KRZYK. Recenzja pierwszego sezonu serialu ze stajni MTV
Fani „Krzyku” to przekleństwo i podpora jego serialowego wcielenia. Z jednej strony gwarantujemy wysoką oglądalność, choćby recenzje były druzgoczące, z drugiej a priori wybraliśmy zwycięzcę obowiązkowego porównania i nie omieszkamy głośno wytykać wszelkich niedociągnięć przegranemu.
Po raz pierwszy obejrzałem „Krzyk” Cravena tuż po seansie „Koszmaru Minionego Lata”, ale jako jedenastolatek nie dostrzegłem większych różnic pomiędzy tymi produkcjami. Dzisiaj „Koszmar” wzbudza politowanie nie tylko obsadzeniem Johnny’ego Galecki’ego (vel Leonarda Hofstadtera z „The Big Bang Theory”) w roli lokalnego twardziela, ale przede wszystkim scenariuszem tak dziurawym, że łatwiej byłoby go poprawić szpachelką niż długopisem. „Krzyk” okazał się natomiast rewolucją, pierwszym ze slasherów obnażających utrwalane przez dwie dekady stereotypy, nowatorskim spojrzeniem na to, co wydawało się nie posiadać innego oblicza. Ciężaru sukcesu nie udźwignęły ani solidne sequele, ani serial, ale na szczęście ekipa MTV nawet nie podjęła takiej próby.
W czasach Darii Morgendorffer i „Smells Like Teen Spirit” MTV oznaczało jakość samą w sobie. Teraz – za sprawą licznych reality show, których bohaterowie przydają erudycji Beavisowi i Butt-Headowi – wszelkie produkcje sygnowane tą marką odruchowo wzbudzają niepokój, ale po ujarzmieniu uprzedzeń trzeba przyznać, że słuszniejszej platformy dla serialu skoncentrowanego na losach szlachtowanych nastolatków nie ma. Kto lepiej zna dzisiejszą młodzież? Na pewno nie Wes Craven (dla którego okazał się to ostatni filmowy projekt) i na pewno nie twórcy większości kinowych horrorów, w których telefony komórkowe są notorycznie nienaładowane, a social media nie istnieją. Dla mnie nawet napisanie SMSa jest czynnością męczącą, ale udawanie, że w dzisiejszym świecie komórka nie jest jednym z najważniejszych przedmiotów dla wielu ludzi to tworzenie alternatywnej rzeczywistości. Kilku mierzyło się z tym problemem i prawie zawsze kończyło się na żałosnych oknach dialogowych wyskakujących nad głowami wymieniających wiadomości bohaterów.
[quote]Scenarzyści „Krzyku” wykazali się znacznie większym wyczuciem i uczynili z telefonu doskonałe narzędzie do budowania napięcia.[/quote]
Złoczyńca będący technologicznym geniuszem potrafiącym przejmować kontrolę nad urządzeniami trąca wprawdzie tanimi filmami sensacyjnymi z lat 80., niemniej nie jest to dotkliwa zbrodnia na fabule. Pewnie wielu będzie irytował widok dzieciaków przyklejonych do ekranów, ich język, zachowanie, ale nie można krytykować serialu za wierne oddanie realiów.
Warunek sine qua non epizodycznej formy slashera to systematyczne uszczuplanie obsady. Nawet naiwne gadanie o miłości i smutne miny wyrażające wyobcowanie w okrutnym świecie pokwitania są znośne, o ile padają trupy. Do czwartego odcinka twórcy serialu utrzymują równowagę w doskonałych proporcjach, a tytuł można by śmiało zmienić na „Crystal Lake 90210”. Tutaj dobrze by się czuli zarówno Brandon Walsh, jak i Jason Voorhees. Zresztą do tego drugiego pojawia się wyraźne nawiązanie – od początku wiadomo, że morderca z Lakewood w jakiś sposób powiązany jest ze zdeformowanym, znienawidzonym przez rówieśników nastolatkiem stanowiącym lokalną legendę. Filmowy „Krzyk” żywił się podobnymi kliszami i wydalał je w nowej, nieobliczalnej formie. Tutaj częściowo udaje się to powtórzyć, pojawia się nawet kopia Stuarta Machera – przemądrzały Noah, który symbolizuje głos widza wykrzykującego z irytacją: „Po cholerę się rozdzielacie?”, a przy okazji obnaża horrorowe mechanizmy, choć nie wnosi nic ponad refleksje sprzed dwóch dekad.
W połowie sezonu – jak to często bywa – dochodzi do poważnego załamania. Struktura odcinków przybiera podział na pół godziny serialu obyczajowego z dreszczykiem i piętnaście minut właściwego horroru, scenarzystą zaczyna natomiast brakować odwagi do odbierania życia swoim postaciom. Spokojnie, nie będzie spoilerów. Zdradzę tylko, że „Krzyk” nie jest nawet blisko statystykom uśmierceń z „Sons of Anarchy” czy „The Walking Dead”, co dla wytworu reklamowanego jako pierwszy serialowy slasher w historii nie jest dobrą wróżbą.
Zmarnowanie potencjału jest szczególnie dotkliwe, ponieważ udało się skonstruować interesujących bohaterów, którzy dosyć równo podzielili sympatyków serii bez wyłaniania wyraźnego lidera. Oczywiście typowa „Final Girl” jak zawsze jest nudnawa i rozhisteryzowana, ale jej otoczenie nie składa się wyłącznie z mięsa armatniego. Na bieżąco śledziłem komentarze amerykańskiej widowni – ludzie błagali o niezabijanie tej czy tamtej osoby, a sprzeciwienie się im wywołałoby burzę emocji, jakie z łatwością można przeliczyć na przyrost oglądalności. MTV zdecydowało się jednak na umiarkowaną wstrzemięźliwość. Po dobrym starcie serial stopniowo traci na sile, a jego finał to poprawne, solidne i do bólu przewidywalne rozwiązanie stosunkowo łatwej zagadki. Nie chodzi o to, żeby być jednym z tych, którzy zapewniają, że od początku wiedzieli, kto jest zabójcą. W „Krzyku” mógł nim być każdy, a w takim wypadku ujawnienie prawdy nie może być zaskakujące. Wyżyny scenariuszowych umiejętności to podsunięcie widzowi przyjaciela, który ostatecznie okaże się zdrajcą. Tym razem się nie udało, może w drugim sezonie.
[quote]Konwersja slashera do serialu wypadła zaskakująco dobrze.[/quote]
I chociaż główni bohaterowie czasami irytują, to nie przez złą grę aktorską, lecz przez bycie typowymi nastolatkami w 2015 roku, co dla osób wychowanych na pierwszym „Krzyku” może okazać się ciężkostrawne. Na pocieszenie umieszczono w serialu mnóstwo odniesień do oryginału z nową wersją słynnego zabójstwa Casey Becker na czele. Rewolucji nie było, ale przez te dziesięć tygodni świetnie się bawiłem i w napięciu czekałem na każdy kolejny odcinek. Traktowanie produkcji MTV jako spójnej części mitologii gwarantuje rozczarowanie, z odpowiedniego dystansu może natomiast dostarczyć znakomitej rozrywki.