GRETA GARBO. Bogini. Ikona. Mit.
„Należy jeszcze do tego okresu kina, kiedy ujęcie ludzkiej twarzy wprawiało tłumy w największe zakłopotanie, kiedy dosłownie ulegano obrazowi człowieka niby jakiejś czarodziejskiej mocy, kiedy twarz stanowiła jakby ciało w stanie absolutnym, którego nie można było ani doścignąć, ani się wyrzec. (…) Przydomek Boska bez wątpienia w mniejszym stopniu miał oddawać stan najwyższego piękna niż esencję jej osoby cielesnej, która zstąpiła z niebios, gdzie rzeczy są ukształtowane i doprowadzone do największej klarowności.”
(Roland Barthes „Mitologie”)
Tak właśnie pisał o Grecie Garbo francuski filozof kultury. Poświęcił jej jeden z rozdziałów w swojej książce opisującej współczesne mity. Aktorka ta bez wątpienia zajmuje jedno z najważniejszych miejsc w panteonie „bogiń ekranu”. Przez wielu teoretyków filmu nazywana jest nawet prototypem gwiazdy – to od niej miał wziąć swój początek hollywoodzki system gwiazd filmowych, który przetrwał aż do lat sześćdziesiątych. Potrafiła grać przed kamerą (zdobyła cztery nominacje do Oscara oraz nagrodę honorową przyznaną za całokształt osiągnięć), ale nie dlatego stała się ikoną.
Najważniejsza była magia, jaką wokół siebie roztaczała; aura tajemniczości, nieprzystępność i oryginalna uroda – to, co składało się na jej mit.
Początek bez znaczenia
Jak każdy mit, także i mit Grety Garbo, ma charakter potencjalny – przypomina rozsypane puzzle. Jest to opowieść złożona z fragmentów, wyszukiwanych i układanych w inny sposób przez każdego z osobna. Wokół szwedzkiej aktorki powstawało więc mnóstwo historii i anegdot. Jej tajemniczość i niechęć do wywiadów tylko wzmocniła ten proces.
O jej dzieciństwie wiadomo niewiele. Urodziła się w 1905 roku w Sztokholmie jako Greta Lovisa Gustafsson. W wieku 13 lat opuściła szkołę, by zajmować się chorym ojcem. Pracowała w sklepie, a następnie zaczęła pozować do katalogu z kapeluszami. Wtedy właśnie miała dostać propozycję pójścia do szkoły aktorskiej przy Królewskim Teatrze Dramatycznym. Jednak nawet książkowe biografie zawierają różne opisy tego okresu jej życia. Jak sama powiedziała na jednej z pierwszych konferencji prasowych po przyjeździe do Hollywood, „Urodziłam się, miałam mamę i tatę, chodziłam do szkoły. Jakie to ma znaczenie?”.
Pigmalion i Galatea
Pewnym jest natomiast, że jej odkrywcą był reżyser Mauritz Stiller. Udział w jego filmie „Gdy zmysły grają” z 1924 roku był dla Szwedki pierwszym tak poważnym występem przed kamerą. Adaptacja powieści Selmy Lagerlöff okazała się sukcesem, co było dużą zasługą młodej Grety. Stiller dostrzegł w niej coś wyjątkowego. Stwierdził, że może uczynić z niej gwiazdę i otoczył opieką. Nawet, gdy rok później wyjechała do Niemiec, by zagrać w „Zatraconej ulicy” Georga Willhelma Pabsta, Stiller towarzyszył jej na każdym kroku. Na planie reżyserowana była przez Pabsta, „po godzinach” do późnej nocy ćwiczyła zaś pod okiem Stillera.
Trzeba pamiętać o tym, że praca aktora nad rolą w czasach kina niemego wyglądała zupełnie inaczej niż obecnie – istotne było każde spojrzenie czy najmniejszy gest. To one tworzyły scenę. Szwedzki reżyser dbał więc o to, aby jego podopieczna pamiętała każdy szczegół z otrzymywanych wskazówek. Jej praca na planie miała przypominać odtwarzanie wyćwiczonego układu choreograficznego. Stiller, perfekcyjny aż do przesady, każdą próbę zaczynał ponoć od gromkiego „Nie!”, a młodą aktorkę uczył nie tylko sposobu pracowania nad rolą, ale też zwykłej ludzkiej ogłady. Na pierwszym spotkaniu podobno nazwał ją „tłustą” i nakazał zrzucić minimum 10 kilo. To on zmienił jej nazwisko z Gustafsson na Garbo, pokazał jak maskować mankamenty urody, a także czuwał nad jej kontaktami z prasą. Był jej Pigmalionem.
Twarz godna Hollywood
To w jaki sposób Gretą Garbo zainteresowało się studio MGM do dziś nie jest jasne. Jedni mówią, że wytwórni zależało przede wszystkim na, odnoszącym coraz większe sukcesy, Stillerze. Miał on się zgodzić wyjechać do Stanów tylko wtedy, jeśli wytwórnia zatrudni również jego podopieczną. Inne źródła podają, że Louis B. Mayer po obejrzeniu „Gdy zmysły grają” wysłał swoich przedstawicieli do Europy przede wszystkim po Garbo, a Stiller swój kontrakt dostał „przy okazji”. Ostatecznie w lipcu 1925 roku oboje znaleźli się w Nowym Jorku, ale przez kilka miesięcy po prostu nie mieli co robić.
Garbo męczyły upały, ponoć stale przesiadywała w wannie z lodem, odmawiając wywiadów i spotkań promocyjnych. Słabo radziła sobie zresztą z angielskim, tak samo jak i Stiller. Mimo podpisanych kontraktów, nie było dla nich pracy. Wytwórnia powoli zapominała o swoich nowych szwedzkich nabytkach. Wszystko zmieniło się, gdy odkryto szczególny atut aktorki i jej późniejszy znak firmowy. Mianowicie… „twarz Grety Garbo”. Tę samą, o której potem pisał Barthes w swoim antropologicznym eseju – silne, acz piękne oblicze, wywołujące „mistyczne uczucie zatracenia”.
Kluczowe okazało się być spotkanie Garbo i Stillera ze znanym fotografem Arnoldem Genthem. Grzecznościowa kolacja doprowadziła do propozycji sesji zdjęciowej. Sposób, w jaki Genthe fotografował szwedzką aktorkę znacząco wpłynął na jej późniejszy wizerunek. Posągowa, zamyślona, jakby nieobecna twarz stała się jej znakiem rozpoznawczym. Gdy zdjęcia te trafiły do Louisa B. Mayera, nie mógł uwierzyć, że do tej pory Garbo nie otrzymała żadnego angażu. Szybko sprowadzono ją do Los Angeles. Wynajęto dentystę, który miał zająć się poprawą jej stanu uzębienia, zmieniono jej uczesanie i znowu pilnowano, by trzymała się diety (Garbo na początku swojej przygody z aktorstwem mogła ważyć nawet 15 kilogramów więcej niż w czasach swojej największej popularności). Szukano też idealnego scenariusza.
W końcu zdecydowano się na „Słowika hiszpańskiego”, dość banalny i wtórny melodramat, adaptację powieści Vicente Blasco Ibáñeza. Garbo była przekonana, że jej amerykański debiut wyreżyseruje Stiller – była to jednak duża produkcja i wytwórnia nie zdecydowała się na takie ryzyko. Postawiono na Montę Bella, pracującego wcześniej z Charliem Chaplinem. Ponoć jedyną wskazówką, jaką dał na planie Garbo było, aby mniej marudziła. To Stiller znowu więc wykonywał z nią całą pracę nad rolą. Film zebrał dość dobre opinie, nieźle poradził sobie w kinach, ale przede wszystkim określany był jako narodziny nowej gwiazdy. W prasie pisano, że aktorka ma pełny pakiet i wszelkie papiery na to, aby zostać ulubienicą widzów.