Koniec eksperymentów, czas na ALGORYTMY. Dokąd zmierza współczesna popkultura?
Fundamenty współczesnej kultury drżą od ekonomicznych wstrząsów wywołanych przez coraz dłużej trwające ograniczenia narzucone przez władzę walczącą z pandemią koronawirusa. Niezależnie od tego, jak szybko społeczeństwa poradzą sobie z medycznym kataklizmem, świat już nigdy nie powróci do ram, w jakich funkcjonował przed wykryciem pierwszego zakażenia. Koła Historii drastycznie przyspieszyły, co stwarza wyśmienitą okazję do zaopatrzenia się w szklaną kulę w celu przewidzenia najbliższej przyszłości. Jest to o tyle kusząca perspektywa, że ścierają się ze sobą dwie przeciwstawne narracje domagające się urealnienia: nadzieja na naprawę stosunków społecznych z pesymizmem wobec narastających tendencji antydemokratycznych. Stoimy u progu nowego świata, ale nadal nie możemy zajrzeć do jego środka. Znajdujemy się w ciemnościach wieków minionych, które wyposażyły nas w bezużyteczne narzędzia, zaś zza drzwi nacierają oślepiające promienie słoneczne uniemożliwiające dokonanie syntezy różnego rodzaju zjawisk zachodzących na wielu polach ludzkiej egzystencji.
Skupiwszy się na sferze kultury, jako tej formującej swego rodzaju modus operandi człowieka XXI wieku, należy zacząć od podstawowej konstatacji: omawiana dziedzina odegra znacznie ważniejszą rolę niż do tej pory. Choć już w tym momencie trudno wyobrazić sobie funkcjonowanie gospodarki, albo po prostu „zwyczajnego życia”, bez odskoczni w postaci kina/telewizora/koncertu/teatru, najprawdopodobniej z wielu niezależnych od siebie przyczyn, choć wyrastających ze wspólnego pnia, rozpocznie się proces jeszcze dalszej ekspansji kultury w głąb ludzkiego doświadczenia. Albo mówiąc inaczej: kultura jeszcze skuteczniej sformatuje współczesnego człowieka.
Podobne wpisy
Zanim przejdę do możliwych scenariuszy, pragnę przypomnieć o najważniejszej sprawie – nigdy nie jest tak, że rewolucja ostatecznie i bez odwołania zmiata z powierzchni ziemi poprzednie formy życia, rządu etc. Nowe modele zachowań objawiają w funkcjonowaniu społeczeństwa obok starych form postępowań i musi minąć wiele czasu, zazwyczaj to kwestia kilku pokoleń, by dokonała się nieodwracalna zmiana. Najlepiej to zresztą widać na przykładzie teatru jako instytucji: choć nadal istnieje i pochłania, przynajmniej w polskich realiach, część środków samorządowych i ministerialnych przeznaczonych na wspieranie rozwoju kultury, jego zasięg i wpływ jest już raczej znikomy. Ot, teatr stał się wielkomiejską ciekawostką, kuźnią nieopierzonych aktorów i miejscem służącym kontemplacji zasłużonych gwiazd polskiej sceny. W teatrze istnieje największa szansa, by obok Janusza Gajosa lub Andrzeja Seweryna pojawił się aktorski czeladnik tuż po akademickich szlifach, lecz pominąwszy ów środowiskowy aspekt, rola omawianej instytucji została totalnie zmarginalizowana, zwłaszcza w kontekście miejsca zajmowanego przez teatr w ludzkiej świadomości w okresie PRL-u. Te czasy minęły, a akt zgonu został podpisany krwią kolejnych ofiar koronawirusa, gdy teatrowi odebrano jego jedyną przewagę nad kinem – możliwość obcowania z artystami na żywo przy zachowaniu niewielkiej odległości dzielącej scenę od widowni. Gdy kiedyś zakończą się obostrzenia, ludzie wrócą do świątyni Szekspira i Czechowa, ale to nie zmieni faktu, że wieloletnia zmiana już się dokona, a teatr zostanie zaszufladkowany (jeżeli już nie został) jako zwykła forma spędzania czasu podobna do pójścia na basen. Właśnie z tego powodu nie powinny ekscytować informacje o widowni pędzącej do ponownie otwartych kin. Choć liczby pozytywnie zaskakują, należy pamiętać o dwóch aspektach sprawy. Po pierwsze, wyniki z takich krajów jak Chiny nie mają absolutnie żadnego przełożenia na sytuację ogólnie pojętego Zachodu, ponieważ w diametralnie inny sposób USA i Europa przeszły przez pandemię koronawirusa aniżeli Państwo Środka albo Japonia. Po drugie, mamy niewątpliwie do czynienia z efektem „nowości”, tj. pojawieniem się perspektywy sposobu spędzania wolnego czasu, jaka nie była dostępna przez prawie rok, nie licząc wakacyjnego otwarcia. Głód kina jest naturalny, ale to nie przekreśla faktu, że po jego zaspokojeniu liczba sprzedawanych biletów z dużym prawdopodobieństwem spadnie.
Oczywistą oczywistością jest stwierdzenie, iż stare formy ulegają erozji wskutek galopującej technicyzacji życia, zarówno na poziomie ogólnospołecznym, jak i molekularnym, gdy mowa o drobnych czynnościach podejmowanych przez jednostki. Rzadziej wspomina się o kulturze jako straży przybocznej triumfującego postępu, a przecież gdyby nie oswojenie się z różnego rodzaju nowinkami prezentowanymi w filmach oraz serialach, to ich wprowadzanie byłoby związane ze znacznie szerszym oporem ze strony użytkowników. Co istotne, nie chodzi nawet o to, by zmiany i ich konsekwencje były ukazywane w pozytywnym świetle. Wystarczy sama ich obecność, by widz pogodził się z faktem istnienia danego zjawiska.
Z tego powodu postrzegam dalsze dzieje kultury, a mówiąc konkretniej – jej głównego, najbardziej wpływowego nurtu, w kategoriach dalszej homogenizacji powszechnej świadomości, tzn. wygenerowania jednolitych postaw oraz potrzeb. Tego typu teza wymaga obwarowania odpowiednimi przypisami, jako że jej recepcja na pewno wiązać się będzie z niezgodą, niezrozumieniem, a w najgorszym przypadku z szyderstwem.
Rzecz podstawowa: nie oceniam pozytywnie ani negatywnie zachodzącego zjawiska. Jawi się ono dla mnie jako pewien naturalny proces wynikający z przemian ery cyfrowej globalizacji, na który jednostka nie ma absolutnie żadnego wpływu. Obserwowana rewolucja nie zachodzi przy salwach armat, dlatego też jest znacznie trudniej dostrzegalna. Jej przejawy niepostrzeżenie wdzierają się w osobiste doświadczenia, a my bardzo szybko te nowinki przyswajamy i przywdziewamy niczym drugie skóry. Co istotne, owe przyswajanie nie składa się z refleksyjnego pierwiastka, wydawałoby się, że tak niezbędnego. Pojawia się nowa funkcja w ultranowoczesnym zegarku? Znakomicie, trzeba go założyć, bo nareszcie życie staje się o wiele łatwiejsze.
Wróćmy zatem do kultury: wspomniana homogenizacja objawiać się będzie na kilku płaszczyznach, przede wszystkim ontologicznej oraz epistemologicznej. Zacznijmy od tej drugiej, jako że ona determinuje dalsze zmiany. Gdy przypominam sobie moje początki obcowania z kulturą, jawią się one jako czas beztroskiego dryfowania po różnego rodzaju artystycznych oceanach, przy czym kierunek oraz szybkość poruszania się nigdy nie były związane z jakimiś zewnętrznymi czynnikami. Ot, gdzieś przeczytało się o wybitnym reżyserze Antonionim, to powstawał głód poznania Antonioniego; w kinie pojawił się film z ulubionym aktorem, to szło się na ulubionego aktora. Nieznośna lekkość kulturalnego bytu została brutalnie zniszczona przez wzrastającą dominację platform streamingowych, głównie Netfliksa, a także przez obecność w mediach społecznościowych, zwłaszcza na grupkach poświęconych kinu i serialom. To, co powinno generować przyjemność – szeroka dostępność do dóbr kultury oraz możliwość rozmowy z osobami mającymi podobne zainteresowania – przeistoczyło się w bolesny balast, którego dźwiganie jest tym dotkliwsze, im bardziej się w ten wirtualny świat wnikało. Jak bowiem przeprowadzić rozmowę, skoro nie nadąża się za nowościami? Dostęp do platformy wymusza obecność i nadrabianie kolejnych tytułów, jak gdyby od tego nadrabiania zależało, czy nadal jest się w towarzystwie.