (segment No Translation Needed). Poza tym od ostatnich dwudziestu lat właściwie nie istniał twórczo. W Fabryce Snów znany był zresztą z tego, że częściej tracił pracę, niż ją dostawał, a tytuły, które wyszły spod jego ręki, w większości odstraszały zarówno widzów, jak i krytyków. Mimo tego zapisał się w annałach kinematografii, a jego włoskie nazwisko doskonale znane jest każdemu miłośnikowi dziesiątej muzy. Być może dlatego w środowisku wołano na niego Ajatollah. Był niski, od jakiegoś czasu coraz bardziej chudy i niemal zawsze skryty za ciemnymi okularami – Michael Cimino zmarł parę dni temu w Mieście Aniołów. Miał siedemdziesiąt siedem lat.
Urodził się w Nowym Jorku, w trzeciej generacji amerykańskich Włochów – przypuszczalnie na kilka miesięcy przed wybuchem II wojny światowej. Paradoksalnie to właśnie antywojenny dramat nakręcony przez Michaela czterdzieści lat później przyniósł mu największe uznanie. Choć miał za sobą obowiązkową służbę, nigdy nie brał czynnie udziału w żadnym konflikcie, chociaż często kłamał na ten temat – podobnie jak odnośnie własnego wieku. Od najmłodszych lat był zresztą buntownikiem. Miał smykałkę do sztuki, dobre oko i nie stronił od alkoholu. Było więc jasne, że prędzej czy później musiał trafić do kina.
Jak większość twórców zaczynał od telewizyjnych reklamówek. Przyniosły mu one uznanie za wizualny styl, lecz musiał szybko z nich zrezygnować przez swoją opieszałość w ich tworzeniu. Następnie, już po przeprowadzce do Los Angeles, zaczął próbować swoich sił w pisaniu scenariuszy. Lata siedemdziesiąte były łaskawym okresem dla nowicjuszy, Cimino nie musiał zatem długo czekać na odzew. Jeszcze jako „Mike” sprzedał trzy scenariusze – do fantastycznego Niemego wyścigu (1972; wraz z Dericem Washburnem i Stevenem Bochco), sequela przygód Brudnego Harry’ego – Siły magnum (1973; na podstawie historii Johna Miliusa) – oraz do Pioruna i Lekkiej Stopy z Jeffem Bridgesem i Clintem Eastwoodem (1974).
Ten ostatni film – zwariowaną komedię kryminalną, która Bridgesowi przyniosła nominację do Oscara – Eastwood pozwolił mu także wyreżyserować. Nie był to co prawda debiut na miarę Kubricka, ale duży sukces kasowy, wprawna ręka reżyserska i swoisty realizm poetycki, który stał się wyznacznikiem jego całej późniejszej twórczości, otworzyły przed nim drzwi do wielkiej kariery. Potwierdził to swoim drugim, uznawanym za najlepszy projektem, który wybrał po odrzuceniu wielu innych ofert.
Powstały w 1978 roku Łowca jeleni – w Polsce zakazany aż do połowy lat dziewięćdziesiątych – wymienia się dziś jednym tchem obok Czasu apokalipsy, Plutonu i innych widowisk rozliczających się z wojną w Wietnamie. W porównaniu z nimi film Cimino jest jednak o wiele bardziej kameralny, a większość akcji rozgrywa się nie w Azji, lecz w Ameryce, wśród środowiska Łemków. Produkcja ta okazała się olbrzymim triumfem komercyjno-artystycznym, zgarniając aż pięć Złotych Rycerzy na dziewięć nominacji (w tym dwa odebrał Cimino). Popularność dodatkowo napędzał fakt, że był to ostatni film zmarłego przedwcześnie, cenionego Johna Cazale’a. Obok niego w filmie brylują Robert De Niro, John Savage, Christopher Walken i Meryl Streep (ówczesna partnerka Cazale’a). Dziś Łowca jeleni uznawany jest za jeden z najlepszych filmów antywojennych i stanowi żywy pomnik reżysera. Choć już wtedy wydatnie przekroczył zarówno budżet, jak i okres zdjęciowy – zapowiedź nagminnie uprawianego przez Cimino procederu.
Twórca zaczął być rozchwytywany. Pomagał nieoficjalnie przy produkcji kilku innych filmów (m.in. robił poprawki do Róży z Bette Midler i Psów wojny z Walkenem), a wiele ofert, do dziś nie wiadomo właściwie ile, odrzucił. Chciał zrobić musical, Oliver Stone nakłaniał go do wyreżyserowania Midnight Express, a producenci do ekranizacji ostatniej powieści Trumana Capote, Hand Carved Coffins. Cimino wstępnie zainteresowany był także adaptacją Urodzonego 4 lipca, którą Stone sam zrobił blisko dekadę później. Miał stanąć za kamerą Króla komedii, nowej wersji Buntu na Bounty i Bóg wie czego jeszcze. Zamiast tego zdecydował się na realizację historycznego fresku i antywesternu w jednym, na który dostał całkowicie wolną rękę od studia United Artists.
Wrota niebios również otrzymały Oscarową nominację (za dekoracje) oraz pretendowały do Złotej Palmy w Cannes. Ponownie rozsławiły też nazwisko reżysera, choć tym razem w absolutnie negatywnym świetle. Największy w danej chwili projekt hollywoodzki po dziś dzień uznawany jest bowiem za synonim porażki. Dość powiedzieć, że o mało nie doprowadził wytwórni do bankructwa. Mimo wysokich ambicji, całkiem pozytywnego odbioru filmu w Europie oraz estymy, która przyszła na film po latach, wraz z jego kolejnymi, coraz dłuższymi wersjami, styl pracy Cimino odbił się wszystkim czkawką, a karierę jego samego dosłownie zatopił. Ciągnąca się blisko pięć godzin epopeja na podstawie autentycznych wydarzeń z XIX-wiecznego Wyoming, mimo obsady pełnej gwiazd (m.in. Kris Kristofferson, Christopher Walken, John Hurt, Sam Waterston i Mickey Rourke) nie miała szans się udać. Budżet rósł jak grzyby po deszczu, na planie dochodziło do wielu spięć, prasa atakowała twórców za znęcanie się nad zwierzętami, a końca nie było widać. Kulisom Wrót… poświęcono zresztą książkę i dokument. Cimino natomiast ze złotego dziecka stał się persona non grata w Hollywood.
Nie było oczywiście tak, że w ogóle nie dostawał pracy, ale odtąd patrzono mu dokładnie na ręce. Tak właśnie został wywalony z planu Footloose, dlatego nie doszły do skutku również jego inne plany o historycznym zacięciu – jak biografia Michaela Collinsa czy gangstera Franka Costello. Musiało minąć aż pięć lat, zanim ponownie dopuszczono go do głosu. Znów pracując ze Stone’em i Rourkiem, Cimino zrobił Rok smoka – policyjny thriller na podstawie powieści Roberta Daleya.
Tym razem akcję osadzono we współczesnym Chinatown, gdzie chińskiej triadzie staje na drodze policjant o polskich korzeniach, Stanley White. Chociaż dla przeciętnego widza był to zdecydowanie przystępniejszy w odbiorze produkt, znowu nie obyło się bez box office’owej wpadki oraz dużej krytyki (aż pięć nominacji do niechlubnych Złotych Malin), wypominającej reżyserowi szczególnie rasizm. Tym razem udało się mu jednak zmieścić w budżecie (i tak niemałym) oraz terminach. Podobnie jednak jak w przypadku Wrót niebios, tak i teraz dopiero upływający czas pozwolił filmowi zebrać oddane grono fanów – choć patrząc całkowicie obiektywnie, był to ostatni naprawdę dobry film Michaela Cimino.
W ciągu następnej dekady nakręcił jeszcze trzy, ale o żadnym nie można napisać zbyt wiele pochlebnych słów. W 1987 roku powstał mierny Sycylijczyk z Christopherem Lambertem, na kanwie książki samego Mario Puzo. W lata dziewięćdziesiątych twórca wkroczył z remakiem Godzin rozpaczy – adaptacja sztuki Josepha Hayesa, wcześniej przeniesiona na ekran przez samego Williama Wylera z Humphreyem Bogartem w roli głównej, teraz zyskała twarze Anthony’ego Hopkinsa i, ponownie, Rourke’a. Żaden z tych projektów nie udał się ani finansowo, ani artystycznie, a kariery zarówno Rourke’a, Lamberta, jak i Cimino wkrótce ostatecznie się załamały.
Łabędzim śpiewem dla tego ostatniego okazał się jeszcze zjadliwy dramat kryminalny Dogonić słońce. Powstał w 1996 roku, a grają w nim Woody Harrelson oraz Anne Bancroft. Trafił bezpośrednio na rynek wideo, przynosząc chyba najmniejsze wpływy ze wszystkich dotychczasowych projektów Cimino – co jest o tyle ciekawe, że w Cannes ponownie nominowano go do Złotej Palmy. Po tym reżyser na dobre usunął się w cień. Poza wspomnianym zaproszeniem do Kocham kino napisał jeszcze scenariusz do włoskiej krótkometrażówki Il pianto della statua (oba w 2007 roku), wcześniej debiutując także jako pisarz powieścią Big Jane. Potem, wespół z Francescą Pollock, napisał także Conversations en miroir.
Mimo bardzo amerykańskich – zarówno w sposobie realizacji, ogólnej wystawności oraz przepychu, jak i w podejmowanej tematyce, która oscylowała często wokół stróżów prawa i zbrodni – filmów, Cimino był bardzo europejskim twórcą. Być może dlatego w momencie, gdy w Hollywood narzekano na jego etykę pracy, artystyczne wyskoki oraz wybujałe ego, nazywając go dosłownie enfant terrible; w Europie, a zwłaszcza we Francji bardzo go ceniono (otrzymał nawet tamtejszy Order Sztuki i Literatury). I to chyba nawet bardziej za jego późniejsze filmy niż legendarnego Łowcę jeleni.
Nie zmienia to jednak faktu, że to właśnie ten projekt cieszy się największym szacunkiem i to on wzniósł go na sam szczyt, z którego potem z hukiem spadł. Trudno zresztą w historii kina znaleźć innego tak skrajnego artystę, który w jednej chwili stanowi śmietankę elity i jest jednym z najbardziej wpływowych adeptów sztuki filmowej, a za moment staje się człowiekiem wyklętym, swoistym bękartem showbiznesu. Potrzebował tak niewiele, by zostać bogiem i tyle samo sprawiło, że okrzyknięto go szarlatanem. Tak, cokolwiek by nie pisać o jego filmach, Michael Cimino był twórcą wyjątkowym – i, co ważniejsze, świadomym tego. I takich jak on nigdy za wiele… nie było. Aż ciśnie się na usta kwestia z jego debiutu:
„You freak! I love you, come back!”
korekta: Kornelia Farynowska