search
REKLAMA
Artykuł

Krwawa fala zalewa kino

Tekst gościnny

23 maja 2012

Filmorg - grafika zastępcza - logo portalu.
REKLAMA

 

Z Piotrem Sawickim, autorem książki "Odrażające, brudne, złe. 100 filmów gore", rozmawia Krzysztof Ryszard Wojciechowski. 

 

Polska nie ma szczęścia do książek o kinie gatunku. Przedruki niemal się nie pojawiają, a polscy filmoznawcy, nie widząc w tym dobrego interesu, omijają temat szerokim łukiem. Nawet horror, mimo, że bardzo popularny w naszym kraju, nie doczekał się ciekawej monografii. Owszem, są pozycje kierowane do osób dopiero zaczynających przygodę z kinem grozy – wiekowy "Seans z Wampirem" Andrzeja Kołodyńskiego i "Leksykon Filmowego horroru" Bartłomieja Paszylka. Jednak brak na rynku fachowych opracowań, które zainteresowały by już w miarę zaznajomionych z gatunkiem kinomanów. Światełkiem w tunelu okazała się wydana w zeszłym roku znakomita książka Piotra Sawickiego "Odrażające, brudne, złe. 100 filmów gore". Poniżej wywiad z autorem. 

 

 

 

Krzysztof Ryszard Wojciechowski: Twoje teksty zawsze kojarzyłem z kinem artystycznym, kulturą wysoką. Warto wspomnieć też, że piszesz teraz książkę o Kurosawie. Dlaczego czytelnikom przedstawiasz się publikacją o "złych filmach"? Skąd w ogóle pomysł na książkę o gore?    

 

Piotr Sawicki: Zaczęło się od tego, że kilka lat temu telewizja, chyba regionalna, wyemitowała "Noc żywych trupów", napędzając mi tym filmem wielkiego stracha. Byłem tak wstrząśnięty, że natychmiast zapragnąłem obejrzeć oba sequele filmu Romero. Po ich obejrzeniu zachciało mi się zobaczyć włoskie wariacje – w ten sposób odkryłem m.in. filmy Fulciego. I tak oto, metodą domina, ogarniałem temat coraz bardziej, przy okazji pisząc teksty do portalu Horror Online. Był to czas, gdy wyjątkowo makabryczne filmy zaczynały szturmować ekrany multipleksów, co wcześniej się nie zdarzało na taką skalę; do kin wchodziły właśnie remake "Teksańskiej masakry" i "Świtu żywych trupów", "Pasja", "Śmiertelna gorączka", "Blady strach"; nieco wcześniej było już "Nieodwracalne". Zauważyłem też, że w kinie XXI wieku na plan pierwszy wysunęły się kwestie ciała, dewiacje, a erozja wartości, która zaczęła się w okolicach roku 1968, osiągnęła punkt krytyczny. Gore wydał mi się doskonałym papierkiem lakmusowym dla stanu patologicznego materializmu, przed którym ponad 100 lat temu ostrzegał Dostojewski. Trudno o lepsze odzwierciedlenie czasów, w których zewsząd atakuje nas psychologia ewolucyjna, stale podkreślany jest biologiczny imperatyw naszych poczynań, i gdy nawet ludzką inteligencję, emocjonalność czy wartość dzieł sztuki próbuje się czynić policzalnymi. Oczekujemy od życia konkretów i gotowych odpowiedzi na wszystko? Proszę bardzo: gore to taki konkret, że bardziej już nie można. Jedyne, czego możemy być pewni w kulturze przeżartej postmodernizmem, to że mamy ciało, które kiedyś się rozpadnie.      

 

Horror i sztuka wysoka często się przenikały w historii kina. Upraszczając można powiedzieć, że akurat gore jest przykładem kina anty-artystycznego. Nie wolałeś zająć się tym ambitnym sortem gatunku? Takiej książki też u nas brakuje. Kierowałeś się aktualnością tematu? Liczyłeś na komercyjny sukces? 

 

Hola, przecież gore to także filmy Romero, Cronenberga. Rzeczy bez wątpienia ambitne, z tym że cała ich ambicja sprowadza się do zdiagnozowania podłej kondycji człowieka i cywilizacji. Przy ich niewątpliwej przenikliwości nie znajdziemy tu ciepłego humanizmu "Narzeczonej Frankensteina" ani metafizycznych tajemnic "Nawiedzonego domu". Zdecydowałem się na gore, bo to temat właściwie dziewiczy, stosunkowo mało opisany, obarczony stereotypami i spychany na margines, a poza tym idealnie odzwierciedlający nasze czasy. Sukces komercyjny zawsze cieszy, jakkolwiek nie liczyłem na sensację. Nie sądziłem, że poza garstką koneserów kogokolwiek to zainteresuje.   

 

Fragment "Sądu ostatecznego" Hieronima Boscha

 

I tu widzę trochę sprzeczności, szczególnie przy Cronenbergu, w którego filmach, mimo całej "fizjologicznej" otoczki, dużo znajduję metafizycznego lęku. Mimo tego, że wybrałeś jego wczesne, jeszcze gatunkowe rzeczy, to funkcjonują tutaj trochę jako pomost. Podobnie jest z Takashim Miike reprezentowanym w Twojej książce dwoma obrazami. Bo umówmy się, że rozumiem Twój pogląd na temat tego, że Pasolini minął się z meritum kręcąc "Salo". O ile dobrze zrozumiałem, stawiasz tezę – za Pitrusem – że gore jest pułapką interpretacyjną, filmem stwarzającym jakieś pozory, ale ostatecznie pozbawionym głębi filozoficznej. Ja raczej myślałem o tych filmach jako o rzeczach posiadających elementy gore, a nie jako o reprezentantach gatunku… Trochę prowokacyjnie zapytam – Hieronim Bosch to też gore? Popatrzmy na trójpanelowe "Kuszenie św. Antoniego" – widoczna jest tam pewna umowność oscylująca wokół wątków religijnych, do tego mamy tu deformacje ciała i przemoc.  Zerknijmy też na jego "Sąd Ostateczny",  na ostatni panel "Ogrodu rozkoszy ziemskich", albo "Triumf Śmierci" Bruegla. Sama przestroga przed cierpieniami duszy jest często ujęta w sposób, który przypomina cierpienia ciała. Na jakimś poziomie Cronenbergowi, "Salo" Pasoliniego, albo "Dziwolągą" Browning (których ja osobiście nie postrzegam w kategoriach horroru) jest równie blisko Bruegla i Boscha, co daleko do gore.  Według tego klucza można w gore wpisać jeszcze sporo innych rzeczy. Albo zrobi się tym rzeczom do gore niebezpiecznie blisko. Zresztą, jeśli mam być szczery w mojej opinii, wydźwiękowi "Salo" bliżej do Boscha i Bruegla niż do nazi-exploitation.   

 

Nie, tu chodzi nie tyle o całkowity brak wymowy filozoficznej, co o jednokierunkowość tej wymowy. Film gore zawsze ukazuje rozkład, niezależnie od jakiej problematyki by nie wyszedł. Rozkład jest jego środkiem do celu, a treścią – lęk przed nim. Również u Cronenberga i Miike, przynajmniej w niektórych ich filmach. Pod względem wymowy gore ma coś wspólnego z egzystencjalizmem, jeśli już koniecznie musimy przypiąć do niego jakąś filozoficzną etykietkę. Człowiek jest samotny, słaby, bezradny wobec zagrożeń, jakie czyhają na niego w odduchowionym świecie. Bosch, Breugel i inni malarze niderlandzcy to oczywiście nie jest gore. Nie jest też nim "Piekło" Dantego, którego obrazy, a zwłaszcza wizja kolejnych Kręgów cierpienia, zainspirowały Pasoliniego w sposób znacznie bardziej oczywisty. Ponadto zapraszam do Muzeum Narodowego we Wrocławiu, gdzie mamy bodaj największą w Polsce kolekcję rodzimej sztuki średniowiecznej. Znajdziesz tam Piety z Panem Jezusem tak wynędzniałym i zmasakrowanym, że "Pasja" Gibsona to przy nich jasełka. Albo słynna Pieta z Lubiąża, wystawiona w Warszawie. Gdy byłem mały, ponure wrażenie robiła na mnie książka z "Sądem Ostatecznym" Memlinga. Przykłady można mnożyć, a co z tego wynika dla naszej dyskusji? Ano że owszem, wizje artystów średniowiecza bywają makabryczne i z pewnością mają potencjał, który może inspirować dzisiejsze krwawe filmy (sam motyw Danse Macabre powraca w gore nader często – "Świt umarłych" Romero i trylogia "Martwe zło" to pierwsze przykłady, jakie mi się nasuwają). Jednak próbując podciągnąć kulturę wieków średnich pod gore popełniamy ahistorycyzm, bo sztuki nie powinno się definiować w oderwaniu od kontekstu. W ówczesnej optyce ciało było wszak postrzegane inaczej niż obecnie, jako wątła opozycja dla nieśmiertelnej duszy. Im większe jego poniżenie, tym silniejsza emanacja duchowości. Z drugiej strony rodzaje kar, na które skazane są potępione dusze np. u Dantego uświadamiają, że grzech i męki piekielne miały charakter przede wszystkim cielesny. Również złe demony i zjawy, także Śmierć, która była przecież personifikowana – w wyobrażeniach średniowiecznych emanowały samą fizycznością, zawsze zdeformowaną. Z tym, że to wszystko miało świetlistą alternatywę w postaci nadziei na zbawienie i szczęście w Raju. Współczesne filmy gore takiej alternatywy nie tworzą, wprost przeciwnie. Kontekst mamy inny i obrazy rozkładu, choć nieraz zakorzenione w symbolice i estetyce średniowiecznej, nie służą już niczemu poza efektem szoku. Optyka jak najbardziej świecka i ateistyczna, nie średniowieczna.

 

We wstępie wspominasz o "Harakiri" Kobayashiego, że przez brak gatunkowej umowności nie kwalifikuje się do gore. Widziałeś "Yukoku" Mishimy?

 

"Patriotyzm" Mishimy oczywiście znam, miałem kiedyś nawet taką kopię gdzie za podkład muzyczny były fragmenty "Tristana" Wagnera. Nie uważam tego filmu za gore, raczej za jeden z wielu sporządzonych przez Mishimę portretów japońskiej duszy, o której Benedict pisała że znamionują ją w tym samym stopniu chryzantema i miecz. Czyli seks i śmierć, liryzm i przemoc, miękkość rysów przejętej twarzy tej kobiety i klinga wypruwająca wnętrzności. W prozie Mishimy jest taka sama spazmatyczna emocjonalność połączona z najwyższą elegancją formy, i takie same kontrasty, jak i w tym filmie. Na przykład kobieta nawiązuje romans z marynarzem, mamy historię miłosną, potem poetyckie opisy seksu, a potem jej synek tak się przejmuje emocjonalną opresją, jaką jego nowy tatuś otacza mamę, że zakłada z kolegami ze szkoły coś w rodzaju anty-ojcowskiej sekty, która na końcu rytualnie morduje Bogu ducha winnego kotka. To w opowiadaniu "Na uwięzi". Czyli znów impuls erotyczny inicjuje falę jakby aktów emocjonalnych, które muszą znaleźć wyładowanie w śmierci. Jest to temat często przewijający się w twórczości Mishimy. "Yukoku" jest wyraźnie nanizane na tę nić myślową, dlatego nie uważam za zasadne zaliczenie tego filmu do gore, tak jak nie uważam za zasadne wrzucenie tam "Harakiri".

 

Na początku wydawało mi się, że w Twojej książce brakuje posłowia, jakiegoś podsumowania, ale kończące listę "Żywe Tarcze" Petera Bogdanovicha (które tak naprawdę nie są gore) okazują się idealnym epilogiem.

 

Rzeczywiście. Najpierw napisałem coś w rodzaju podsumowania, potem jednak doszedłem do wniosku, że opis "Żywych tarcz" jako "filmu pogranicza", ostatniego tchnienia horroru klasycznego i aktorskiego testamentu Borisa Karloffa, lepiej zwieńczy całość niż dziesięć posłowi. Bogdanovich zamierzał pokazać, jak rzeczywistość prześcignęła kino grozy, jak bardzo nie wytrzymuje ono konfrontacji z tymi wszystkimi szaleństwami, jakie się na świecie dzieją. Ale dopiero po latach możemy docenić profetyczność tego filmu. "Żywe tarcze" – rzecz, przypomnijmy, z roku 1967 – są o tym, że gatunek horroru będzie musiał się przetransformować by nie umrzeć śmiercią naturalną. Transformacja nadeszła wraz z "Nocą żywych trupów".

 

Gore wyszedł z getta w czasach świetności kina nowej przygody. Dziś jego elementy z powodzeniem przenikają do wszystkich gatunków. Widziałeś już okrzyknięte filmem roku "Drive"? Przemoc jest tam dość dosadna.  Przypomina mi się też od razu "Old Boy". Oba filmy zresztą zgarnęły Złotą Palmę i zostały docenione przez widzów i krytykę.       

 

W kinie nowej przygody gore dopiero zaczął przenikać do widza masowego, wykorzystując niejednokrotnie nowoprzygodowy sztafaż. "Koszmar z ulicy Wiązów", "Child's Play", "Blob" i masa innych horrorów, które znosiliśmy do domu w pięknej epoce wypożyczalni wideo, posiadały cechy gore, ale podane w sposób adekwatny do wrażliwości kształtowanej na Spielbergu. Czyli ostro, ale nie aż tak by nastolatek w kinie zwymiotował popcorn. Często za katalizator służył wówczas humor i pewien charakterystyczny luz, jakim odznaczała się większość filmów gatunkowych tamtego okresu. Fredka i Jasona oglądały przecież całe rodziny. Jeśli zaś chodzi o ostry, bezkompromisowy gore w rodzaju "Teksaskiej masakry" to uważam, że z getta wyszedł dopiero w ostatnich latach. Tylko że skutkuje to taką inflacją przemocy, że te wszystkie "torture porny", z "Piłą" na czele, nikogo już nie szokują, służą raczej za gumę dla oczu. Tym chętniej witam takie filmy jak wspomniany przez Ciebie „Drive”, który podobał mi się nie ze względu na obrazową przemoc, do której widoków na ekranie przywykłem, ale dlatego, że odwołuje się do etyki westernowej – podobnie jak „Gran Torino”, który jest moim ulubionym filmem ostatnich lat. Bo widzisz, jak gore jest papierkiem lakmusowym pozwalającym odczuć powszechny moralny klimat, tak samo western. W swoim czasie popularność westernów świadczyła o wysokim wśród publiki poważaniu dla najlepszych wartości ludzkich i nie wiem czy fakt, że ten szlachetny gatunek umarł, nie powinien nas niepokoić bardziej niż to, że przemoc w stylu gore „wyszła z getta”. W filmie ostatnich lat, który najbardziej mnie zniesmaczył, czyli „Social Network”, nie ma ani jednej sceny przemocy, za to jest ohydna apologia darwinizmu społecznego, mułowate dialogi złożone z żargonu informatycznego przetykanego problematyką rodem z „Beverly Hills 90210”, idiotyczny montaż i główny aktor udający Hoffmana z „Rain Mana”. Jeśli dzisiejsza młodzież rzeczywiście jest taka jak w tym filmie, to poza gore chyba rzeczywiście nic nam już nie zostało.   

 

Hostel. Torture porn?

 

Powiem Ci szczerze, że Twoja książka była wg mnie bardzo potrzebna, bo wypełnia pewną lukę. Samo nakreślenie zjawiska "krwawej fali" uzupełnia kontekst społeczno – polityczny wielu tworów, już nawet nie z tamtego okresu, a odnoszących się do tamtych czasów. Przykładowo – przesycona karykaturalną przemocą trylogia superbohaterska Warrena Ellisa (czytałem z niej "No Hero" i "Black Summer"). Pierwotnie odebrałem ją jako niezbyt wyszukaną, epigońską wariację na temat "Watchmen". Do tego okraszenie jej tanim efekciarskim gore wydawało mi się bezpodstawne. Teraz zmieniam o niej zdanie. Okazuje się, że znajomość genezy gore jest dość istotna dla zrozumienia istoty tego komiksu – trafność zyskują rozwiązania fabularne i estetyczne. To bardzo ciekawe, jak rzeczy związane z obyczajowością i polityką wpływają na sztukę. 

 

Cóż, sztuka nigdy nie brała się z powietrza, a artyści nie żyją w próżni. Gore w Ameryce narodził się jako reakcja na politykę kłamstwa. Nagle okazało się, że ten stary świat, w którym bogobojny, uczciwie pracujący amerykański tatuś w niedzielę szedł do kościoła, a potem razem z dziećmi oglądał film Disneya lub western z Johnem Waynem pewien tego, że Bóg, Konstytucja oraz Prezydent nad nim czuwają – nagle wyszło na jaw, że to wszystko funta kłaków nie jest warte, że politycy kłamią, Wietnam to ludobójstwo, purytanie to obłudnicy i rasiści, a kontestacja polega na robieniu uników w stronę seksu i używek. Chaos, brak moralnego punktu odniesienia, społeczny rozpad – to jest właśnie "krwawa fala", to jest "Noc żywych trupów" i "Ostatni dom z lewej". U nas na podobnym gruncie powstał w tamtym okresie jedyny polski gore z prawdziwego zdarzenia, czyli "Diabeł" Żuławskiego. Społeczny i polityczny kontekst tamtych wydarzeń jest obszerny i nie czas ni miejsce by go teraz szczegółowo roztrząsać, ale to właśnie wtedy ludzkość zrobiła zdecydowany krok w epokę ponowoczesną. Postmodernizm, tak jak gore, napędzany jest tym samym poczuciem utraty gruntu pod nogami i również bazuje na dekonstrukcji. Z tym, że gore na niej poprzestaje, stwierdzając śmierć kultury. Co zaś robią postmoderniści? Lepią ze zdekonstruowanych kawałków kulturowe Frankensteiny, jakby chcieli coś w ten sposób reanimować, przedłużyć. Oczywiście często sięgają przy tym po elementy gore, po estetykę rozkładu, bo im wolno, bo w postmodernizmie obowiązuje demokratyczne "róbta co chceta" i można tam upakować czego sobie duszyczka zażyczy. Ponowoczesna popkultura przepełniona jest więc ostrą, rzeźnicką przemocą, która czasami ma, ale przeważnie nie ma sensu. Ważne, że się sprzedaje, i że w oczach pryszczatego nastolatka wynosi superbohaterską rąbaninę do poziomu komiksu dla dorosłych. Nie można ignorować znaczenia gore dla charakteru współczesnej kultury masowej i komiksu. Na przykład twórczości Gartha Ennisa nie da się zrozumieć bez znajomości filmów "krwawej fali". Jego pierwszy "Punisher" to czysta wyliczanka metod uśmiercania, jak w slasherze, a jeden z tomów "Kaznodziei" pt. "Aż do końca świata" opisuje rodzinkę amerykańskich rednecków, którzy mogliby podać dłoń Sawyerom z "Teksaskiej masakry". O Punisherze Ennis nawet mówił, że to dla niego jest sadystyczny seryjny bandzior, który zamiast dziewcząt w mini zabija przestępców, i tym się właściwie tylko różni od Jasona z "Piątków". A czy jest to bezpodstawne czy uzasadnione trudno orzec, bo przecież w postmodernizmie tego typu kryteria tracą znaczenie, liczy się zabawa toposami.    

 

Pamiętam jak kilka lat temu, w czasie nasilenia konfliktu irackiego, Punisher po śmierci Kapitana Ameryki założył jego strój… to było dość wymowne.   

 

A dzisiaj upublicznia się zdjęcia sprofanowanych zwłok zamordowanego Kaddafiego. Czyli nie jest już tajemnicą, że tę niby demokrację na Bliskim Wschodzie zaprowadza się metodami radykalnie krwawymi, „metodami Punishera”. Punisher w stroju Kapitana Ameryki jest nawoływaniem do ludobójstwa w imię „amerykańskiej demokracji”, bo cóż innego może to oznaczać? 

 

 W "Psychozie" Bloch przedstawia Batesa jako dewianta, wyrzutka społecznego, kogoś, kto zagraża przeciętnemu obywatelowi. Ekspresjonizm niemiecki też stawiał pytania o miejsce zbrodniarza, psychopaty w społeczeństwie. Dziś łamie się schematy i tacy psychopaci stają się bohaterami narodowymi… Można się zastanawiać, czy to symbol upadku człowieczeństwa, ale przecież przemoc towarzyszyła człowiekowi od zawsze – działania Stanów Zjednoczonych nie różnią się wiele od krucjat, czy wypraw konkwistadorów. Może to raczej symbol prawdziwej natury człowieka? Czy jest sens zadawać pytania typu "po co ludzie sięgają po takie filmy"?

 

Dawniej okrucieństwa wojny oglądali ci, którzy w niej uczestniczyli, a na użytek opinii publicznej była jedynie ideologiczna maska. Wietnam był pierwszą krwawą wojną, która rozgrywała się na oczach "tyłów", a to dzięki wynalazkowi jakim jest telewizja. Teraz na dodatek mamy Internet i cyfrową fotografię doskonałej rozdzielczości więc wszyscy, na bieżąco, uczestniczymy w tym co się dzieje. Nikt już przed nami tego nie ukrywa bo nie da się ukryć. Dziś mówi się o pokoju i demokracji rzucając w nas obrazem świeżego trupa, widok śmierci nakłada się na te wzniosłe hasła i zaczyna nieodmiennie z nimi kojarzyć. W prasie czytamy o "pokojowych bombardowaniach". Dobro i zło zlewają się w języku mediów w jedną owsiankę, gdzie jako obraz triumfu pierwszego nad drugim pokazuje nam się snuff-movie z linczu na libijskim przywódcy. Tak więc pytania w rodzaju "po co ludzie sięgają po takie filmy" pozostawmy tym, którzy je zadają. Ważniejsze, przynajmniej dla mnie, jest to, co one znaczą, co diagnozują. Nie wytłumaczymy przecież wszystkich indywidualnych preferencji odbiorczych. Z innych powodów można oglądać "Martwicę mózgu", która jest bardzo zabawnym filmem, a z innych "Teksańską masakrę". 

 

 

 

 

Fot. E. Delczyk (www.evehelen.prv.pl) Piotr Sawicki – właściciel Wydawnictwa Yohei, oprócz „Odrażających, brudnych, złych” – autor kilku publikacji w komiksowym periodyku KZ, Kwartalniku Filmowym i na blogu Pajęcze Gniazdo.

 

 

 

 

 

 

 

 

Krzysztof Ryszard Wojciechowski – twórca Rękopisu znalezionego w Arkham. Publicysta mocno związany z kontrkulturą. Pisze o komiksach, muzyce i filmie. Na co dzień współpracuje z Kolorowymi Zeszytami i Magazynem Muzycznym Apostazja. Jego teksty można przeczytać również na łamach Dwutygodnika i w transgresyjnym piśmie Ulvhel. Z biegiem lat coraz mniej przypomina Jima Morrisona, a coraz bardziej Howarda Phillipsa Lovecrafta. Mieszka w Oleśnicy z dziadkiem i dwoma królikami. 

 

 

Książkę "Odrażające, brudne, złe. 100 filmów gore" możecie kupić na stronie wydawnictwa Yohei tutaj.

REKLAMA