Publicystyka filmowa
KULTOWE i KOCHANE. Filmy, które się NIE STARZEJĄ
KULTOWE I KOCHANE to zbiór filmów, które mimo upływu lat wciąż zachwycają i inspirują. Odkryj ponadczasowe klasyki!
Filmy, które się nie starzeją? Wiadomo, to absolutne klasyki, przed oczy cisną się natychmiast wielkie nazwiska kina (wstaw odpowiednie), ponadczasowe dzieła, do których czasem trzeba dorosnąć, które na pewno należy znać.
Ale czy tylko? Są takie filmy, które swoje lata już mają, choć jeszcze nie podpadają pod klasykę. A jednak po latach oglądamy je z niesłabnącą przyjemnością i bez uczucia zażenowania.
Gattaca – szok przyszłości (1997)
Z niedowierzaniem patrzę na rok produkcji tego filmu. Potem mi się przypomina, że były to czasy, kiedy z głównej aktorskiej trójki najmniej znany był Jude Law – i to mi uświadamia, że trochę czasu jednak minęło. Historia Vincenta (Ethan Hawke) tymczasem nie straciła wcale na aktualności – wręcz przeciwnie. Obywatel gorszej kategorii, niezmodyfikowany genetycznie, mimo wielkich ambicji nie ma szans na spełnienie swoich marzeń – ostre procedury, którym poddawane jest społeczeństwo, nie pozwalają na najmniejszy błąd. Ale jak mawiał klasyk, życie znajdzie sposób. Czynnik ludzki zwycięża, Vincent zdobywa ukochaną (piękna Uma Thurman) i spełnia marzenia o locie do gwiazd.
Optymistycznie, choć z nutką goryczy – Eugene (wspomniany już Law), postawiony po drugiej stronie barykady, nie może liczyć na happy end. Jego tragiczny, zwieńczony aktem niezwykłej odwagi los daje do myślenia dokładnie tak samo jak dwadzieścia dwa lata temu. Wszystko to w przepięknej, niemal mistycznej oprawie wizualnej, pełnej spokojnych, długich ujęć w morzu nasyconych emocjami lub laboratoryjnie sterylnych barw i z towarzyszeniem nastrojowej muzyki. Gattaca to prawdziwa uczta dla widza, piękna pod każdym względem.
Jerry Maguire (1996)
Gattaca to film wyciszony, niemal hipnotyzujący. Zupełnie innym klimatem operuje Jerry Maguire, który pod drętwą łatką filmu obyczajowego skrywa buzujące emocje. „Show me the money!” wrzeszczy w jednej z najbardziej energetycznych i wyczerpujących scen, jakie znam, Rod Tidwell (Cuba Gooding Jr.
). I Jerry Maguire (Tom Cruise) wrzeszczy razem z nim, usiłując zatrzymać przy sobie choć ułamek życia, które właśnie, na skutek jego widowiskowego, acz przykrego w skutkach gestu, wymyka mu się z rąk. Jest agentem sportowym, obraca się wśród wielkiej sławy i wielkiej kasy. Ma wypasiony apartament i wylaszczoną partnerkę. Do czasu. Nagle przychodzi olśnienie, Jerry stwierdza, że sport nie jest już taki jak dawniej, że kasa przesłania wszystkim wszystko i nie powinno tak być. Pisze manifest i jest z siebie niezwykle dumny do momentu, kiedy przychodzi mu zapłacić cenę. Zostaje sam, z jednym tylko klientem i jedną współpracownicą, która dała się porwać jego słowom.
Dorothy (Reneé Zellweger) jest samotną matką i teraz na barkach Jerry’ego spoczywa troska nie tylko o swój, ale również o los syna kobiety i jej samej. Wiadomo, jak to się wszystko skończy, od pierwszej wspólnej jazdy windą „You complete me” prowadzi widza przez cały film aż do wzruszającego finału. Ale emocje, które budzi ten film, po niemal ćwierćwieczu są równie żywe. I choćby nie wiem ile razy Cruise grał japiszona, któremu otwierają się oczy, w tym wydaniu zawsze będzie dla mnie świeży. Bo to piękna, ponadczasowa historia jest.
Robin Hood: Książę złodziei (1991)
Ostatnio Kevina Costnera możemy oglądać w kilku naprawdę dobrych produkcjach – takich jak np. serial Yellowstone, w którym wciela się w rolę seniora rodu, czy film The Highwaymen, w którym ściga legendarną parę, Bonnie i Clyde’a. Stwierdzam, że Costner, w przeciwieństwie do wielu swoich kolegów, starzeje się jak wino, nader smacznie.
Za młodu nie miałam do niego sentymentu. Jeden jest wyjątek – Robin Hood: Książę złodziei. Tak, wiem, akcent nie ten i fryzura jakby mało średniowieczna, ale co to ma do rzeczy? Ekranizacji na podstawie legendy o Człowieku w Kapturze było już mnóstwo i w czołówce, nieodmiennie, plasuje się serial z Michaelem Praedem w roli głównej – niemniej wersja kinowa z 1991 roku ma niesamowicie dużo uroku. Przede wszystkim sam Costner, który do roli szlachetnego zabijaki pasuje, jak nikt inny. Jako jego towarzysz Morgan Freeman – mądrość i cięty dowcip w jednym. Piękna Mary Elizabeth Mastrantonio jako lady Marion i fantastyczny, nieodżałowany Alan Rickman jako szeryf z Nottingham (a także jego wierna Latryna…) dopełniają obrazu.
A przecież na tym nie koniec! Jest i Christian Slater, i Sean Connery, i Michael Wincott. Jest i zabawnie, i dramatycznie. Są momenty, na których płacze się ze śmiechu, i takie, gdzie można uronić łezkę wzruszenia. Duch legendy zachowany jest w pełni, a świetna scenografia, kostiumy, zdjęcia i nastrojowa muzyka z wielkim hitem w wykonaniu Bryana Adamsa to wisienki na tym przepysznym torcie. Efekt jest taki, że ile razy natknę się na ten film w telewizji, tyle razy go oglądam. Po prostu nie można inaczej.
Czekolada (2000)
Kiedy powieść Joanne Harris pojawiła się w sprzedaży, niemal z miejsca zrobiła furorę. Niebanalna historia o tym, że warto być odmiennym i nauczyć się akceptować tę odmienność u innych, podlana gęstym sosem ukochanej przez wszystkich bez wyjątku słodkości, podbiła serca czytelników. Na ekran postanowił przenieść ją Lasse Hallström.
W roli czarodziejki Vianne, która zmienia na zawsze każde miejsce, w którym na chwilę osiądzie, wystąpiła Juliette Binoche. Jako wagabundę Roux podziwiać możemy (dosłownie!) Johnny’ego Deppa, który nigdy przedtem i nigdy potem nie miał już takiego uroku. W rolach drugoplanowych w Czekoladzie pojawiają się Judi Dench i Alfred Molina – kwiat talentu i ekspresji aktorskiej. Pomimo zmian w stosunku do literackiego pierwowzoru Hallströmowi udało się zachować niezwykłą magię tej opowieści. Vianne w swoim sklepie z czekoladkami sprzedaje nie tylko przysmaki, ale i receptę na lepsze życie – to motyw tak oklepany, że łatwo mógłby wpaść w ckliwy i tandetny ton.
Ale tego nie robi. Zasługa w tym zarówno świetnie dobranej obsady, jak i przemyślanych kadrów, które poruszając się na granicy przesłodzenia, nigdy jej nie przekraczają. Film Hallströma jest jak czekoladka ze sklepu Vianne – odpowiednio słodka i zawsze pod ręką, kiedy jej potrzebujesz.
I kto to mówi (1989)
Najpierw pierwsze dziecko, potem drugie dziecko, potem psy… I kto to mówi to trylogia, przy czym każda kolejna część jest słabsza, bo przede wszystkim pozbawiona powiewu świeżości. Pierwsza jednak, w której maluch najpierw w łonie matki, a potem w pierwszym okresie po pojawieniu się na świecie, komentuje złośliwie i celnie bieżące wydarzenia głosem Bruce’a Willisa, podobała się wszystkim. Niekonwencjonalne podejście do tematu rozbawiło publiczność, która dziś z sentymentem może obejrzeć ponownie przygody Mikeya. Mikey, który obecnie jest już 30-letnim Michaelem, w roku 1989 ma piękną, choć samotną mamę (Kirstie Alley), ojca, dla którego związek z młodą kobietą był tylko przelotnym romansem (George Segal), ekscentryczną babcię (Olympia Dukakis) i… taksówkarza, który przypadkiem przechodził i finalnie został członkiem rodziny.
Jako James Ubriacco wystąpił John Travolta, w stadium pośrednim pomiędzy Gorączką sobotniej nocy i Pulp Fiction. I kto to mówi zjednał sobie rzesze fanów zdrowym podejściem do życia, okraszonym ciętymi i niegłupimi dialogami. Akcja, choć od początku do końca przewidywalna, toczy się wartko i nie pozwala na chwile nudy. Travolta szarżuje talentem komediowym, Alley prezentuje nienaganną jeszcze figurę, Dukakis to żywa satyra na zaangażowane staruszki. Scena karmienia malucha to absolutny klasyk, który przemówi do każdego rodzica, nawet po tylu latach. Pomijając zatem milczeniem kontynuacje, część pierwszą ku uczciwej rozrywce obejrzeć można bez wstydu.
Gothika (2003)
Było wesoło i romantycznie, niech też i przez chwilę jest mrocznie. Gothika to udany thriller z Halle Berry w roli dr Mirandy Grey, psychiatry zajmującej się na co dzień więźniarkami z zaburzeniami. Zazwyczaj przekonana doskonale o tym, co jest realne, a co jest wyłącznie wytworem chorej psychiki, musi zrewidować swoje przekonania w dniu, w którym ląduje jako pacjentka na oddziale, na którym przebywają jej podopieczne.
Od tej strony ich problemy wyglądają zupełnie inaczej, a i ona sama musi podjąć próbę udowodnienia tym na zewnątrz, że nie jest wielbłądem. Halle Berry prowadzi swoją bohaterkę w dość przewidywalny, ale solidny sposób. Prawdziwym objawieniem Gothiki natomiast jest Penélope Cruz w roli Chloe, pacjentki Mirandy. Traktowana przez panią doktor dość zachowawczo podczas sesji, kiedy to opowiada o wizytach nękającego ją szatana, Chloe po drugiej stronie zamkniętych drzwi znienacka awansuje na pozycję prawdziwej ostoi. Wątek tej ohydnie krzywdzonej dziewczyny, w wykonaniu tak znakomitej aktorki, robi wrażenie przy każdym seansie.
Do dziś na hasło „anima sola” dostaję gęsiej skórki. I choć sama Gothika oferuje nie dla każdego satysfakcjonujące zakończenie, ze względu na kreacje obu pań i klimat autentycznego zagrożenia po ponad piętnastu latach od premiery doskonale się broni.
Ostatni Mohikanin (1992)
Tym tytułem, w powiązaniu ze wstępem, zapewne narażę się kilku osobom. Film Michaela Manna bowiem ociera się dość mocno o miano kultowego, a już określenie „arcydzieło” padło pod jego adresem więcej niż wiele razy. I arcydziełom jednak zdarza się brzydko starzeć. O Ostatnim Mohikaninie powiedzieć tego nie można.
Film jest przede wszystkim dopieszczony realizatorsko. Czy jest to scena walki, czy spokojnej pogawędki w ogrodzie, każdy moment zachwyca światłem, scenografią, muzyką. Zmiany w fabule powieści J. F. Coopera zdynamizowały akcję i sprawiły, że film pełen jest emocjonujących chwil, takich jak np. śmierć Duncana (Steven Waddington), czy Alice Munro (Jodhi May). Z kolei chemia pomiędzy główną parą bohaterów (piękna Madeleine Stowe i niepowtarzalny Daniel Day-Lewis) jest tak silna, że Korze i Sokolemu Oku wystarczy jedno słowo i drobny gest, aby cała widownia zamierała w oczekiwaniu na rozwój wypadków.
Maestrii obsadowej dopełnia rewelacyjny Wes Studi w roli krwiożerczego, opętanego żądzą zemsty Maguy. Ostatni Mohikanin jest ciężko napisaną powieścią, pełną stereotypowo przedstawionych postaci i dłużyzn. Zrobić z niej film, który po prawie trzydziestu latach od premiery nadal zachwyca każdym szczegółem, to nie lada sztuka. A film Michaela Manna robi dziś tak samo wielkie wrażenie jak w roku 1992.
Nie trzeba sięgać do klasyki sprzed ponad półwiecza, żeby obejrzeć film, który swoje lata ma, a nie stracił na wartości. Przekonać się można o tym, oglądając wymienione filmy na kanale Kino TV. Do zestawienia powyżej zapewne każdy z was mógłby dodać co najmniej kilka tytułów. Jakie by one były? Dajcie znać w komentarzach!
