MAJ Z RIDLEYEM SCOTTEM: Kto jest Prometeuszem?
Autorem tekstu jest Szymon Kapela.
Film Ridleya Scotta, Prometeusz, otwiera sekwencja scen tak majestatycznych, tak szlachetnych, tak czystych, że to wprost nie do opisania (co jednak i tak zostanie uczynione). Każdy kadr zdaje się być wypełniony treścią wprost niezgłębioną. Zapowiada spotkanie z kinem, którego nie obejmiemy wzrokiem ni myślą.
Oto naszym oczom ukazuje się jakaś zielona planeta. Po chwili obraz koncentruje się na wodospadzie i zmierzającej na jego skraj jakiejś postaci w todze, być może mnichu. W jakim celu owa postać tam podąża? Aby odprawiać modły? Zapewne. Postać zdejmuje togę. Okazuje się… niezwykle atletyczna i co najważniejsze choć człekopodobna, człowiekiem z pewnością nie będąca. Pochyla się nad tajemnym naczyniem, otwiera je, wypija jego zawartość. Odprawia rytuał? Najprawdopodobniej. Zwraca się do góry, jej oczom (i widza) objawia się… wielki statek kosmiczny. I nagle… owa istota zaczyna się krztusić, dusi się, wpada do wodospadu, tonie. Niemal natychmiast ulega rozkładowi. Nie na marne. Stanie się nasieniem dla rodzaju ludzkiego wchodząc w reakcje chemiczne z ziemskimi pierwiastkami. Bo owa planeta to Ziemia.
Dziesiątki tysięcy lat później człowiek, istota rozumna, chce poznać swego stworzyciela. Gatunek ludzki reprezentuje ekipa naukowców, którzy odnaleźli ślad ich projektanta. Docierają na jego planetę i zastają tam nie tylko jego samego, ale także to, co go pokonało. W konfrontacji z tym czymś ludzie też muszą ponieść klęskę. I ponoszą.
O tym mniej więcej opowiada Prometeusz Ridleya Scotta z 2012 roku. Wydaje się więc, że jest to mimo wszystko film przejrzysty w komunikacie. Nie jest. Można by uznać za zaletę, że Scott opowiada historię nie chcąc na żadne postawione pytania dawać jednoznacznych odpowiedzi. A jednak odnosi się nieprzyjemne wrażenie, że jest na odwrót. Reżyser nie zna odpowiedzi na pytania, które zadaje, dlatego kluczy. Niejednoznaczność jest zasłoną dymną, ma mu przynieść ocalenie, tymczasem brak zdecydowania w wypowiedzi, wieloznaczność, czy wręcz relatywizm, gubią go.
Wątpliwości budzi już pierwsza, opisana wyżej scena. Jak należy odczytywać gest wypicia przez mnicha napoju? Gest poświęcenia się na rzecz powstania nowego gatunku? Pragnienie stania się nasieniem? A może nie mający szczególnego, konkretnego celu, tradycyjnie odprawiany rytuał religijny? Ale w takim razie czy pijący ten napój wiedział, że umrze od jego spożycia (trudno cokolwiek wyczytać z jego twarzy)? Czy zdawał sobie sprawę z tego, co się z nim dzieje? Czy też jeszcze inaczej: został oszukany, otruty przez swych pobratymców? Żadne z tych pytań nie znajduje odpowiedzi w późniejszym przebiegu zdarzeń. I właśnie ta pierwsza już problematyczna scena ustawia poziom odbiorczy w stosunku do całego filmu.
Kolejne sceny nastręczają bowiem podobne trudności. Dla przykładu: naukowcy odnajdują w różnych miejscach naszej planety powtarzające się piktogramy wskazujące drogę do naszych ojców-założycieli. Obecność piktogramów sugeruje, że ci wcale nie od razu nas opuścili. Odwiedzali nas, a dowodem są właśnie starożytne malowidła. Tymczasem naukowcy jednoznacznie stwierdzają, że architekci naszego gatunku choć nas stworzyli, zaraz potem nas porzucili. Sprzeczność. Chyba że uznać, że mapa do domu architektów została zakodowana już w naszym DNA (bądź w podświadomości, w zależności od przekonań), ale to wydaje się już zupełnie pokrętne.
Najlepiej zrobić więc to, co uczynił Ridley Scott, czyli wrócić do początków. Do pytań podstawowych. Według mitu Prometeusz był tytanem, który wbrew woli bogów ulepił na ich podobieństwo człowieka, a następnie skradł im ogień i podarował go słabym ludziom. Za kradzież zapłacił wysoką cenę: został przez bogów skazany na wieczne męki. Złożył swe życie w ofierze, ale udało mu się. Kto jest Prometeuszem w filmie Scotta? By odpowiedzieć na to pytanie nie pozostaje nam nic innego jak wziąć pod lupę załogantów statku o tej właśnie nazwie.