search
REKLAMA
Biografie ludzi filmu

Todd Solondz

Tekst gościnny

6 grudnia 2012

REKLAMA

 

Autorem artykułu jest Rafał Christ

 

„Życie nie jest fair” – tymi słowami zwraca się ojciec do syna w filmie „Opowiadanie” Todda Solondza. Powyższą sentencją można opisać całą twórczość tego reżysera. Myślę, że połączenie jego filmów, nie w kolejności, w której powstawały, dałoby nam dość spójną i ciekawą historię. Wszystkie są do siebie podobne w charakterystyczny sposób. Bohaterowie są ciągle tacy sami, zmieniają się tylko ich imiona (lub aktorzy grający tą samą postać), a życie nigdy nie jest fair.

Todd Solondz, niski i trochę pokraczny pięćdziesięciodwulatek, jest uznawany za jednego z największych ironistów i prześmiewców amerykańskiego kina. Nic w tym dziwnego. W swoich filmach wychwytuje to, co pokazuje nam Hollywood, i obdziera to ze skóry. Ukazuje jednocześnie prawdziwe oblicza życia w Stanach. Jak sam twierdzi, z jego bohaterami nie można się identyfikować. Są to głównie nieudacznicy lub zboczeńcy, rzadko piękni i dobrze zbudowani. Czy staliśmy się tak zapatrzonymi w siebie narcyzami, że potrzebujemy gwiazd, aby móc się utożsamiać z postaciami?

 

Filmy

 

Jego drugi film, „Witaj w domku dla lalek” z 1995 roku, opowiada historię zagubionej, brzydkiej gimnazjalistki, nad którą, nie wiadomo dlaczego, wszyscy się znęcają. Obraz ma budowę, dzięki której trochę przypomina czasy szkolne. Pierwszy dzień: nikt cię nie lubi, wszyscy chcą twojej śmierci. Wracasz do domu, masz kochającą mamę, która cię wspiera, ale wysyła na drugi dzień z powrotem. Myślisz sobie, że gorzej być nie może, co oczywiście okazuje się nieprawdą. Z czasem przyzwyczajasz się do bólu. Dokładnie tak jest w tym filmie, z tym że młoda Dawn nie ma kochającej rodziny. Matka ją ignoruje, karze ją za każdą błahostkę. Dziewczyna staje się kozłem ofiarnym zarówno wśród znajomych jak i najbliższych. Okazuję się być marionetką dużo młodszej siostry. Przeżywamy z nią pierwszą miłość, która jest niemożliwa do zrealizowania, a także drugą – zauroczenie oprawcą, który chce ją zgwałcić. Brzmi co najmniej ciekawie. W pewnym momencie Dawn ma tego dosyć i próbuje się zemścić, co kończy się gorzej dla niej niż dla innych.

 

Zabawna, inteligentna i ironiczna historia o dzieciństwie – jest to tak naprawdę temat tabu w dzisiejszym kinie. Większość mówiących o tym produkcji to albo przesłodzone opowiastki na święta, albo filmy robiące z dzieci demony zła. Ten natomiast jest prawdziwy. Może nie do końca identyfikujemy się z bohaterką, ale rozumiemy jej postępowania. Czasami nawet łezka się w oku zakręci, gdy coś się nam przypomni, np. nasze czasy szkolne. Film został nagrodzony w Sundance.

W 1998 roku powstaje „Happiness”, uznany za najlepszy film Solondza. Jest to historia rodziny Jordanów. Jej członkowie są, można powiedzieć, karykaturami ludzi. Bardzo przerysowani i aż nadto nieporadni. Rodzice sióstr, którzy zawsze byli wzorem idealnego związku dla swoich córek, mają problemy, które wychodzą na jaw. Joy nie potrafi znaleźć mężczyzny dla siebie. Pracuje w call center, a w wolnych chwilach uczy obcokrajowców. Jest najbardziej naiwną postacią. Helen to pisarka, która odniosła sukces dzięki opowiadaniom o gwałtach. Chce kontynuować swoją karierę, ale nie ma weny, więc stwierdza: „Jaka to szkoda, że nikt mnie nie zgwałcił”. Najbardziej ułożone wydaje się życie Trish, żony psychiatry, która ma dzieci i mieszka w wielkim domu. Jej problemem jest to, że mąż przestał się nią interesować. Dość szybko poznajemy powód – kręcą go młodzi chłopcy…

 

Prócz klanu Jordanów, w obrazie pojawia się postać Allena, zboczeńca, który dzwoni do losowo wybranych kobiet i mówi im różne świństwa. Przypadkiem wybiera numer chętnej na gwałt Helen. Wynika z tego słodko-gorzka perypetia. Pozornie chętni na wszystko, przy spotkaniu okazują się nie dość odważni. Bill – mąż Trish – jest jedną z najciekawszych, nie tylko w tym filmie, ale ogólnie w kinematografii, postacią. Pierwszy raz mamy do czynienia z pedofilem, który jest sympatyczny. Wpływa na to głównie strukturalne rozbicie akcji, osłabiające czujność widza. Sama historia jest zabawna i – jak pisałem o „Witaj w domku dla lalek” – równocześnie inteligentna i ironiczna. Jednak porusza poważniejsze problemy. Pokazana jest tu obłuda. Na początku wszystko wydaje się piękne, wręcz sielankowe. Powoli zaczynamy odkrywać, że to tylko pozory. Nic nie jest łatwe i takie śliczne. Pod uśmiechami bohaterów kryją się łzy. Wydają się nie być gotowi na prawdziwe życie z problemami. Sam tytuł jest prześmiewczy, znaczy szczęście, a tego tak naprawdę nikt nie doświadcza. Wszystko to czyni „Happiness” filmem wyjątkowym.

Kolejnym obrazem jest „Opowiadanie” z 2001 roku. W moim mniemaniu to najbardziej szydzący z rzeczywistości twór Solondza. Pierwsza część pt. „Fikcja” opowiada o dziewczynie, która zostaje porzucona przez chłopaka z porażeniem mózgowym. Mogłoby się wydawać, że jest bardzo brzydka. W jej rolę wcieliła się Selma Blair, więc sami oceńcie. Załamana rozstaniem uwodzi, a może raczej zostaje uwiedziona, przez swojego czarnoskórego wykładowcę. Mężczyzna, który zdobył nagrodę Pulitzera i jest świetnym pisarzem, okazuje się nie być do końca normalny. Druga część nosi tytuł: „Dokument”. Mamy do czynienia z nieudolnym reżyserem (przypominającym z wyglądu Todda Solondza. Czyżby autoironia?), który wpada na pomysł nakręcenia dokumentu o młodych ludziach, mających dokonać wyboru studiów. Nikt w niego nie wierzy, ale przypadkiem poznaje Scoobiego, „typowego” nastolatka, którego nic nie obchodzi. Jego rodzina pozornie jest wzorem cnót i uosobieniem amerykańskiego snu. Ich zachowanie zostaje wyśmiane. Najmądrzejszą osobą wydaje się najmłodszy syn, który nie cofnie się przed niczym, aby spełnić swoje egoistyczne zachcianki. Prostymi pytaniami niszczy sprzątaczkę pochodzącą z Meksyku, jednocześnie obnażając marzenia o lepszym życiu w Ameryce.

 

Z pozoru niełączące się ze sobą historie w całości tworzą idealny obraz nastolatków, zagubionych tak samo po wyborze studiów, jak i przed nim. Z pozoru lekka historyjka ma drugie dno. Szczególnie gorzkie jest zakończenie. Czy pogoń za sławą i pieniędzmi jest usprawiedliwieniem dla zapomnienia o ludziach, którzy nam pomogli? Czy spełnianie marzeń, lub chęć spełniania głupich zachcianek pozwala nam krzywdzić innych? Która z historii jest prawdziwsza? Na ostatnie pytanie najlepiej odpowiedzieć słowami czarnoskórego nauczyciela z pierwszej części: „…gdy tylko zaczynasz pisać, wszystko zamienia się w fikcję”.

„Palindromy” z 2004 roku są najbardziej pokazowym filmem Solondza. Mamy w nim miszmasz stałych tematów z twórczości tego reżysera. Jest o pedofilii, aborcji i stosunkach rodzinnych. Zastosowany został dziwny zabieg – główna bohaterka grana jest przez różne aktorki w różnym wieku. Rozdziały nazwane imionami bohaterów sugerują, że dana historia mogła się przydarzyć każdemu z nas. Zmuszona do aborcji młoda Aviva ucieka z domu. Na swej drodze spotyka „cyrk” osobliwości – fana miłości greckiej (pedofila o wielu imionach) i różnego rodzaju chorych ludzi w domu mamy Sunshine. Niektórzy są grani przez osoby naprawdę upośledzone. Reżyser ubolewał, że zarzucano mu wyśmiewanie niepełnosprawności. Ja tego nie zauważyłem. Do każdej z postaci odnosi się bowiem ciepło i z szacunkiem.

 

Pojawiają się tutaj osoby znane z „Witaj w domku dla lalek”. Film zaczyna się pogrzebem Dawn, która nawet po śmierci nie mogła uchronić się przed byciem wyśmiewaną. Mama Sunshine i jej mąż to religijni fanatycy, do których z początku pałamy sympatią. Jak to w twórczości Todda bywa, wszystko zostaje wyśmiane. Obłuda wychodzi na wierzch, a cała historia zatacza swoiste koło. Film nie daje nadziei na lepsze jutro, jak w pewnym momencie mogą zmylić pozory. Gwarantuje wręcz powtórkę tego bólu, którego już doświadczyliśmy. Główna bohaterka wydaje się być głupia i naiwna. Od najmłodszych lat marzy o zajściu w ciążę, aż w końcu staje się to niemożliwe. Ciekawe zabiegi reżyserskie i scenariuszowe sprawiają, że w przeciwieństwie do poprzednich filmów, ten nawet nie wydaje się być lekki. To kino drogi, które zostawia nas z kacem moralnym. Palindrom oznacza słowo lub wyraz, które czytane wspak będzie brzmiało tak samo. Czy film ten można określić takim mianem? Myślę, że tak.

Kontynuacja „Happiness”, czyli „Życie z wojną w tle”, powstała w 2009 roku. Znanych bohaterów grają zupełnie inni aktorzy. Postacie, głównie rodzina Jordanów, postarzeli się. Wydaje się, jakby minęło co najmniej dziesięć lat od pierwszej części. Wszyscy są bardziej doświadczeni, podchodzą do życia inaczej, jednak wciąż prześladują ich podobne dylematy. Do ich świata wkrada się niespodziewanie przeszłość. Bill wychodzi z więzienia i prosi Trish o wybaczenie. Chce jednocześnie odzyskać kontakt z dziećmi. Joy nawiedza duch mężczyzny, który popełnił samobójstwo po rozstaniu z nią. Sama próbuje żyć w związku z Allenem. Najlepiej zdaje radzić sobie Helen. Zajęła się branżą filmową i robi na tym niemałe pieniądze, ale kosztem rodziny.

 

Wojna jest tutaj metaforą przeszłości – tego, co się wydarzyło, gdy musieli walczyć, zmagać się z losem, który nie był dla nich łagodny. Historia z „Happiness” ciągle ich prześladuje. Znowu mamy obnażanie amerykańskiego stylu życia, tylko z pozoru idealnego. Bohaterowie kolejny raz dławią się własnymi perypetiami. Ciągle rodzą się nowe problemy. Ewidentnym nawiązaniem do poprzedniej części jest pierwsza scena w restauracji. Joy dostaje ten sam prezent, którym kiedyś wzgardziła. Tym, co zasługuje na największą uwagę w tym filmie, są jednak zdjęcia. Żaden z wcześniejszych projektów Solondza nie był tak dopracowany graficznie. Sam reżyser spełnia się jeszcze w inny sposób. Napisał piosenkę tytułową do tego obrazu. Zawsze marzył o byciu muzykiem, więc w końcu w pewnym sensie to osiągnął. Niektórzy mogą zarzucać, że jest to odgrzewany kotlet. Mają trochę racji, jednak wciąż smakuje dobrze. Zdumiewająco dobrze. Nie należy jednak patrzeć na „Życie z wojną w tle” przez pryzmat „Happiness”. Trzeba spojrzeć jak na osobny i samodzielny film. Tylko dzięki temu może się spodobać.

Ostatnia produkcja – „Czarny koń” z 2011 roku – po raz pierwszy została pokazana polskiej publiczności na drugiej edycji American Film Festival we Wrocławiu i otwierała całą imprezę. Muszę przyznać, że było to świetne otwarcie. Trochę mniej kontrowersyjny Solondz, widać, że się postarzał. Jednak wciąż ma ten sam pazur i nienawiść do życia w zakłamaniu. Sentencja przytoczona na początku tekstu – „Życie nie jest fair” – idealnie pasuje do tego właśnie filmu. Głównym bohaterem jest nieudacznik z nadwagą. Jedyne, co go interesuje, to zabawki i zdobycie dziewczyny, która wcale go nie chce. Ostatnie przypadkiem mu się udaje, co wzbudza zdziwienie publiczności. Przy okazji okazuje się, że starsza kobieta pracująca z nim w firmie jego ojca jest w nim zakochana, co można uznać za nawiązanie do lubianego przez reżysera wątku pedofilii. Wydaje się, że życie zaczyna być dla niego łaskawe, ale to bzdura. Pojawiają się coraz to nowe, niekiedy zabawne, problemy.

 

Jest to pewnego rodzaju spirala, która nakręca się wraz z akcją, wplątując postać w kolejne nieszczęścia i męki umysłowe. Często ucieka w świat wyobraźni, przez co ciężko określić, co jest rzeczywiste, a co stanowi tylko imaginację bohatera. Tak naprawdę nie wzbudza on sympatii. Jego rodzice to ciężko pracujący ludzie, a on jest leniem, czarnym koniem rodziny. Reżyser dokonuje autopsji życia na amerykańskich przedmieściach. Służy mu do tego człowiek bez ambicji – całkowita odwrotność modelu z amerykańskiego snu. Momentami wydaje się, że ma szansę na coś lepszego, po chwili jednak ją traci lub przesypia albo patrzy w inną stronę. Zmaga się też z problemami, z którymi zetknął się każdy z nas, jak np. niemożność wymiany uszkodzonego towaru. Historia jest w miarę prosta, lekka i przyjemna. Pozostawia jednak gorzki posmak. Możemy się śmiać, ale po chwili uświadamiamy sobie, że to wcale nie jest śmieszne, tylko prawdziwe. Wspaniałe kreacje aktorskie Christophera Walkena i Selmy Blair zasługują na szczególną pochwałę.

 

Podsumowanie

 

Analizując twórczość tego niezależnego reżysera, nie można przeoczyć muzyki. Prawie każdy film ma piosenkę przewodnią zatytułowaną identycznie jak obraz. Jest to bardzo charakterystyczna cecha. W pewnym momencie słyszymy dźwięk gitary, np. w „Happiness” czy w „ Życiu z wojną w tle” i bohaterów śpiewających słowa, jakimi nazwana została produkcja. Treści również nawiązują do tematu projektu. Moim ulubionym utworem jest „Welcome to the dollhouse” z „Witaj w domku dla lalek”. Nadaje on tempo filmowi, robi go bardziej rockowym, buntowniczym. Jest to też kawał dobrej muzyki. Za to w „Palindromach” piosenki nie mają nic wspólnego z tytułem. Aviva dołącza do grupy muzycznej złożonej z dzieci mamy Sunshine. Jest to zespól religijny i ich występ przywiódł mi na myśl Jacksons 5. W pewnym sensie pokazuje to usposobienie bohaterów, więc jest związane z tematem.

Wszyscy, którzy myślą, że Ameryka to kraina mlekiem i miodem płynąca, powinni zaznajomić się twórczością Solondza. Kontynuuje on dzieło Thompsona, Wolfe’a czy nawet Cassavetesa, pokazując kraj jako umierający organizm. Ludzie nie mają szans na spełnianie swoich marzeń lub po prostu nie chcą tego robić. Bohaterowie są tak zapatrzeni w siebie, że nie widzą kłamstw, którymi żyją, którymi są karmieni. Nie można się z nimi identyfikować jak przy hollywoodzkich produkcjach, ale wpływa to pozytywnie na nasz odbiór. Oglądając film Solondza tracimy narcystyczne przysposobienia, które nabraliśmy przy większości innych twórców. Sam reżyser podkreśla, że filmy to fikcja i właśnie w jego twórczości się w nią zagłębiamy. Poznajemy marzenia i oczekiwania postaci po to, żeby zaraz miały się zderzyć z rzeczywistością i boleśnie legnąć w gruzach. Wszystko to, co podziwialiśmy, czego pragnęliśmy, rozsypuje się na kawałki. Amerykański sen staje się powoli amerykańskim koszmarem, a najgorsze jest to, że jest dużo prawdziwszy od tego pierwszego.

REKLAMA
https://www.perkemi.org/ Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor 2024 Situs Slot Resmi https://htp.ac.id/