AMY ADAMS. Bez kropki nad i
Spośród aktorek jej pokolenia jedynie Cate Blanchett i Kate Winslet mogą pochwalić się większą liczbą nominacji do Oscara, choć ona – mimo pięciu wyróżnień, a w przeciwieństwie do bardziej utytułowanych koleżanek – nie poznała jeszcze smaku zwycięstwa w tym prestiżowym wyścigu. Zna natomiast satysfakcję płynącą ze zdobycia Złotego Globu (dwie nagrody na sześć prób), a komplet jej osiągnięć uzupełnia m.in. pięć nominacji do nagrody BAFTA, statuetka Independent Spirit Award oraz aktorski laur na festiwalu w Sundance w 2005 roku, od którego tak naprawdę na dobre zaczął się jej triumfalny marsz po sławę i nieśmiertelność. Przed państwem jedna z najbardziej utalentowanych współczesnych aktorek Hollywood, choć wciąż jeszcze niewystarczająco doceniona – Amy Lou Adams.
„Czuję się o wiele bardziej komfortowo, gdy mówię głosem moich postaci niż moim własnym” – ten cytat z Adams, kobiety nieprzeciętnie zdolnej, urodziwej, choć znacznie odbiegającej od panujących w Hollywood standardów piękna, z jednej strony niepokoi, z drugiej zastanawia. Niepokoi, gdyż świadczy o braku pewności siebie, o kompleksach, których – wydawałoby się – gwiazdy pokroju Amy mieć nie powinny. Zastanawia, ponieważ to mało prawdopodobne, by ktoś o tak znakomitym talencie aktorskim nie miał w sobie wystarczająco dużo odwagi, aby z równym przekonaniem mówić swym własnym głosem. Tymczasem lektura kilku wywiadów z obdarzoną pięknymi, blond-rudymi włosami (kolor ten podobno określa się mianem strawberry blonde) Adams wyraźnie sugeruje, że ta diabelnie zdolna kobieta, mimo ogromnych sukcesów, wciąż czuje się w show-businessie niepewnie. Być może po prostu nadal brakuje jej przysłowiowej „kropki nad i” w postaci roli bezdyskusyjnie wielkiej, niepowtarzalnej, która wreszcie przekonałaby Akademię? Bo choć tworzyła już kreacje znakomite, nadal nie ma na koncie takiej, do której pasowałby przymiotnik „wybitna”.
Balet – teatr – film
Amy Lou Adams urodziła się 20 sierpnia 1974 roku we włoskiej Vicenzie jako czwarte z siedmiorga dzieci Richarda, żołnierza armii amerykańskiej, oraz Kathryn, która z powodzeniem startowała w zawodach kulturystycznych. Po mamie Amy odziedziczyła talent do sportu i gibkość, dzięki czemu najpierw sprawdzała się w najróżniejszych dyscyplinach, by ostatecznie wybrać balet, któremu poświęciła wiele lat swojego życia. Gdy miała kilkanaście lat, zdała sobie sprawę, że nie jest stworzona do bycia baleriną i choć nie było jej łatwo zrezygnować z baletu, szybko odnalazła się w aktorstwie musicalowym, którego zasmakowała w Atlancie, gdzie przeprowadziła się z matką jako nastolatka. Wkrótce zaczęła grać i tańczyć w miejscach tak szalenie amerykańskich, że aż niespotykanych nigdzie indziej – w tzw. dinner theatres, czyli lokalach, w których do przysłowiowego kotleta można było obejrzeć ciekawe przedstawienie. Ten rodzaj pracy zaangażował ją na dłuższy czas i rzucił w bardzo odległe miejsce – do Minnesoty, gdzie przez trzy lata pracowała w Chanhassen Dinner Theatre. Dziś z rozrzewnieniem wspomina tamten okres jako niezwykle bezpieczny czas, kiedy ze współpracownikami tworzyła prawdziwą rodzinę. Tamte lata są dla Adams niezwykle ważne z jeszcze jednego powodu – to właśnie podczas przerwy w pracy w Chanhassen, spowodowanej kontuzją mięśnia, postanowiła wziąć udział w castingu do Zabójczej piękności (1999) Michaela Patricka Janna, thrillera rozgrywającego się w środowisku uczestniczek konkursów piękności, który akurat kręcono w Minnesocie. Udało się – Amy zagrała drugoplanową rolę obok Denise Richards i Kirsten Dunst i wkrótce przeprowadziła się do Los Angeles, by kontynuować karierę aktorki filmowej. Jak miało się dopiero okazać, na osiągnięcie statusu artystki godnej uwagi musiała jednak poczekać kilka dobrych lat.
Bo w Hollywood zwycięstwo w jednym castingu w żaden sposób nie przekłada się na inne zwycięstwa. Adams przekonała się o tym dobitnie, cały rok 2000 spędziła na „chałturzeniu”, które nie przynosiło jej ani rozgłosu, ani dobrych pieniędzy. „Zajęło mi sporo czasu, by zrozumieć, że aktorzy są towarami, że nie wszystko zależy od jakości występów i w tym wszystkim ogromną rolę odgrywa biznes” – tak swoje początki w Los Angeles wspominała Amy w wywiadzie z 2008 roku i cytat ten doskonale oddaje mentalność filigranowej aktorki. Lata 1999–2001 spędziła na epizodycznych występach w popularnych serialach (Różowe lata 70., Czarodziejki, Buffy: Postrach wampirów) i filmach tak egzotycznych jak Psycho Beach Party czy fatalna kontynuacja Szkoły uwodzenia wydana wyłącznie na rynek wideo. Kolejny rok wydawał się być prawdziwym przełomem w karierze Adams: nie dość, że wystąpiła w dwóch niezależnych produkcjach (The Slaughter Rule i Pumpkin) i tyluż odcinkach świetnego serialu Aarona Sorkina, Prezydencki poker, to jeszcze zafundowała sobie prawdziwą bombę do aktorskiego CV: zagrała małą, choć zapadającą pamięć rolę u boku Leonardo DiCaprio w Złap mnie, jeśli potrafisz u samego Stevena Spielberga! Sam mistrz reżyserii mówił wtedy, że ta kreacja powinna otworzyć Amy drogę do wielkiej kariery, lecz paradoksalnie stało się coś zupełnie przeciwnego – przez kilkanaście miesięcy od występu u Spielberga Adams pozostawała bez zatrudnienia. Dopiero w 2004 roku ponownie stanęła przed kamerą – zagrała m.in. w kilku odcinkach kiepskiego i szybko usuniętego serialu Dr. Vegas, z którego została wyrzucona w wyniku rozbieżności kontraktowych, a także spróbowała swych sił w dubbingu, podkładając głos w trzech odcinkach animowanego serialu Bobby kontra wapniaki. Nadal były to jednak mało znaczące występy, z których trudno było czerpać dumę. Wszystko miało się zmienić już w kolejnym, 2005 roku.
Nagrody = praca
„To było niemal surrealistyczne. Nigdy nie zdobyłam nagrody za występ. Ta wygrana oznaczała dla mnie możliwość dalszej pracy” – po zdobyciu nagrody aktorskiej na festiwalu w Sundance za brawurową kreację w filmie Świetlik Phila Morrisona Adams nie mogła uwierzyć we własne szczęście. Mimo to mocno stąpała po ziemi, wiedząc, że jedna jaskółka wiosny nie czyni, choć po ogromnym sukcesie na najważniejszym amerykańskim festiwalu kina niezależnego przyszedł jeszcze większy – w 2006 roku Amy została nominowana do Oscara w kategorii najlepsza drugoplanowa rola żeńska, w której konkurowała z Rachel Weisz, Michelle Williams, Frances McDormand i Catherine Keener. Ostatecznie nagrody nie dostała, jednak kreacja ciężarnej Ashley, postaci tyleż energicznej i sympatycznej, co nieco naiwnej, wprowadziła Adams na aktorskie salony. Kolejna ważna rola Amy to występ w Zaczarowanej, disneyowskim baśniowym romansie, który stał się pierwszym dużym sukcesem kasowym aktorki. Film zarobił na całym świecie ponad trzysta czterdzieści milionów dolarów, co – nie licząc Złap mnie, jeśli potrafisz, gdzie rola Adams była znacznie mniejsza – było wówczas jej najlepszym wynikiem jako aktorki pierwszego planu. Była to druga istotna kreacja w dorobku Amy utrzymana w lekkiej, słodkiej tonacji, przez co istniała obawa, że trzydziestostrzyletnia wówczas artystka stanie się ofiarą zaszufladkowania.
Szczęśliwie jednak udało się tego uniknąć, a z każdym kolejnym rokiem Adams potwierdzała, że jest aktorką niesamowicie uniwersalną – po znakomitej roli młodej zakonnicy w dramacie Wątpliwość Johna Patricka Shanleya (druga nominacja do Oscara, która powinna zamienić się w statuetkę) zagrała w Nocy w muzeum 2, by w kolejnym roku pojawić się w roli wyrazistej, niepokornej kobiety w Fighterze Davida O. Russella (nominacja nr 3). Jedna z najwspanialszych kreacji Amy Adams przyszła w roku 2012, kiedy to wcieliła się w żonę przywódcy sekty w filmie Mistrz Paula Thomasa Andersona (czwarta nominacja do Oscara). W międzyczasie potwierdziła talent wokalny, występując w kinowych Muppetach, zaś rok 2013 był w jej wykonaniu wyjątkowo mocny: nie dość, że zainkasowała oscarową nominację nr 5 za rolę w kolejnym wspólnym filmie z Russellem (American Hustle), to zagrała także w innym ważnym filmie tego roku, Ona Spike’a Jonze, a także zadebiutowała w repertuarze komiksowym, wcielając się w postać Lois Lane, ukochanej Człowieka ze stali. Już rok później po raz pierwszy zagrała u Tima Burtona w Wielkich oczach, zaś po kilkunastu miesiącach przerwy w obecności na wielkim ekranie powróciła w tym roku z potrójną siłą: najpierw mogliśmy oglądać ją ponownie jako oblubienicę Clarka Kenta w Batman v Superman: Świt sprawiedliwości, zaś obecnie na naszych ekranach obejrzeć można znakomite tytuły z Adams w roli głównej, Nowy początek Denisa Villeneuve’a i Zwierzęta nocy Toma Forda. Świetne recenzje, które zbierają te dwie produkcje, można chyba uznać także za zapowiedź profesjonalnego awansu Amy, która po latach udowadniania swej wartości wreszcie może na dobre zagościć w panteonie współczesnych sław Hollywood.
Przeciętność jako atut
„Ideał nie jest niczym normalnym ani interesującym. Ja bez makijażu nie mam żadnych właściwości. Jestem blada. Mam jasne rzęsy. Możesz po prostu malować na mojej twarzy – jest jak czyste płótno. To może być bardzo przydatne w tym, co robię”. Te słowa Amy Adams doskonale oddają jej stosunek do zawodu i dystans do samej siebie. W wielu wywiadach wspomina o tym, że miała problemy z adaptacją w światku, który zdominowany jest przez paradygmat piękna i młodości. Ze swego „braku właściwości” uczyniła jednak atut, który pozwolił jej na sporą aktorską uniwersalność. Amy Adams z powodzeniem kreuje postaci sympatyczne i naiwne oraz zimne i wyrachowane. Na ekranie potrafi emanować ciepłem i wzbudzać pozytywne uczucia, ale równie przekonująco wypada w mniej kryształowych rolach, jak choćby w Mistrzu czy Zwierzętach nocy. Z pewnością wraz z wiekiem Adams śmielej sięga po mniej oczywiste postaci, które wymagają od niej zdystansowania i większego zaangażowania. Mimo rosnącego uznania dla jej talentu i kolejnych nominacji, Amy pozostaje zwykłą dziewczyną, z takimi samymi kompleksami i obawami, co większość z nas. „Wciąż myślę, że jestem tą biedną dziewczyną z Kolorado, która pracowała na trzech etatach, by kupić samochód. To wciąż moja mentalność, dlatego idąc ulicą, potrafię zapomnieć kim jestem i czym się zajmuję”. Amy Adams jest zwykłą dziewczyną z sąsiedztwa kreującą niezwykłe postaci. Być może wkrótce za sprawą kolejnej roli postawi przysłowiową „kropkę nad i”, której wciąż jeszcze się nie dorobiła.
korekta: Kornelia Farynowska