JOSEPH GORDON-LEVITT: nie jestem celebrytą
Niezgrabny dzieciak z kiepską fryzurą, stale zmagający się z dysonansem wytworzonym przez konflikt między wiekową duszą a chłopięcym ziemskim wcieleniem… Postać prowadzona z dużym wdziękiem, ale czy ktokolwiek byłby w stanie przewidzieć, że Tommy Solomon z „Trzeciej planety od Słońca” z czasem przeobrazi się w pełnokrwistego Josepha Gordona-Levitta? Długą drogę przebył od tego czasu pogodny nastolatek z Kalifornii, któremu wiek chrystusowy przyniósł sukces i zawodowe spełnienie.
W rodzinie Josepha poczucie żydowskiej tożsamości było zawsze istotną kwestią, bardziej jednak w duchu politycznym i społecznym aniżeli religijnym. Jego matka, Jane, w latach 70. startowała nawet w wyborach do Kongresu. W młodym Josephie natomiast uaktywniły się geny dziadka po kądzieli, Michaela Gordona, reżysera, który przez trzy dekady mierzył się z kapryśnym światkiem Hollywood (z umiarkowanym sukcesem, wnuk bez wątpienia go przerósł). Za sprawą Jane JGL deklaruje się jako feminista, gdyż, jak sam twierdzi, „tak go wychowała”. Rodzina Levittów zmierzyła się z bolesną tragedią w 2010 roku, kiedy nagle zmarł starszy brat Josepha, Daniel. Joseph, zwykle znany raczej z unikania wchodzenia w polemikę z mediami, bardzo zdecydowanie skonfrontował się wówczas z dziennikarką, która zasugerowała przedawkowanie narkotyków jako przyczynę śmierci. Był to pierwszy i jedyny przypadek, kiedy pozwolił sobie na podobnie gniewną i zdecydowaną publiczną wypowiedź.
Debiut sceniczny Joseph zaliczył jako czterolatek. Był już wtedy częścią grupy teatralnej i pod jej skrzydłami wcielił się w rolę Stracha na wróble w inscenizacji „Czarnoksiężnika z Oz”. Szybko dorobił się własnego agenta i powoli kroczył ścieżką aż nazbyt dobrze znaną wszystkim dziecięcym gwiazdom – reklamy, reklamy, reklamy. Następnym etapem były filmy telewizyjne, po raz pierwszy wystąpił na małym ekranie, mając sześć lat. Dziesięcioletniego Levitta można wypatrzeć w podwójnej roli w serialu „Dark Shadows”. Potem przyszedł czas na sitcom „The Powers That Be” (w charakterze gwiazdy – świętej pamięci John Forsythe) i telewizyjną szmirkę „Zamiana rodziców” (Switching Parents). W międzyczasie – gościnne serialowe występy tu i tam, ogólnie rzecz biorąc – ten okres można nazwać „oczekiwaniem na wielką szansę”.
Po raz pierwszy taka szansa zarysowała się w 1994 roku, kiedy Joseph miał zaledwie trzynaście lat. Wcześniej mignął w „Rzece życia” Redforda i w „Beethovenie”. Wspomniany rok natomiast przyniósł mu dwa filmy – „Święty związek” i „Anioły na boisku”. Pierwszy z nich, reklamowany na wyrost jako „superśmieszna seksowna komedia” , spoczywał na barkach Patricii Arquette, która wówczas była poniekąd na fali. W samym filmie Patricia raczy nas wyjątkowo pretensjonalną kreacją Havany, nakłanianej przez konserwatywną Amiszopodobną społeczność do mariażu z dwunastoletnim bratem jej zmarłego męża. Film należy do kategorii przeciętniaków do obejrzenia na raz, ale – zwłaszcza z perspektywy czasu – na Josepha patrzy się znakomicie. Jego Zeke to fajny eksperyment aktorski, próba eksplorowania charakteru nastolatka, który jest po trosze „starym malutkim”, emanuje dziwną dojrzałością wymuszoną przez społeczność, w której dorastał, a jednocześnie wciąż beztroskim dzieckiem. Dla Josepha okazało się to być bazą pod późniejsze wcielenie – Tommy’ego Solomona. „Anioły na boisku” przyniosły mu natomiast nominację do nagrody Saturna i doświadczenie ekranowe u boku Adriena Brody, Danny’ego Glovera i Christophera Lloyda.
I tak nadszedł rok 1996, a wraz z nim wspominana już kilkukrotnie „Trzecia planeta od Słońca”. Flirt z serialem trwał aż do 2001 roku (w sumie sześć sezonów). Skądinąd przedziwna koncepcja Obcych przyjmujących tożsamość ziemskiej rodziny i ich perypetie w starciu z ludzką obyczajowością okazała się sukcesem. A dla Levitta – czymś na kształt pomostu do prawdziwej kariery. To XXI wiek dał nam pełen obraz Gordona-Levitta. Kupujemy go czy nie?
Joseph Gordon-Levitt w perspektywie
Lata spędzone na planie „Trzeciej planety od Słońca” były dla Josepha częściową odskocznią od kariery na dużym ekranie, w tym czasie poświęcił się bowiem głównie zdobywaniu wykształcenia. Studiował historię, literaturę i poezję – przede wszystkim francuską. Jest wielkim fanem francuskiej kultury i mówi płynnie w tym języku.
W 1999 roku wystąpił we współczesnej adaptacji dramatu Szekspira, „Zakochana złośnica” (10 Things I Hate About You), swobodnej wariacji na temat „Poskromienia złośnicy”. Wcielił się w rolę Camerona, niezwykle przyzwoitego młodzieńca (z gatunku tych, których ojcowie chętnie widzą u boku córek). Film jednak ukradł mu w stu procentach Heath Ledger, w roli zbuntowanego młodzieńca (ojcowie widzący takich w pobliżu swoich córek mają pewne wątpliwości). Postać Heatha ma za zadanie namówić na randkę skomplikowaną charakterologicznie Kat (Julia Stiles), bo tylko w ten sposób Cameron ma szansę na romantyczne spotkanie z jej młodszą siostrą, Biancą. Ogólnie wyszła z tego sympatyczna młodzieżowa komedia romantyczna, jednak to brawurowy występ Heatha Ledgera pamięta się z niej najlepiej.
Joseph wystąpił u Alfonso Arau w czarnej komedii „Dar z nieba”, u boku Woody’ego Allena, Sharon Stone i Kiefera Sutherlanda, a następnie w „Twoja na zawsze Lulu”, gdzie Melanie Griffith w miarę wiarygodnie wciela się w rolę schizofreniczki, jednak pod względem aktorskim przełom stanowił dopiero „W głąb siebie” (Manic, 2001 rok). Film nie jest specjalnie popularny – a szkoda. To pierwsza wiodąca i jednocześnie tak dobra rola Josepha. Jako Lyle, siedemnastolatek cierpiący na niekontrolowane wybuchy agresji, który po brutalnej bójce z kolegą trafia do szpitala psychiatrycznego, jest niemal boleśnie prawdziwy. Budzi po równi przerażenie i współczucie, wręcz litość, spod agresywnej otoczki bowiem przebija jego dojmująca samotność i młodzieńcze zagubienie. I to samo w sumie tyczy się wszystkich pozostających pod opieką doktora Davida Monroe (absolutnie rewelacyjny Don Cheadle). Ukrywają strach za maską macho, budzą się z krzykiem w nocy, tną się, by fizycznym bólem zagłuszyć cierpienie, próbują przepaść w tle i być jak najmniej widoczni… interakcje w tej grupie stanowią główną oś fabularną filmu. „Manic” jest depresyjne i klimatyczne, świetnie poprowadzone i błyskotliwie zrealizowane, dla Josepha zaś stanowi wyraźny krok w kierunku dojrzałego aktorstwa i punkt przejścia od poprzednich ról. Kiedy Joseph zrezygnował ze studiów, zapowiadając zdecydowany powrót na duży ekran, zadeklarował, że swoje projekty będzie wybierał starannie. Chciał grać „dobre role w dobrych filmach”. I tak po „Manic” przyszedł czas na „Zły dotyk” (Mysterious Skin). Kontrowersyjny film Gregga Arakiego, eksplorujący trudną tematykę wykorzystywania seksualnego dzieci, zebrał wszelkie możliwe rodzaje recenzji – od zachwyconych po zdegustowane. Równie często padały słowa „arcydzieło”, jak i „płaska wydmuszka, sztuczna fasada”.
Brian (Brady Corbet) i Neil (Joseph) mając osiem lat byli obaj molestowani przez trenera Małej Ligi. Nie kontaktowali się od tego czasu. Każdy z nich inaczej zareagował na traumę. Brian wyparł ją z pamięci, kojarzy tylko pięć godzin pustki, po których obudził się z zakrwawionym nosem. Uważa, że został wówczas uprowadzony przez Obcych. Neil, przeciwnie, nie zapomniał niczego. Co więcej, bolesne doświadczenie pozostawiło w nim dziwne, skonfliktowane emocje. Nie czuje się do końca ofiarą, generalnie wspomina trenera jako utracony ideał. Szuka go w niekończącym się korowodzie przypadkowych seksualnych przygód ze starszymi mężczyznami. Zamknięty w sobie i zorientowany na siebie, nie do końca uświadamia sobie rozmiar własnych emocjonalnych ograniczeń. Ewidentnie dąży w stronę autodestrukcji, kompletnie nie zdając sobie z tego sprawy czy też może bardziej nie przyjmując tego do wiadomości. Oczami Neila obserwujemy świat głęboko zdemoralizowany i nieuczciwy, świat tajemnic i wstydliwych sekretów, uczestniczymy w brutalizacji i degradacji, ale i w poszukiwaniu surogatu uczucia. Jakkolwiek niepokojąco by to zabrzmiało, Araki jest w stanie pokazać, czemu Neil idealizuje trenera, czemu darzył go uczuciem z seksualnym podtekstem, który trudno zaakceptować u ośmiolatka. Złożoność charakteru Neila – jak również Briana – wychodzi daleko poza czarno-białe demonizowanie oprawcy i cierpienie ofiary. To pejzaż blizn rozmaitego typu, mniej i bardziej oczywistych. Niektóre z nich są bezpośrednim następstwem traumy, inne powstają podczas długich lat radzenia sobie z jej reperkusjami. Zakończenie pozostawia widza ze ściśniętym sercem, ale chociaż katharsis jest jedynie częściowe, gdzieś pozostaje nadzieja, że dla obu chłopców jest to krok w dobrą stronę, że uświadomienie sobie, co kryją czarne plamy w pamięci, da im nową szansę w życiu.
Po psychicznie wyczerpujących zmaganiach z rolą Neila (która przyniosła mu nagrodę na międzynarodowym festiwalu filmowym w Seattle, a zasługiwała zdecydowanie na większe uznanie) Joseph zaangażował się w nieco lżejszy projekt, już z samego założenia niezwykle ciekawy. „Kto ją zabił” (Brick) to, wierzcie bądź nie, film noir w klimatach szkoły średniej. I to film noir pełną gębą, bez żadnej przesady, nawet jeśli miejscami służy bardziej za satyrę aniżeli rekonstrukcję gatunku. Ogląda się to rewelacyjnie, w dużej mierze dzięki sporej dawce humoru. Joseph portretuje Brendana, sarkastycznego samotnika o ciętym języku, błyskotliwie inteligentne młodzieńcze wcielenie Philipa Marlowe. Brendan prowadzi śledztwo w sprawie zabójstwa Emily, swojej byłej dziewczyny, która zadzwoniła do niego na dwa dni przed śmiercią, sygnalizując, że ma kłopoty. Mając za wskazówkę zaledwie cztery pozornie niepowiązane ze sobą słowa, mozolnie rekonstruuje przebieg wydarzeń i starannie planuje zemstę. Brendan celowo jest pokazany jako manifestacja wszystkich cech klasycznych detektywów w pigułce (od Bogarta po Alana Ladda), niemal nieprawdziwy w swoim perfekcjonizmie. Potrafi wszystko: prowadzić dedukcję, zastraszyć świadka, przyłożyć w twarz (i sporo, oj sporo ciosów przyjąć na siebie), połączyć błyskawicznie długi ciąg faktów, obserwować, kombinować i realizować. Śledzenie jego wyczynów to w tym samym stopniu podróż w przeszłość, co odświeżające filmowe doświadczenie.
Zgodnie z regułą harmonii w przyrodzie, bo tych dwóch błyskotliwych rolach przyszedł czas na opadającą falę w postaci dwóch totalnych przeciętniaków: „Spustoszenia” i „Zawodu: zabójcy”. Nieco lepiej prezentuje się na tym tle „Świadek bez pamięci”. Solidne kino sensacyjne, z dobrymi elementami suspensu i ciekawą koncepcją byłego sportowca, który w wyniku wypadku traci zdolność tworzenia wspomnień, a niespodziewanie dla siebie zostaje zamieszany w planowany napad na bank. Jeżeli nie dla Josepha, to z pewnością warto ten film obejrzeć dla Jeffa Danielsa.
Wejście do pierwszej ligi
Wejściem do pierwszej hollywoodzkiej ligi stał się niezwykle ciepło przyjęty film „500 dni miłości” (RECENZJA), gdzie Josephowi partneruje urocza (i nieznośna) Zooey Deschanel. To ich kolejne spotkanie po „Manic”. Prywatnie są dobrymi przyjaciółmi. Sam film, oryginalnie i nielinearnie poprowadzony, stanowi studium dekonstrukcji związku łączącego upartą niewiastę deklarującą niewiarę w miłość i niepoprawnego romantyka. Siłą tego filmu, obok świetnie napisanego scenariusza, jest wyczuwalna chemia między bohaterami. Jeśli zaś chodzi o Josepha – jest po prostu czarujący, pełen ciepła, w bardzo zwyczajny, budzący zaufanie sposób, bez fajerwerków, bez szarżowania. W swojej przeciętności jest niezwykle ujmujący. Klasyczny przyzwoity gość, któremu daleko do herosa, z którym szalenie łatwo się identyfikować. „500 dni miłości” przyniosło Josephowi pierwszą w karierze nominację do Złotego Globu i w zasadzie wyznacza granicę, poza którą przestał wcielać się w role chłopców, a zaczął portretować mężczyzn. Po raz pierwszy również w jego karierze zaczęły się pojawiać rasowe blockbustery: listę otwiera „G.I. Joe: Czas Kobry”. Co można powiedzieć… głupi ten film niemożebnie, a jednak ogląda się dobrze – jako czystą rozrywkę pełną pościgów i strzelanin, na tyle sympatyczną w odbiorze, że nie przeszkadza nawet Channing Tatum w głównej roli, przynajmniej do chwili, kiedy się nie odzywa.
Po pretensjonalnej wpadce w postaci do bólu banalnej „Niepewności” Joseph wrócił na właściwe tory dzięki „Hesherowi”. Jaki to film? Najogólniej mówiąc – dziwny. Trochę śmieszny, trochę groteskowy, trochę smutny. Pokazuje, jak można odnaleźć sens od nowa poprzez totalny chaos; że surowa szkoła życia może dać więcej oczyszczenia niż werbalnie deklarowane wsparcie i że żałoba ma wiele twarzy, przy czym nie da się osądzić, czy któraś jest „bardziej właściwa”. Młodziutki T.J. boryka się z uczuciami po stracie matki, która zginęła w wypadku samochodowym. Na ojca, spędzającego dnie bezczynnie na kanapie, za bardzo liczyć nie może. I nagle w jego życie z siłą tajfunu wdziera się tytułowy Hesher.
Oto on, Joseph Gordon-Levitt – długowłosy buntownik z rockową duszą, w gorącej wodzie kąpany arogant, który ma niewyparzony język, nie stroni od używek, żyje jak chce, robi co chce i mówi, co mu się podoba, generalnie rozpętuje chaos, gdziekolwiek się obróci. I ten właśnie niespokojny jeździec znikąd będzie w stanie doprowadzić chłopca do oczyszczenia, którego ten tak bardzo potrzebuje. Chociaż ścieżka, która do tego prowadzi, jest baaaardzo kręta, a metody – wątpliwe. Pod tą chropawą otoczką kryje się, mimo wszystko, dobre serce. Może i Hesher nie wie, co powiedzieć, może brakuje mu stylu, manier i poczucia przyzwoitości – ale wie, co jest właściwe i co jest naprawdę istotne. Zdecydowanie rola w pierwszej piątce dotychczasowych kreacji Josepha Gordona-Levitta. Niektórych widzów z pewnością ten film zirytuje. Warto jednak dać mu szansę i doczekać do końca. Finałowy monolog Heshera jest tego wart. A kim w istocie on sam był? Cóż, to kwestia otwarta na różne interpretacje.
I tak dochodzimy do „Incepcji” (RECENZJA). Pełen rozmachu film Nolana, kochany przez niektórych, przez innych znienawidzony, przedmiot niekończących się dyskusji o tym, kto komu co i jak zaszczepił, opiera się przede wszystkim na barkach Leonarda DiCaprio. Dla Josepha to powrót do drugiego planu – świetnego drugiego planu. Jego Arthur jest niezwykle elegancki, wysmakowany, subtelny. Świetne ciuchy, nienaganna fryzura, równiutko wyciągnięte mankiety. Dużo klasy, niepodważalny styl. Nic dziwnego, że postaci pokroju Eamesa (równie znakomity Tom Hardy) działa na nerwy i prowokuje go do mniej czy bardziej błyskotliwych psikusów… to tak na marginesie. Ponadto to jedna z nielicznych ról, w których Joseph sprawia wrażenie starszego, niż w rzeczywistości jest (zazwyczaj działa to odwrotnie). Jest bardzo męski, niezwykle „fizyczny” na ekranie, stanowiąc doskonałą przeciwwagę dla Cobba w interpretacji DiCaprio.
2011 rok przyniósł Josephowi nominację do Złotego Globu za rolę Adama w komediodramacie „Pół na pół” (50/50). Adam to człowiek bardzo poważnie traktujący własne zdrowie – unika używek, wysypia się w nocy, nigdy nie ryzykuje, robi wszystko, by nie wpakować się w groźne sytuacje („I don’t smoke, I don’t drink, I recycle…”). I nagle diagnoza jak obuchem w łeb – rak kręgosłupa. Zaraz, zaraz –komediodramat o chorobie nowotworowej? A jednak. Przede wszystkim o walce z chorobą na własnych warunkach. Przyjaciel (Seth Rogen – skądinąd odważna decyzja obsadowa jak na film o podobnej tematyce) jest może imprezowiczem bez ogłady i taktu, skupionym głównie na podrywaniu lasek po barach, ale przecież trwa, jest obok, na dobre i na złe. Żadne jego wady tego nie zmieniają. Nieporadna i wyzbyta doświadczenia doktorantka psychologii (Anna Kendrick) uczy się polegać na własnej empatii i intuicji, również poza drzwiami gabinetu, popełniając zresztą masę błędów. Jest też matka (Anjelica Huston), której daleko do ideału, ale która robi, co tylko może. No i sam Adam, który powoli, na swój uporządkowany, drobiazgowy sposób stara się zmierzyć z sytuacją. I jest w tym bardzo prawdziwy, w dużej mierze dzięki scenariuszowi, który tchnie autentyzmem i duchem równowagi między pogodą a dramatem – Will Reiser oparł go na własnych doświadczeniach. Sam Joseph zaś czerpie z tych elementów wizerunku, które kojarzymy najlepiej – jest niezwykle ciepły, ujmujący. Zwyczajny chłopak z sąsiedztwa, który uruchamia wszelkie pokłady optymizmu i siły ducha, by rzucić wyzwanie bólowi i chorobie.
Niezwykle pracowity 2012 rok
Zamiast spodziewanego końca świata, aż cztery filmy: „Mroczny Rycerz powstaje”, „Looper: Pętla czasu”, „Lincoln” i najmniej istotny z nich „Bez hamulców” (Premium Rush) .
„Lincoln” (RECENZJA) to film, zdawałoby się, z góry skazany na sukces. Bo i Steven Spielberg za kamerą, i niezawodny Daniel Day-Lewis w głównej roli, i nośna historia legendarnego prezydenta. Coś jednak ewidentnie poszło źle. To nadal solidny kawałek kina, pod względem rzemiosła dopracowany i zbilansowany, ale trudno nie odnieść wrażenia, że po prostu – pozbawiony duszy, przegadany, do bólu zachowawczy. Spielberg mierzy się z postacią, którą zawsze uważał za ikonę, i do tego stopnia boi się wyciągnąć fałszywą nutę, że operuje na schematach. Miejscami rodzi to niekomfortowe wrażenie… cóż, najprościej mówiąc – nudy. Film jednakowoż broni się znakomitym aktorstwem, solidnym drugim planem i gwiazdorskim Day-Lewisem, który wedle słów Josepha Gordona-Levitta, wcielającego się w postać syna Lincolna, Roberta, był centralną postacią planu przed kamerą i poza nią. Dla Josepha był to pierwszy kontakt z filmem kostiumowym i historycznym, czyli kolejny kamyczek do ogródka aktorskich doświadczeń. Co prawda wtapia się nieco w tło, ale to solidne tło, więc nie ma co narzekać.
Christopher Nolan niejednokrotnie zapewniał, że w jego wersji uniwersum Batmana nie ma miejsca dla Robina – między innymi z powodu chronologii. Niemniej ostatecznie w ostatniej części trylogii (RECENZJE) debiutuje postać Robina Johna Blake’a. Przede wszystkim jednak jest to żart słowny – jak podkreślił współscenarzysta, Jonathan Nolan, „mrugnięcie okiem w stronę widowni”. Słowa słowami, trudno jednak dyskutować z faktem, że Blake pełni rolę Nolanowskiej reinterpretacji postaci Robina. Takie jest po prostu jego miejsce w opowieści. Wychowany w sierocińcu, ukrywający się za pogodnym uśmiechem, solidny, lojalny i odpowiedzialny – Joseph Gordon-Levitt wchodzi swobodnie w skórę bohatera z zadatkami na superbohatera, stając się wiarygodnym spadkobiercą Człowieka Nietoperza.
W filmografii Levitta widać uparte i konsekwentne dążenie do ciągłej żonglerki gatunkowej. Niewątpliwie przemyślane. Zważywszy na jego chłopięcy wygląd, mimo całego magnetyzmu niejednokrotnie na przestrzeni kariery ryzykował zaszufladkowaniem. Wiele wysiłku włożył w to, by uniknąć etykietki „fajnego dzieciaka, na którego miło się patrzy”. Jego ekranowa dojrzałość jest etapem, w który dopiero stopniowo wchodzi. Trochę w tym eksperymentu, a trochę zabawy. Niewątpliwie w tę kategorię wpisuje się “Bez hamulców”, w którym JGL – w przyjemnej lecz banalnej komedii sensacyjnej – pędzi rowerem po Nowym Jorku. Zdecydowanie ważniejszym punktem w filmografii jest „Looper” (RECENZJA), gdzie JGL, z dużą pomocą charakteryzacji, robi naprawdę dobrą robotę, naśladując mimikę, intonację i gestykulację swojej starszej wersji – Bruce’a Willisa. Nawet jego uśmiech jest bardziej Willisowym sardonicznym półuśmieszkiem, aniżeli firmowym radosnym grymasem, do którego zdążył nas przyzwyczaić. Ta formalna zabawa gestem to jednak największa zaleta tej roli. Joe jest, mimo wszystko, jednowymiarowy, żeby nie rzec brutalniej – płaski. Film ogląda się naprawdę dobrze mniej więcej do połowy – od wydarzeń na farmie Sary wyraźnie traci tempo. Ogólnie najprzyjemniej patrzy się na wspólne sceny obu panów, których niestety nie mają wiele. O zagadnieniach kontinuum czasoprzestrzennego i paradoksie pradziadka nawet nie ma co wspominać, wszystkie filmy o podróżach w czasie rodzą zawsze dokładnie te same pytania. W przypadku większości, żeby dobrze się bawić – lepiej ich nie zadawać.
Jak wiele emocji i ekscytacji przyniósł Josephowi pełnometrażowy reżyserski debiut, „Don Jon” (RECENZJA), wiedzą wszyscy, którzy śledzą jego wpisy na Facebooku i Twitterze. Praktycznie każdy z tych wpisów tchnął entuzjazmem rozradowanego dziecka wypatrującego wigilijnej gwiazdki. I nic dziwnego – po raz pierwszy mierzył się z pełnowymiarowym projektem, na dodatek wcielając się jednocześnie w główną rolę. Nie jest to jednak pierwsze reżyserskie doświadczenie Josepha jako takie. Zadebiutował w tym charakterze w 2009 roku 23-minutową krótkometrażówką „Sparks” na podstawie opowiadania Elmore’a Leonarda. W głównej roli wystąpiła Carla Gugino, z którą JGL zaprzyjaźnił się podczas wspólnej pracy na planie „Kobiet w opałach” i „Elektry Luxx”. Rok później natomiast światło dzienne ujrzały kolejne dwa krótkie metraże: „Morgan M. Morgansen’s Date with Destiny” oraz „Morgan and Destiny’s Eleventeenth Date: The Zeppelin Zoo”.
*
Joseph Gordon-Levitt przeszedł ogromną ewolucję na przestrzeni minionej dekady. Aktorsko ma za sobą długą drogę, a na koncie sporo dobrych i bardzo dobrych ról. Zdrowy rozsądek uchronił go przed zmanierowaniem i pozwolił zachować dystans. Celebrytą się nie czuje i nie lubi, by określano go takim mianem, które uważa za sztuczny wytwór popkultury. O popularność już zabiegać nie musi. Najlepsze lata nadal przed nim, zapewne również najlepsze role. Jednocześnie jednak poza sobą pozostawił okres, w którym ewentualną niepewność warsztatową mógł maskować intuicją i młodzieńczym urokiem. Wygląda na to, że nie powinno mu to zaszkodzić. Wystarczająco wiele wysiłku włożył w opanowanie rzemiosła, nie poddając się pokusie, by radośnie trwać tu i teraz. Inwestycja poczyniona w zawodową przyszłość może się z czasem opłacić bardziej, niż kiedykolwiek moglibyśmy przypuszczać.
Joseph Gordon-Levitt ma w sobie „to coś” – niepodrabialny magnetyzm, którego nauczyć się nie można, a który przykuwa do ekranu i sprawia, że zapamiętuje się nie tylko film, ale i postać. Czy ma zadatki na wybitność? Być może jeszcze za wcześnie na to, by wyrokować. Z pewnością jednak pozostaje jednym z najciekawszych młodych (już nie bardzo młodych) aktorów we współczesnym kinie.