KOSZMAR MINIONEGO LATA. Slasher z hakiem

Jaka szkoda, że zanim użyje on swego haka, zechce zabawić się z młodymi w ciuciubabkę. Cała środkowa część filmu przeznaczona jest na straszenie czwórki nastolatków oraz próbę ustalenia, kim była ofiara i kto ich prześladuje. To pierwsze ma swoje lepsze i gorsze momenty, choć ciężko wskazać, które to które – obcięcie włosów Helen brzmi śmiesznie w kontekście horroru, ale reakcja grającej ją Sary Michelle Gellar jest efektowna; z drugiej strony znalezienie, a później zniknięcie trupa pokrytego krabami z bagażnika Julie szokuje i zaskakuje, lecz następujące po tym prowokacyjne wykrzykiwanie dziewczyny budzi już uśmiech politowania (scena ta została świetnie sparodiowana w pierwszym Strasznym filmie).
Równocześnie mamy śledztwo prowadzone właśnie przez Julie, postać mało interesującą, banalną, a miejscami wręcz irytującą. Dziewczyna, która stała się główną bohaterką już w momencie, gdy chwilę po wypadku jako jedyna z grupy chciała zawiadomić policję, jest ukazana jako osoba z jednej strony moralnie lepsza od swych przyjaciół, a z drugiej mocniej od nich cierpiąca za to, co zrobili rok wcześniej. Oczywiście trzymamy za nią kciuki, bo jako jedyna próbuje naprawić swój błąd, a Hewitt smutno się uśmiecha, ale wolałbym, aby uwaga była w większej mierze skupiona na drugiej dziewczynie. Nie tylko dlatego, że gra ją Buffy, postrach wampirów. Jeśli Williamson mógł w jakiś sposób przełamać schemat, to właśnie czyniąc bohaterką slashera osobę pozornie powierzchowną, marzącą o karierze aktorskiej królową parady, po roku zdegradowaną do roli ekspedientki w sklepie nielubiącej jej siostry. Ale to właśnie Helen pokaże się jako ta, która zmieniła się najbardziej ze wszystkich – pozbawiona złudzeń wobec własnej osoby, tęskniąca za przyjaciółką (i potrafiąca to powiedzieć), próbująca jej pomóc, nawet jeśli sama jest zbyt zlękniona, aby przyznać się do winy.
W końcu jednak tradycji musi stać się zadość i hak idzie w ruch. Trzeci akt pozwala Gillespiemu na realizację szeregu trzymających w napięciu scen, na które widzowie czekali cały film. Reżyser zaskakująco stroni od makabry, ale i koncentruje się na czymś innym; ważniejszy jest zamaskowany zabójca i jego nie do końca określona natura. Są w Koszmarze sytuacje sugerujące jego nadludzki status, jakby mordercą nie był nikt żywy, a właśnie ten, którego młodzi bohaterowie zabili rok wcześniej. Kiedy ostatecznie poznajemy jego tożsamość, niby wszystko zostaje wyjaśnione, ale tak naprawdę rodzi to kolejne pytania, sytuując film jeszcze mocniej po stronie przekraczającego granicę realizmu thrillera.
Podobne wpisy
Muszę przyznać, że powrót do Koszmaru minionego lata po blisko 20 latach od ostatniego seansu był całkiem udany. Williamson punkt po punkcie realizuje schemat klasycznego slashera, podczas gdy Gillespie stara się nadać historii współczesną oprawę (w czym najbardziej pomagają modne wtedy piosenki). Realizacyjnie jest to bardzo przyzwoicie wyglądające kino – największe wrażenie robi pierwsze ujęcie w filmie, z kamerą sunącą tuż nad morzem, wznoszącą się ku klifom i zataczającą łuk, aby dać nam doskonały widok na pechowy zakręt, gdzie dojdzie do wypadku, a przede wszystkim zbliżyć się do siedzącej na wzgórzu postaci. Aktorsko najciekawsze są panie, nie tylko Gellar i Hewitt, ale również Anne Heche w roli upiornej siostry zabitego. Z panami jest już gorzej – o ile Ryan Phillippe jako wiecznie agresywny Barry nie ma specjalnie co grać, ale również nie razi swym występem, o tyle wcielający się w Raya Freddie Prinze Jr. jest koszmarny w każdej scenie, w której się pojawia. Wielbicieli Teorii wielkiego podrywu zainteresuje pojawienie się Johnny’ego Galeckiego, ale uprzedzam, że jego bohatera spotyka szybki, choć całkiem efektowny koniec.
Być może to też nostalgia decyduje o tym, że traktuję film Gillespiego lepiej, niż na to zasługuje. Niewiele mam mu do zarzucenia w kategorii młodzieżowego dreszczowca, a atmosfera kina grozy końca lat 90. działa tu równie dobrze jak w przypadku Krzyku. Ale jednocześnie jest to horror, który nie miał prawa powstać po dziele Cravena, kpiącym przecież z tego wszystkiego, co stoi u podstaw Koszmaru minionego lata. Tekst Williamsona (napisany przed Krzykiem, co wcale nie dziwi) jest zwyczajnie stary, ograny, zawierający intrygujące tropy, ale tak mocno trzymający się konwencji, że przewidzieć można wszystko, włącznie z ostatnią sceną. Choć może nie wszystko. Scenarzysta nie gra fair, jeśli chodzi o tego, który kryje się pod rybackim kapturem; jego tożsamości okazuje się niespodzianką, ale tylko dlatego, że jest to postać zupełnie nam nieznana. Można nazwać to oszustwem ze strony Williamsona, choć w tego typu obrazie nie jest to najważniejsze.
Sukces filmu stał się dla innych twórców sygnałem, że jest miejsce na slasher po Krzyku, co skrzętnie wykorzystano, ale nie obrodziło to w dzieła równie kultowe co na przełomie lat 70. i 80. Być może dlatego, że inwencji starczyło im tylko na kampanie reklamowe, a same filmy nie mogły się pochwalić nawet w najbardziej podstawowej potrzebie wywołania u widza szoku krwawymi scenami mordów (dotyczy to również nakręconego dwa lata później sequela, Koszmaru następnego lata, którego akcję przeniesiono z rybackiej mieściny… na Bahamy). Lekkość tego kina musiała spowodować przesilenie na horrorowej scenie, czego efektem było wejście Pił, Hosteli i innych przedstawicieli niesławnego torture porn. Tymczasem Koszmar minionego lata skorzystał na tym, że został szybciutko nakręcony i pojawił się jako pierwszy po hicie Cravena. Pewnie tylko dlatego o filmie Gillespiego wciąż się pamięta.