MALOWANIE Z JOHNEM. Artyści powinni przestać robić sztukę ze swojego życia
Pozytywny odbiór sześcioodcinkowego serialu Malowanie z Johnem tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że wystarczy być lubianym artystą, by mówić cokolwiek, nawet głupoty, a mimo to zdobywać dzięki temu jeszcze większe uznanie.
Mimo że minęły niewiele ponad dwa miesiące 2021 roku, to już dwukrotnie cierpliwość widzów została wystawiona na próbę przez minoderyjnych ludzi sztuki, którym wydaje się, że każde ich wspomnienie zasługuje na przytoczenie. Najpierw Fran Lebowitz we Fran Lebowitz: Udawaj, że to miasto podzieliła się inteligencką wizją Nowego Jorku, którego, jak wynika z wielu materiałów prasowych, po prostu nie ma, a później na HBO wylądowały opowieści snute przez Johna Luriego, które, powiedzmy sobie szczerze, powinien zostawić dla siebie. Lebowitz śmiała się, że nie musi bać się katastrofy klimatycznej, bo szybciej umrze, zaś Lurie nie wie, po co mu w ogóle ten serial.
Podobne wpisy
Autor serialu, którego tytuł nawiązuje do serii Fishing with John z 1991 roku zrealizowanej dla IFC/Bravo, regularnie przypomina, że jego dzieło nie jest warte uwagi. Zdradza, że nie ma kontroli nad tym, co się dzieje, że nie ma kompletnie pomysłu na zrealizowanie czołówki, a za operatorem, mówiąc eufemistycznie, nie przepada. Na dodatek czuje się dziwnie, gdy musi wpatrywać się w kamerę i ciągle do niej mówić, a osoby pracujące w jego domu nie chcą pozytywnie wypowiadać się o swoim szefie. Nic, tylko wyłączyć telewizor i pójść na spacer, do czego zresztą autor w pewnym momencie zachęca widzów.
W tym jest przynajmniej szczery, ponieważ rzeczywiście Malowanie z Johnem to nie kontemplacyjna wędrówka, wbrew temu, jak reklamowano je w mediach społecznościowych. Zamiast tego 20-minutowe odcinki służą byłemu muzykowi i aktorowi do przytaczania historyjek ze swojego życia. Kto jest zainteresowany żywotem Luriego, z lubością wsłucha się w opowieść o losach węgorza zakupionego w celu przeniesienia jego obrazu na okładkę płyty albo o dziwacznym spotkaniu z Gore Vidalem. Autor wspomina również o relacjach panujących w domu rodzinnym, ewentualnie o tułaczce po świecie, która zakończyła się na małej wysepce przypominającej idyllę. Tego faktycznie można Luriemu pozazdrościć: bodaj najciekawsze momenty serialu są chwilami wyciszenia, gdy kamera wpatruje się w drzewa oraz horyzont. Wtedy bowiem pojawia się okazja do zsynchronizowania własnego pulsu z naturą i głębszego wniknięcia w świat przedstawiony.
Ale niestety Lurie musi się również wygłupiać, więc z przyjemnością powtarza sekwencję drona uderzającego o drzewo, ewentualnie prezentuje taneczne pląsy albo chodzi po lesie z kijem przypominającym trąbę. Być może dla niektórych taka forma opowiadania jest warta poświęcenia czasu, niemniej jednak wydaje się, że owa fałszywa skromność Luriego jest bardziej napisana pod tezę, aniżeli wynika z prywatnych potrzeb. Skoro bowiem człowiek wyraźnie komunikuje niechęć wobec snucia opowieści, to z jakiego powodu to robi? Wdzięczenie się do kamery i kreowanie postawy, że robi się coś od niechcenia, jak gdyby z wiszącego nad głową przymusu, jest tylko maską, a nie szczerą ekspiacją.
Obrana przez artystę taktyka jest tym boleśniejsza, że przecież pod koniec szóstego odcinka pojawia się wątek dotyczący zdrowia. Przez chwilę czuje się wahanie Luriego, jak gdyby ten nie wiedział, jak daleko może zajść w otwieraniu się przed innymi. Wielka szkoda, że w ogóle poruszył ten wątek – doświadczanej przez siebie wyczerpującej choroby – skoro nie chciał go kontynuować, bo właśnie w tym momencie wspomniana maska opadła, a przed odbiorcami pojawił się John Lurie w pełnej krasie: zmęczony, lecz dumny, wytrwały, choć nadal wątpiący. Tego ewidentnie zabrakło we wcześniejszych odcinkach.
Ciekawy jest też moment, gdy autor opowiada o narodzinach potrzeby malowania obrazów. Nie chodzi o wnikliwość wywodu, lecz o jego szczerość, zwłaszcza w kontekście postępującej choroby uniemożliwiającej odbywanie tras koncertowych lub wielodniowe przebywanie na planach filmowych. Tymczasem malarstwo stało się pretekstem do spotkania ze sobą i wyciszenia. Wielka szkoda, że na ekranie pojawiają się prace Luriego, lecz rzadko ogląda się go w trakcie pracy. Albo inaczej: kamera patrzy przez ramię artysty na tworzone przez niego prace, ale obserwuje tylko końcowe szlify, najczęściej dodawanie ornamentyki do wcześniej przygotowanych płócien. Brakuje szans do podejrzenia malarza na początku orki, gdy kartka jest biała, a pomysł w głowie dopiero się klaruje.
Nie da się ukryć, że Malowanie z Johnem jest serialem przeznaczonym głównie dla fanów twórczości Amerykanina. Niby skromna, a tak naprawdę narcystyczna spowiedź jest kolejnym dowodem na to, że niestety nadal obowiązujący modernistyczny paradygmat dotyczący artystów powinien już dawno zostać obalony. Tworzenie interesującej sztuki nie oznacza, że od razu ze swojej egzystencji można robić wielogodzinną opowieść.