search
REKLAMA
Artykuł

KOMIKSOMATOGRAFIA. Historia filmowych adaptacji amerykańskich komiksów o superbohaterach

Krzysztof Bogumilski

10 czerwca 2013

REKLAMA

Zapraszamy do bloga KINOFILIA, gdzie znajdziecie recenzje Tylera Durdena.

Kolorowi przebierańcy dzielą i rządzą na światowych listach box office. Zdążyliśmy się już do tego przyzwyczaić i wiadomość o następnej ekranizacji komiksu traktujemy z podobną obojętnością jak wieści o kolejnych remakach, sequelach, prequelach i innych przejawach indolencji twórczej współczesnego Hollywoodu. W tym zalewie tytułów z facetami w kolorowych gaciach łatwo przeoczyć znaki świadczące o wyraźnej ewolucji, jaką ekranizacje komiksów przeszły na przestrzeni kilku dekad. Jako niepoprawny miłośnik tej tematyki, fascynujący się nią od momentu pierwszego kontaktu w dzieciństwie (czyli zakupu komiksowej adaptacji pierwszego burtonowskiego „Batmana”), postanowiłem podjąć się stworzenia małego artykułu przekrojowego pokazującego wzloty i upadki filmowych ekranizacji, które doprowadziły celuloidowych superbohaterów do współczesnego nam stanu rzeczy oraz wskazać, jak kinowe adaptacje korespondowały z tym, co ówcześnie działo się w świecie ich literackich pierwowzorów.

Poniższy artykuł jest zaktualizowaną i poprawioną wersją tekstu, który cztery lata temu opublikowałem na stronie Ofilmie. Zanim przejdę do rzeczy, muszę wyjaśnić kilka spraw. Po pierwsze, z racji tego, jak bardzo obszerna jest poruszana tematyka, musiałem narzucić sobie pewne ograniczenia. W związku z tym, postanowiłem się skupić tylko na amerykańskich komiksach superbohaterskich. Proszę więc nie dopytywać się czemu nie ma tej, czy owej adaptacji komiksu sensacyjnego, dramatu obyczajowego, czy melodramatu. Z tego samego powodu nie uświadczycie również ekranizacji europejskich komiksów, ani tym bardziej japońskich (próba spisania ich skończyłaby się zresztą na zrobieniu małej encyklopedii). Zresztą, idea komiksu superbohaterskiego jest silnie zakorzeniona w rzeczywistości amerykańskiej i znacznie różni się od tego, co próbowano w tym temacie osiągnąć w innych krajach, np. Wielkiej Brytanii.

Kolejnym ograniczeniem było zrezygnowanie z filmów i seriali animowanych. Tak wiem, „Batman: The Animated Series” jest znakomitym serialem, podobnie „Spawn”, nie zamierzam jednak z tego powodu przebijać się przez masę kolorowego chłamu dla dzieciarni tworzonego od dekad. Pomysł nie na moje nerwy. Tak więc, reasumując: tylko aktorskie ekranizacje amerykańskich komiksów superbohaterskich. Uprzedzając też ewentualne uwagi, nie zapomniałem o Punisherze, świadomie go zignorowałem. W komiksowej rzeczywistości wprawdzie funkcjonuje w świecie Marvela i ma nawet coś w rodzaju superbohaterskiego trykotu, ale zawsze wyraźnie odstawał od tego świata i pomimo różnych okolicznych wspólnych występów z innymi bohaterami, funkcjonuje raczej w odrębnej rzeczywistości, oderwany zazwyczaj od wydarzeń z pozostałych flagowych tytułów Marvela. Poza tym, istotna jest też forma filmowych wcieleń, a te, w przypadku Franka Castle, były zawsze kinem sensacyjnym.

I. Okres przedpotopowy – czyli kicz, infantylizm i kolorowe trykotowe wdzianka.

Na początki istnienia komiksowych superbohaterów najlepiej byłoby spuścić zasłonę litościwego milczenia. Obecnie jedynie najbardziej zatwardziali miłośnicy Spider-Mana, X-Menów, Batmana i innych menów są w stanie przebrnąć przez zeszyty z ich przygodami sprzed kilku dekad. Nie powinno to dziwić, wszakże sprzedawane za kilka centów historie obrazkowe kierowane były stricte do najmłodszych czytelników. Wschodzące ówcześnie legendy branży, takie jak Bob Kane, Stan Lee i Jerry Siegel nie wykazywały najmniejszej chęci sięgnięcia po ambitniejszą tematykę (lub chociażby otarcia się o nią). Liczył się przede wszystkim bajerancki pomysł, który trafi do młodych odbiorców i zapewni regularną sprzedaż serii.

Z ikon amerykańskiego komiksu, które do dzisiaj rozpoznaje najbardziej odcięty od popkulturowej rzeczywistości osobnik, pierwszy pojawił się Superman. Niektórzy doszukiwali się później w postaci nadludzkiej istoty w niebieskim wdzianku odpowiedzi na narastające w Europie silne nastroje antysemickie, których eskalacją była II wojna światowa i eksterminacja potomków Abrahama na niewyobrażalną wcześniej skalę. Żydowscy twórcy komiksu mieli rzekomo odreagować wojenną traumę i rasowe kompleksy za pomocą zbawiającego ludzkość pięknolicego przedstawiciela pozaziemskiej rasy. Być może i było coś na rzeczy, ale bohater trafił przede wszystkim do serc amerykańskiej dzieciarni wywodzącej się z rodzin katolickich – to właśnie ona zaczytywała się w jego przygodach przez kolejne dekady. Szybko więc podchwycono temat i rozpoczęto produkcję bliźniaczych pomysłów (nierzadko ocierających się o plagiat – vide „Captain Marvel”). Tym sposobem w niecały rok później doszło między innymi do powstania „mrocznego” odbicia Kal-Ela, Batmana. Człowiek-nietoperz wydawał się być wycięty z szablonu superbohatera wiernie odwzorowanego od swego starszego kolegi w czerwonej pelerynce. Oczywiście dokonano drobnych korekt, szatka miała inny kolor, loczek i okulary zastąpiono maską z rogami, nadnaturalne zdolności zdobyczami techniki i zaprawiono całość detektywistycznym posmakiem.

W kolejnych latach pojawiły się kolejne flagowe postaci amerykańskiego przemysłu komiksowego, prawdziwy zaś ich wysyp rozpoczął się za sprawą niejakiego Stana Lee. Wymyślił on praktycznie połowę kolorowej hałastry zalewającej w ostatnich latach nasze ekrany. Lawirując pomiędzy historyczno-kulturowo-religijnymi odniesieniami, hurtowo trzaskał kolejnych …manów. Odnosząc się do wciąż wyczuwalnego społecznego szoku po pokazie potęgi energii atomowej i strachu przed tym, co może ona przynieść w przyszłości, produkował w ilościach przemysłowych superbohaterów i superzłoczyńców ery atomowej.

Jedna z najsłynniejszych postaci wymyślonych przez Lee, Spider-Man, zyskała nadludzkie moce na skutek ugryzienia przez napromieniowanego pająka. W podobnych okolicznościach nadnaturalne siły zdobyła zresztą znaczna część z jego bogatego repertuaru adwersarzy (Sandman napromieniowany podczas wylegiwania się na plaży, Electro rażony prądem, Dr.Octopus jako wypadek nieudanego eksperymentu naukowego etc.). Owocem czasów, w jakich zostali powołani do życia, są niewątpliwie dzieci atomu, czyli mutanci, bliżej znani jako grupa X-Menów walczących o dobro ludzkości zagrożonej przez „Bractwo Złych Mutantów” (jak widać, nie trudzono się specjalnie przy nazwie, klarownie określając ich rolę w komiksie). Do tego doszły jeszcze inspiracje czerpane z literatury (Hulk jako swoisty odpowiednik Dr.Jekylla i Mr. Hyde’a, oczywiście powstały w wyniku testów na wykorzystanie broni gamma), mitologii nordyckiej (Thor, Loki) i greckiej (Herkules). Wszystko to składało się na niezwykle barwny, ale przy tym przeraźliwie głupi i wtórny merytorycznie świat dla odbiorców, którzy o mutacji (oczywiście głosu) i pryszczach słyszeli, co najwyżej, od starszych kolegów.

Nie dziwi więc, że i takowe były aktorskie adaptacje tych historii. Te w przeważającej większości telewizyjne twory o małych budżetach, tandetnych efektach i śmiesznej charakteryzacji zaginęły już na szczęście w mrokach popkulturowej pamięci (któż dzisiaj pamięta, że film Sama Raimiego nie był pierwszym aktorskim „Spider-Manem”). Swoje miejsce w historii zdołały zachować w zasadzie jedynie ekranizacje Hulka i Batmana, obydwie zresztą o telewizyjnym rodowodzie. Ta pierwsza zasłynęła głównie z charakteryzacji opierającej się na pomalowaniu krzepkiego aktora na zielony kolor. Ta druga z powodu wesołej, campowej i przejaskrawionej stylistyki. Ja osobiście „Batmana: the Movie” z Adamem Westem nigdy nie traktowałem jako parodystycznej, robionej z przymrużeniem oka historii, o co wielokrotnie przychodziło mi się spierać z innymi. Taka, a nie inna, forma i treść wydawały się oczywistym następstwem stanu, w jakim ówcześnie znajdowały się komiksy o superbohaterach. Super-psy/dziewczyny/chłopcy, Bat-rodziny (Robin, Batgirl, Alfred, Bat-mite…) i cała masa innego przeraźliwie głupiego tałatajstwa dosyć skutecznie zniechęcała do lektury każdego czytelnika, który zdążył już dojść w swoim życiu do momentu, w którym z zaskoczeniem się odkrywa, że dziewczyny oprócz tego, że są głupie i nie znają się na zabawie w wojnę, potrafią zapewnić także wiele innych ciekawych doznań.

Kończąc więc punkt poświęcony pierwszym pokracznym kroczkom kolorowej komiksowej hałastry, podkreślę raz jeszcze, że warto mieć ogólne rozeznanie, jak to się zaczęło, ale niekoniecznie już należy przekonywać się o tym empirycznie. Z tego wszystkiego najlepiej sięgnąć po „Batman The Movie” (a i to najlepiej w małej dawce i przy odpowiednim nastawieniu), który da obraz ówczesnego stanu komiksu superbohaterskiego, tym mocniej pozwalając docenić to, na jakie wyżyny potrafił on wznieść się później.

II. Okres przełomu – czyli na scenę wchodzą Donner i Burton

Drugi etap w mojej krótkiej historii filmowych superbohaterów jest opowieścią zarówno o wzlocie, jak i o upadku kolorowych obrońców ludzkości na dużym ekranie. Wszystko zaczęło się od pierwszej blockbusterowej ekranizacji, czyli „Supermana” w reżyserii Richarda Donnera. Dysponując potężnym na ówczesne czasy budżetem, do tego z Marlonem Brando w obsadzie (który za swój krótki występ otrzymał zawrotną gażę), stworzono pierwszą adaptację z prawdziwego zdarzenia. Z komiksowego oryginału wycięto większość bzdur (co bynajmniej nie oznaczało, że przygody harcerza w czerwonej pelerynce zrobiły się nagle super-realistyczne) i sklecono historię trzymającą się kupy, zrozumiałą dla przeciętnego globalnego widza mającego głęboko w poważaniu ikonę jankeskiego komiksu. Wszystko zaprawiono jeszcze wyśmienitymi efektami specjalnymi, co zaowocowało ogromnym hitem ekranowym, rozpoczynającym kilkuodcinkową serię filmową. Serię, która notabene stawała się coraz głupsza (przy czym szczyt nieprawdopodobieństwa zdołano osiągnąć już w pierwszej części, pokazując Supermana cofającego czas poprzez odwrócenie kierunku obrotów kuli ziemskiej).

Dochody finansowe płynące z kolejnych odcinków zaczęły drastycznie spadać, co przyczyniło się do długoletniego odstawienia Kal-Ela sprzed pola rażenia kamery filmowej. Ostatnią, czwartą odsłonę filmowej serii z Christopherem Reevesem było widzom dane obejrzeć 9 lat po premierze pierwszej – w roku 1987. Podczas jednak, gdy koniec dekady okazał się być fatalnym dla błękitnookiego harcerza w pelerynie, tak dla jego o rok młodszego kolegi z Gotham okazał się on wprost rewelacyjny. Zanim jednak przejdziemy do tej ekranizacji, warto przystanąć, by zobaczyć, co tymczasem działo się w świecie komiksów – a działo się dużo.

Jak już wspomniałem w poprzednim punkcie, komiksowe uniwersum pęczniało z każdym kolejnym rokiem od debilizmu i indolencji twórczej scenarzystów. Nagromadzenie niepotrzebnych, infantylnych, obrażających inteligencję czytelnika, postaci i wątków, osiągnęło w końcu masę krytyczną. Było na tyle źle, że jedynym ratunkiem okazało się potraktowanie całości ogromną atomówką. Zapoczątkowano cross-over (czyli wieloodcinkową historię, w której bierze udział większość serii danego wydawnictwa) nazwane „Kryzysem na nieskończonych ziemiach”. Doprowadziło to do eksterminacji większej części infantylnych kretynizmów fabularnych i zrestartowania wszystkich serii. Tym samym podarowano bohaterom szansę cofnięcia się do punktu wyjścia i rozpoczęcia całej przygody od zera, bez nadbagażu kilkudziesięcioletniej radosnej twórczości słabych scenarzystów. Położono przy tym większy nacisk na realizm i logikę fabuły (czego zresztą i tak nie udało się później konsekwentnie trzymać).

Tyle w świecie DC (Detective Comics), natomiast u ich największego rywala, Marvel Comics, nie zdecydowano się może na aż tak drastyczne kroki, ale również uwadze ich kierownictwa nie uszedł fakt, że statystyczny czytelnik zdążył dorosnąć. Duża liczba dojrzałych odbiorców wciąż chętnie sięgała po historie obrazkowe, ale z braku wystarczającego bodźca intelektualnego w produkcjach mainstreamowych zmuszona była wybierać produkcje niszowe. Postanowiono więc sięgnąć do kieszeni tych czytelników i postawić na zdolnych, pomysłowych scenarzystów z ciekawą wizją artystyczną, którzy zdołaliby podnieść wartość merytoryczną błahych historyjek o gościach w trykotach.

The Dark Knight Returns Hunt for the Dark Knight

Tym samym doszło, między innymi, do objawienia się talentu Franka Millera, rysownika i scenarzysty, który stawiając na pierwszorzędną stylistykę kryminalno-sensacyjną i dopuszczając przy okazji do głosu również swe fascynacje japońską kulturą, wywindował do góry sprzedaż „Daredevila”. Swoją cegiełkę dołożył również w DC, tworząc dwie przełomowe historie o Mrocznym Rycerzu: „Batman: Year One” i „Dark Knight Returns”. Ta pierwsza pokazywała początki działalności zamaskowanego mściciela, stawiając na realizm niespotykany dotąd w superbohaterskim komiksie głównego nurtu, pokazując brudy i nieprawości miasta owładniętego przez szumowiny i korupcję. Opowieść dodatkowo zyskiwała punkty świetną warstwą wizualną z przełomowym kadrowaniem, które niejeden późniejszy rysownik stawiał sobie za wzór i źródło inspiracji. „Powrót Mrocznego Rycerza” natomiast był dziełem o tyle znaczącym, że pokazywał zupełnie inny obraz ikony komiksu. Miller zadał sobie pytanie – „co by było, gdyby… Bruce Wayne się zestarzał”. Zmęczony, podstarzały człowiek, który po latach postanawia przywdziać odstawiony do szafy kostium i spróbować odnaleźć się w świecie zdegenerowanej przyszłości, był mocnym wstrząsem dla branży, pokazującym, jak wiele można wycisnąć ze – zdawałoby się – skostniałej już formuły komiksu superbohaterskiego.

W tym czasie obrazkowym światem wstrząsnęła jeszcze jedna osoba – Alan Moore. Brytyjczyk w swoich „Watchmen” („Strażnicy”) zrównał z ziemią wszelkie wyobrażenia czytelnika dotyczące superbohaterów. Stosując stylistykę rodem ze Złotego Okresu komiksu (patrz cały punkt pierwszy) stworzył historię przedstawiającą grupę nadludzi jako zbiorowisko psychopatów, zwyrodnialców, wykolejeńców i antypatycznych typów. Moore, szczerze nienawidzący głupawych historyjek masowo produkowanych przez dwóch potentatów amerykańskiego rynku, okrutnie sobie z nich zadrwił, pokazując ukryte pod kolorowymi kostiumami patologie i zwyrodnienia, szukające jedynie okazji do wypłynięcia na powierzchnię. A wszystko to pod szyldem DC Comics, które najwyraźniej początkowo nie do końca zdawało sobie sprawę z tego, co publikuje.

I w tym właśnie przełomowym dla amerykańskiego komiksu momencie pojawił się ogromny sukces adaptacji „Supermana” oraz wizja uzyskania dalszych profitów za sprawą kolejnej ekranizacji. Oczywistym wydawało się więc sięgnięcie po drugiego flagowego bohatera DC Comics – Batmana. Przejście od słów do czynu zajęło blisko dziesięć lat. W tym czasie wielokrotnie zmieniano zarówno scenariusz, jak i wymowę filmu. Na dobrą sprawę przez cały ten czas nie wiedziano do końca, jaką ostatecznie przyjmie on formę. Dość powiedzieć, że całkiem serio rozważano kontynuację burleskowej formuły serialu telewizyjnego, w roli Batmana obsadzając Billa Murraya, a w roli Robina… Eddiego Murphy.

Całe szczęście, że ktoś łebski podsunął pomysł zgłoszenia się do młodego, obiecującego reżysera, zajmującego się dotychczas produkcją krótkometrażówek dla studia Disneya. Tim Burton, bo o niego rzecz jasna chodzi, przeżywający właśnie fascynację komiksami Millera, zgodził się na reżyserowanie „Batmana” pod warunkiem zupełnego odcięcia się od telewizyjnej przeszłości i postawienia na poważną, mroczną tonację. Pomysły młodego ekscentryka przypadły wytwórni do gustu, ale jako wysoce ryzykowne i niepewne, były długo rozważane. Dopiero finansowy sukces „Soku z żuka” ostatecznie przekonał władze Warner Brothers do osoby młodego twórcy. Ogromne kontrowersje wśród fanów wzbudziło obsadzenie w głównej roli Michaela Keatona. Aktor, kojarzony z komediowymi rolami, zapowiadał powrót do kiczowatej, humorystycznej stylistyki „Batman: The Movie”. Na szczęście obawy były niesłuszne, a Burton dobrze wiedział, co robi, konsekwentnie dążąc do zrewolucjonizowania podejścia do ekranizacji komiksowych, co przy wsparciu świetnie dobranej ekipy zakończyło się ogromnym sukcesem zarówno artystycznym, jak i komercyjnym.

Nie trzeba było długo czekać, żeby ogromny sukces skłonił twórców do zrealizowania kontynuacji. Burtonowi, jako głównemu autorowi sukcesu pierwszej części, podarowano znacznie większą swobodę twórczą, czego zresztą później pożałowano… W „Powrocie Batmana” było więcej wszystkiego: makabry, mroku, przemocy, czarnego humoru i dwuznacznych treści dla dojrzałego widza. Widzowie byli zachwyceni, wytwórnia już nie do końca. Włodarze zrozumieli, że pozwalając na dalszą ewolucję wizji reżysera, doprowadzą do takiego podwyższenia kategorii wiekowej, że odetnie to im dostęp do portfeli najmłodszych widzów. Realizowanie kolejnej części powierzono już zatem komuś innemu, kończąc tym samym krótki zwyżkowy okres adaptacji komiksowych na ekranie i rozpoczynając serię wątpliwej jakości tytułów…

III. Okres „docierania” – czyli Marvel raczkuje, DC odchodzi w cień.

Lata 80. i początek 90. zdecydowanie należały w kinach do DC. Ogromny sukces pierwszego Supermana oraz dwóch kolejnych Batmanów i dalsze dyskontowanie sukcesu sequelami przygód Kal-Ela zmonopolizowało na długo rynek kinowych adaptacji. Szefowie Marvela oczywiście dostrzegali ogromny potencjał tkwiący w tym temacie, ale pomimo licznych planów i przymiarek przez większą część lat 90. pozostawali w cieniu, nie mogąc się zabrać za stworzenie żadnej sensownej ekranizacji. Oczywiście produkowali w tym czasie niskobudżetowe filmy („Kapitan Ameryka” z niejakim Mattem Salingerem w głównej roli) oraz telewizyjne ścierwa (tutaj szczególnie „błysnęła” gwiazda „Słonecznego Patrolu” David Hasselhoff obsadzony w roli Nicka Fury) na podstawie swoich komiksów. Jednakże za realizację czegoś wartego, by stanąć na jednej półce z produkcjami DC, nie mogli się jakoś zabrać.

Oczywiście niebagatelną rolę pełniły ograniczenia technologiczne. Nie da się ukryć, że przygód flagowych bohaterów Marvela, takich jak Spider-Man, X-Men i Fantastic Four, nie można było przenieść na duży ekran w zadowalający sposób bez odpowiednio zaawansowanych efektów komputerowych, które wówczas dopiero raczkowały. Zauważalny rozwój animacji komputerowej pozwalał mieć jednak nadzieję na rychłą realizację pierwszego wysokobudżetowego filmu Marvela. Od samego początku najczęściej padał tytuł „Spiderman”, którego reżyserii miał zresztą podjąć się sam James Cameron, czyli osoba nie tylko kojarząca się z perfekcyjnie realizowanymi filmami rozrywkowymi, ale i z nowatorstwem w dziedzinie f/x (praktycznie każdy kolejny jego film z przełomu lat 80/90 był kamieniem milowym w branży).

Na razie musiano jednak skupić się na projektach wymagających mniejszego udziału efektów specjalnych i tym sposobem wybór padł na nieco mniej znanego Blade’a.Do roli czarnoskórego wampira wybrano jedną z czołowych gwiazd kina akcji zeszłej dekady – Wesleya Snipesa, towarzyszyła mu inna znana osobistość, czyli Kris Kristofferson, a całość zaprawiono szybką, teledyskową formą, nie ograniczając się specjalnie w pokazywaniu ekranowej brutalności (z debilizmami fabularnymi również specjalnie się nie hamowano). Dodajmy do tego atrakcyjny soundtrack, a odziane w czarne skóry wampiry zamieńmy na bladych hakerów i w efekcie otrzymamy swoistego protoplastę „Matrixa”. W XXI wieku powstały jeszcze dwie kolejne części cechujące się odpowiednio większym stężeniem mroku i brutalności oraz potężniejszym nagromadzeniem debilizmu i tandety.

Tymczasem na dużym ekranie postanowił zabłysnąć trzeci gracz – Image Comics. Wydawnictwo składające się ze zbuntowanych gwiazd Marvela i DC Comics drukujących na własny rachunek, zaatakowało rynek komiksowy z siłą tornada, zyskując rozgłos czytelników świetną stroną wizualną (zarówno rysunków, jak i samych wydań drukowanych na atrakcyjnym papierze), topowymi nazwiskami na listach płac i niespotykaną dotychczas w mainstreamie dawką brutalności i seksu. Oczywiście, szybko się okazało, że jest to taka sama schematyczna papka jak flagowe produkcje starszych konkurentów, ale cycki i flaki dosyć skutecznie pozwoliły im wgryźć się w całkiem spory kawałek rynkowego tortu, w czym spora zasługa komiksu „Spawn”, stworzonego przez dotychczasowego wiodącego rysownika serii „Spiderman”, Todda McFarlane’a. Komiks opowiadający o rządowym najemniku przywróconym do życia przez rezydenta piekieł, miotającym się pomiędzy bólem istnienia, rozpaczą za utraconą ukochaną a wściekłością na demona, który go oszukał, rzucając w sam środek wojny pomiędzy piekłem a niebem, był jednym z największych sukcesów lat 90.

Wiadomość o przeniesieniu go na duży ekran spotkała się ze sceptycznym nastawieniem i niedowierzaniem. Nikt nie wierzył, że kontrowersyjny temat religijny zostanie wiernie zaadaptowany w wysokobudżetowym filmie. I nie został… „Spawn” był pierwszorzędną tandetą, z tragicznymi efektami specjalnymi (rozpikselowany Malebolgia…brrr), żenującym rynsztokowym humorem, złagodzoną tematyką i ogólnym brakiem pomysłu na sensowne pociągnięcie historii. O wiele lepiej wypadł późniejszy serial animowany, ale jeżeli chodzi o przygodę z dużym ekranem, to ta dosyć szybko zakończyła się dla Image Comics, który później ograniczył się już jedynie do miernych produkcji telewizyjnych (vide „Witchblade”, który z komiksem na dobrą sprawę łączył tylko tytuł i nazwisko głównej bohaterki).

IV. Okres digitalizacji – czyli hooray dla CGI!

Końcówka lat 90. to przede wszystkim wywołujące wśród krytyków furorę kolejne adaptacje komiksów niezależnych, o czym chwalący nie mieli często nawet pojęcia („Droga do zatracenia”, „Ghost World”, „American Splendor”) oraz w końcu długo wyczekiwana ekspansja flagowych bohaterów Marvela na dużym ekranie. Osiągnięcie przez speców od f/x zadowalającego poziomu technologicznego nareszcie pozwoliło na poważnie zabrać się za przeniesienie kolorowego świata Marvela na teren X Muzy. Chociaż wszyscy wyczekiwali przede wszystkim na pewnego przędącego sieci pana w czerwono-niebieskim kostiumie, pierwsi zielone światło otrzymali mutanci.

Reżyserię powierzono młodemu człowiekowi mającemu na koncie wprawdzie tylko dwa długometrażowe filmy, ale za to jakie! „Podejrzani” Bryana Singera trwale zapisali się w popkulturowej świadomości zaskakującym finałem, a w pamięci kinomanów świetnym, dopracowanym scenariuszem i znakomitą reżyserią. O dwóch Oscarach zdobytych za scenariusz i drugoplanową rolę męską już nawet nie wspomnę.

Jak zwykle, najwięcej emocji wzbudzały spekulacje dotyczące obsady, fani przerzucali się największymi nazwiskami, a tymczasem Singer zatrudnił… nikomu nieznanych aktorów. Najbardziej kojarzonym nazwiskiem był, rzecz jasna, Patrick Stewart znany z roli kapitana Jean-Luc Picarda w serialu Star Trek. Odkąd padło pierwszy raz hasło „ekranizacja X-Menów”, nikt nawet przez moment nie wątpił, że ktoś inny mógłby zostać obsadzony w roli profesora Xaviera. W tym jednym punkcie oczekiwania fanów zostały zaspokojone. Natomiast z całej reszty ku powszechnemu rozczarowaniu kojarzono, co najwyżej, Famke Janssen, czyli kobietę-modliszkę z „Goldeneye” oraz Raya Parka znanego z roli Darth Maula w „Mrocznym Widmie”. Bardziej obyci z ekranem znali jeszcze angielskiego aktora Iana McKellena oraz we wdzięcznej pamięci przechowywali nazwisko apetycznej Halle Berry, odgrywającej zazwyczaj drugoplanowe role seksownych kociaków. Najwięcej nieufności wzbudzał kompletnie anonimowy Hugh Jackman, którego obsadzono w roli Wolverine’a, największego ulubieńca wszystkich fanów mutantów. Australijczyk stanął na wysokości zadania, podobnie zresztą jak Singer, ale nie była to adaptacja pozbawiona wad. Wprawdzie dość wiernie przenosiła komiksowy świat na ekran i zawierała kilka scen-perełek (z klimatycznym prologiem w obozie zagłady na czele), ale jednak była nieco pozbawiona wyrazu i pazura. Szczególnie rozczarowywały sceny walk, które zawierały wprawdzie trochę niezłych – jak na tamte czasy – wodotrysków graficznych, ale jednak wciąż odczuwało się ograniczenia technologiczne.

Podobne zarzuty można było wysunąć w kierunku pierwszej odsłony „Spider-Mana”, którego realizację powierzono ostatecznie Samowi Raimiemu (ku zaskoczeniu zresztą samego reżysera) znanemu dotąd jako twórca trylogii „Evil Dead”. Film bił rekordy oglądalności (głównie za sprawą ubóstwiających pajęczaka Amerykanów), ale uznanie recenzentów zyskał jedynie wśród jankeskiej krytyki. Historia była dość mdła, główny przeciwnik tandetnie zaprojektowany (o zgrozo, kojarzący się z Power Rangers), a do tego przeszarżowany aktorsko przez Willema Dafoe. Klimat filmu oddawał wprawdzie ducha komiksu, ale całości brakowało większej iskry. Niewątpliwie był to jednak przełomowy tytuł – od chwili, gdy po raz pierwszy Spider-Man mógł poszybować na pajęczych linach między gmachami Nowego Jorku, ograniczenia technologiczne stające przed przyszłymi adaptacjami zdawały się rozpadać na naszych oczach.

Kolejnym świadectwem takiego stanu rzeczy miał być „Hulk” Anga Lee. Świeży zdobywca małej kolekcji Oscarów za „Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka” postawił przed sobą dwa cele: wykreowanie realistycznego wizualnie zielonego olbrzyma oraz wpisanie go w niebanalną i pogłębioną psychologicznie historię. Opinie odnośnie końcowego efektu obydwu zamierzeń są zróżnicowane, ale stosunek wytwórni był dość jasny – czerwone światło dla Lee przy ewentualnej kontynuacji (w późniejszym sequelu wymieniono całą ekipę łącznie z aktorami, odcinając się w scenariuszu od historii z pierwszej części).

Z początkowych lat ekspansji Marvela w świecie ekranizacji komiksowych nie należy oczywiście zapominać jeszcze o „Daredevilu” (chociaż wielu zapewne z chęcią by to zrobiło). Nie pomogło zaangażowanie do głównej roli wielkiego miłośnika komiksu – Bena Afflecka, wplecenie w całość licznych odniesień zrozumiałych dla czytelników serii oraz gościnny występ Kevina Smitha. Film poniósł porażkę pod niemal każdym względem. Tandetne sceny walki, dobór muzyki silący się na atrakcyjność, drewniany Affleck, rozczarowująca Jennifer Garner w roli Electry, zbytnio przerysowany Bullseye w interpretacji Colina Farrella… To wszystko, oraz wiele innych minusów, dosyć skutecznie odstraszało od filmu zarówno niedzielnych widzów, jak i miłośników komiksu.

Było jednak i tak niczym przy piramidalnej głupocie, tandecie, infantylizmie i ogólnej miałkości celuloidowych „Fantastic Four”. Całkiem prawdopodobne, że poniekąd wynikało to z lichego materiału wyjściowego. Komiksowego oryginału nigdy nie lubiłem, więc i mizerny poziom jego adaptacji specjalnie mnie nie zdziwił ani nie zabolał.

Listę godnych uwagi tytułów, których realizację w początkowych latach tego stulecia umożliwiła ewolucja CGI, zamyka „Hellboy”. Nie jest to jednak typowy przedstawiciel kina superbohaterskiego. Jasne, przewija się w nim cała plejada kolorowych postaci o nadludzkich mocach, a do tego cała intryga kończy się wielką walką o losy ludzkości, ale w komiksie (i po części również w filmie) większą rolę pełni wątek biura śledczego od spraw paranormalnych, czyli swoistego Archiwum X (z tą różnicą, że Muldera i Scully zastąpili czerwony diabeł, wodnik i rozpalona panienka). Filmowa adaptacja wielu (i to nie tylko tym niewybrednym) widzom przypadła do gustu. Mnie, szczerze mówiąc, nie do końca się spodobała. Pewnie, Del Toro raz jeszcze pokazał reżyserską klasę i do efektu jego pracy na planie większych zarzutów mieć nie sposób. A jednak, chociaż lekki i dosyć zabawny, to jednak jakoś nie mogę się przekonać do tego filmu. Rozterki sercowe czerwonego diabła i jego uwikłanie w miłosny trójkąt wywołują u mnie za każdym razem znużenie, a jako że jest to jeden z wiodących elementów fabuły filmu, mocno rzutuje na odbiór całości. Tym niemniej, obiektywnie patrząc, Meksykanin wykonał na planie kawał rzetelnej roboty i zdecydowanie „Hellboy” zalicza się do grona udanych adaptacji, nie przysparzających literackim pierwowzorom powodów do wstydu.

V. Okres sequelizacji – czyli do dwóch razy sztuka…

W XXI wiek weszliśmy już z prężnie rozwijającym się gatunkiem „ekranizacji komiksów superbohaterskich”. Kolejnym wyzwaniem, które stało przed Marvelem, było utrzymanie żywotności swych największych hitów i wysokiego poziomu kontynuacji, co niezbyt udawało się konkurencji. Najlogiczniejszym rozwiązaniem było więc wierne trwanie przy autorach sukcesu pierwszych odsłon cyklu.

I chwała Bogu, dzięki temu Singer i Raimi mieli okazję rozwinąć skrzydła i stworzyć najlepsze, jak dotąd, odcinki w obu seriach. Pozbawieni przymusu przedstawienia nudnej genezy powstania bohaterów, mogli skupić się wyłącznie na esencji komiksowych oryginałów. Singer postawił na pogłębienie zawiłych relacji pomiędzy mutantami. Raimi na jeszcze większą dawkę radosnej „mordoklepki”, przeplatanej rozterkami Parkera, rozdartego pomiędzy poczuciem obowiązku, miłością do Mary Jane, szkolnymi obowiązkami a organizowaniem pieniędzy na czynsz. Obydwa filmy pokazywały, że zdecydowany krok do przodu poczyniony w przypadku „Powrotu Batmana” nie był jednostkowym przypadkiem. Wygląda na to, że tematyka komiksowa najlepiej się spisuje, gdy reżyserzy, mając już za sobą nudną jazdę obowiązkową (zazwyczaj sztampowe genezy bohaterów), mogą rozwinąć skrzydła i skupić się na esencji komiksów, czyli starciach z superłotrami, przeplatanych przyziemnymi problemami bohaterów. O ile to drugie w przypadku Batmana, dla którego walka z przestępczością od zawsze stała na pierwszym miejscu, nie było wielce istotne, tak dla bohaterów Marvela wprost przeciwnie. To w ich komiksach po raz pierwszy zaprezentowano karkołomny podówczas pomysł uwikłania superbohaterów w banalne kłopoty dnia codziennego, takie jak niezapłacony rachunek za prąd, zazdrość o ukochaną, złamane serce, oblany egzamin etc. Tym prostym sposobem zdołano wzmocnić więź pomiędzy odbiorcą a jego idolem, który – oprócz misji zbawienia świata – musiał radzić sobie z podobnymi problemami jak jego fani, nie wspominając już o wykreowaniu znacznie bardziej interesującego rysu psychologicznego postaci przekraczającej granice dwuwymiarowej kartonowości.

Tak różowo nie było już jednak kilka lat później, gdy doszło do trzecich odsłon obu cykli filmowych. Mutanci utracili autora sukcesu dwóch pierwszych części, Bryana Singera, który połakomił się na możliwość realizacji ekranizacji przygód chyba największej ikony amerykańskiego komiksu – Supermana. W zastępstwie sięgnięto po niedoszłego reżysera tegoż filmu, Bretta Ratnera. Ratner dokonał poważnego błędu skreślającego go w oczach wielu fanów X-Menów. Zabrał się za jedną z ważniejszych w historii mutantów opowieść („Dark Phoenix Saga”) i spłycił ją, sprowadzając do roli wypełniacza ekranowego czasu. Gdy dodamy do tego bezceremonialne wykańczanie głównych postaci cyklu niebezpiecznie kojarzące się z tanim szokowaniem widza, można już w zasadzie zacząć skręcać stryczek dla przysadzistego jegomościa. Wyrok skazujący nie byłby jednak tak oczywisty. Przy wielu minusach trzeciej części filmu, nie można Ratnerowi odmówić jednego – skubany bardzo dobrze potrafił oddać ducha komiksowych starć. Przy scenach akcji z jego filmu, nieco toporne i ociężałe momenty walk w filmach Singera wypadają blado. Wprawdzie chwilami za bardzo odlatywał, przesadzając z graficznymi wodotryskami, ale nie da się ukryć, że patrzyło się na to z niezaprzeczalną przyjemnością. Ze względu na to z perspektywy czasu trzecią odsłonę cyklu oceniam z o wiele większą wyrozumiałością niż w momencie premiery.

„Spider-Man 3” wydawał się być skazany na sukces – na krzesełku reżysera wciąż kokosił się Raimi, ekipa aktorska pozostała w niezmienionym składzie, a w samym filmie miał się w końcu pojawić Venom, ulubieniec chyba większości miłośników pajęczaka. No i rzeczywiście, finansowo po raz kolejny zaliczono ogromny sukces, artystycznie już jednak nie było tak dobrze – film wywołał falę krytyki zarówno wśród fanów, jak i w branży recenzenckiej. Reżyser przede wszystkim przedobrzył pod względem ilości łotrów. Trzech przeciwników, nawet w ponad dwugodzinnym filmie, to stanowczo zbyt wielu. Zbytnie przeładowanie filmu postaciami było wszakże gwoździem do trumny dla tragicznych Schumacherowych Batmanów. Na domiar złego Raimi wywołał sporą konsternację sięgnięciem po elementy ocierające się o pastisz (emo-Parker dla wielu przelał czarę goryczy) oraz uderzając pod koniec w nieznośnie patetyczne tony, z ogromną amerykańską flagą powiewającą za plecami Spider-Mana na czele. Niektórzy próbowali bronić filmu, wskazując na liczne nawiązania do wczesnych przygód Spider-Mana z lat 60. i 70., do uwielbienia których wielokrotnie przyznawał się sam reżyser, otwarcie przyznając, że nigdy nie cenił Venoma, a komiksowe przygody Spider-Mana od początku lat 80. mogłyby dla niego nie istnieć. Mając na uwadze, że najciekawiej z całego filmu wypadła potencjalna zapchajdziura, czyli Sandman, można powiedzieć, że jest coś na rzeczy. No cóż, niefortunnie dla reżysera, większość obecnych fanów jednak wyrastała na tym nielubianym przez niego okresie w komiksowej historii Parkera i odniesienia do okropnie naiwnych pierwszych dwóch dekad komiksu do nich nie trafiły.

Drugiej odsłony doczekali się również państwo fantastyczni, a w zasadzie to należałoby napisać „niestety doczekali się”… „Fantastic Four: Rise of the Silver Surfer”, był jeszcze gorszy od części pierwszej. Scenariusz opierał się na przeraźliwie głupiej i śmiertelnie nudnej historii. Twórcy opacznie pojmując termin „komiksowa konwencja” nie wykazali się najmniejszym wysiłkiem, żeby spróbować uwiarygodnić (czy w ogóle wyjaśnić) liczne bzdury fabularne. Do tego zaserwowano klimat rodem z „Domowego przedszkola” operując humorem skierowanym do odbiorców tegoż programu. A najgorsze, że potencjalny element zwiększający atrakcyjność filmu, dla którego pomimo dużych oporów zdecydowałem się go obejrzeć, czyli tytułowy Silver Surfer, okazał się przeogromnym zawodem. Stworzono cyfrową kukłę bez wyrazu, sztuczną, koślawą wizualnie i tragiczną werbalnie. Jako że raczej na nagły cud i niespodziewaną zwyżkę formy w filmowych przygodach rodziny Richardsów szans nie ma, chyba wypadałoby sobie (i światowej kinematografii) życzyć, żeby więcej już nie nawiedzili ekranów kinowych.

VI. Okres wchodzenia w dojrzałość – czyli DC budzi się z letargu

Podczas gdy Marvelowskie ekranizacje przygód mutantów i fotografa amatora powoli zaczęły przeradzać się w tasiemce, DC Comics zaczęło coraz poważniej rozważać powrót do gry. Chybione decyzje obsadowe kolejnych Batmanów i spadek popularności Supermana zmusił ich w latach 90. do przerzucenia się na rynek telewizyjny. Dzięki temu Człowiek ze Stali odrodził się najpierw za sprawą świetnego serialu „Lois i Clark” (z gwiazdą „Gotowych na wszystko” Teri Hatcher w roli Lois) oraz późniejszego, skierowanego już do nastolatków „Smallville”, opowiadającego o szczenięcych latach Clarka Kenta. W międzyczasie produkowano jeszcze koszmarki typu „Birds of Prey” (czyli swoisty spin-off przygód Batmana, opowiadający o przygodach trójki pogromczyń przestępczości w Gotham) ale na wspominanie o tego typu „ekstremach” szkoda mi marnować kolejne akapity tekstu.

Sukces serialu „Smallville” skłonił włodarzy z Warner Brothers do podjęcia kroków mających na celu kolejne wprowadzenie błękitnookiego osiłka w czerwonej pelerynie na duże ekrany. Zanim jednak do tego doszło, zrealizowano projekt o wiele ciekawszy dla ludzi nieplanujących kariery w harcerstwie. Chociaż finansowa klapa „Batmana i Robina” oraz niechęć fanów względem jakichkolwiek wzmianek odnośnie kolejnej wizyty Mrocznego Rycerza na dużym ekranie mogły budzić niechęć, szefostwo DC nie zamierzało porzucać jednej z najbardziej popularnych postaci zrodzonych na łamach ich komiksów. Porażka kiczowato-cukierkowych produkcji Schumachera dość dobitnie pokazała, że okres sukcesów infantylnych przygód Adama Westa należy do przeszłości. Burton dał posmakować odbiorcom dojrzałej wizji superbohaterstwa, takie podejście przyjęło się u progu XXI wieku i właśnie tego należało trzymać się w następnych latach. Dobre imię serii zniszczyć łatwo, ale odbudować je na nowo jest dużym wyzwaniem. Postanowiono więc uderzyć w odbiorców działem potężnego kalibru i ogłoszono plan powierzenia reaktywacji serii Darrenowi Aronofskiemu. Każdy, kto zetknął się z „Pi” i „Requiem dla snu” wiedział, że taki reżyser oznacza zwrot o 180 stopni i zdecydowane pogrzebanie Schumacherowskiej wizji.

Jak wiadomo, późniejszemu autorowi „Źródła” nie było w końcu dane stanąć za kamerą kolejnej ekranizacji Batmana, ale jego miejsce zajął (i z przedprodukcyjnymi przygotowaniami od razu ostro wystartował) nie mniej zacny kolega po fachu – Christopher Nolan. Nolan zamierzał kontynuować ideę przyświecającą Aronofskiemu, czyli sięgnięcia po album „Batman: Year One”, ale zamierzał potraktować go jedynie jako pewien wzór, a nie wytyczną, której niewolniczo należy się trzymać. Inspirację przy pisaniu fabuły “Batman: Początek”, oprócz wyżej wymienionego tytułu, czerpał z wielu innych historii o Batmanie napisanych w przeciągu ostatnich 3 dekad (między innymi z „Batman: The Long Halloween”), dodając przy tym sporo od siebie. Wraz ze scenarzystą (Davidem S. Goyerem) postarał się zapełnić czarne dziury w życiorysie Bruce’a Wayne’a, proponując autorską wizję genezy Mrocznego Rycerza. Co ciekawe, Nolan postanowił odciąć się nie tyle od Schumachera, co generalnie od wszystkich poprzednich interpretacji, proponując urealniony (ale bynajmniej nie realistyczny) restart historii, stawiający większy nacisk na stworzenie iluzji autentyzmu przedstawionego świata. Wyjaśnił pochodzenie bajeranckich gadżetów mściciela, pokazał źródło jego umiejętności bitewnych oraz to, co bezpośrednio przyczyniło się do samej idei przywdziania kostiumu nietoperza. Ze względu na ów realizm najbardziej straciło (i tego najbardziej nie mogą reżyserowi wybaczyć miłośnicy wizji Burtona) samo Gotham, które z miasta posępnego, spowitego mrokiem i opartego na gotyckiej zabudowie stało się kolejną bezosobową metropolią.

Co by jednak nie mówić o filmie Nolana, niezaprzeczalnym faktem jest, że przywrócił postać Batmana miłośnikom celuloidowych superbohaterów. Zadbał o powrót dobrej prasy uszatego mściciela oraz ostatecznie potwierdził, że komiksowi herosi na ekranie nie muszą oznaczać tandety i infantylizmu.

Jak już wyżej wspomniałem, kolejnym krokiem DC w celu odzyskania pozycji na celuloidowym rynku, okazała się renowacja następnej podupadłej kinowej serii – przygód Supermana. „Superman: Powrót” był kolejnym restartem, ale nie odcinał się zupełnie od poprzednich filmów, po prostu nietrafione wątki z poprzednich filmów traktował jako niebyłe. Tym sposobem mogliśmy obserwować jeszcze jedno starcie Supermana z jego odwiecznym adwersarzem Lexem Luthorem (świetny jak zwykle Kevin Spacey). Na krzesełku reżysera obsadzono Bryana Singera, tym samym odbierając trzeciej odsłonie przygód mutantów jednego z autorów sukcesu serii. I za to już chociażby nie polubiłem tej ekranizacji. Drugim powodem był główny bohater, którego obok Kapitana Ameryki uważam za jednego z najbardziej miałkich i nieciekawych superbohaterów. Trzeci powód to fakt, że powstał film zwyczajnie letni, operujący kliszami i wyświechtanymi wątkami jak chociażby wyeksploatowany motyw kryptonitu osłabiającego Człowieka ze Stali. Oczywiście, należy uczciwie przyznać, że do realizacji nie można było mieć większych zarzutów, efekty zrobiono profesjonalnie, a i fabuła trzymała się kupy. Zabrakło jednak jakichkolwiek przejawów błyskotliwości u reżysera i scenarzysty. Nie bez powodu w kontekście potencjalnej kolejnej części (czyli mającego w tym roku premierę „Człowieka ze Stali”) ponowny wybór Singera stał pod dużym znakiem zapytania na długo zanim oficjalnie powrócił do współtworzenia filmowego światu mutantów.

Na szczęście dla DC, o rozczarowaniu nie może być mowa w kontekście kolejnego Batmana, ponownie w reżyserii Christophera Nolana. Oczekiwania wobec „Mrocznego Rycerza” były ogromne. Najpierw sporo szumu narobiło obsadzenie w roli Jokera – Heatha Ledgera. Fani byli sceptyczni wobec osoby mało znanego aktora, kojarzonego najbardziej chyba z roli kowboja-geja. Sceptycyzm szybko przerodził się w podekscytowanie, gdy tylko ujawniono pierwszy zwiastun z jego udziałem. Podekscytowanie przeszło w histerię, gdy młodego aktora znaleziono martwego w pokoju hotelowym. W połączeniu z niebanalną kampanią reklamową, podniosło to poziom oczekiwań do maksymalnych wartości, co zaowocowało rekordowymi wynikami finansowymi, lekką psychozą na filmowych i komiksowych forach oraz pośmiertnym Oskarem przyznanym Ledgerowi. Nolan sięgnął po sprawdzoną formułę poprzedniego filmu. Raz jeszcze postawił na „urealnioną” historię superbohaterską, wyciskając z tego maksimum, dorzucił dwóch wyrazistych przeciwników, podmienił Katie Holmes na znacznie ciekawszą Maggie Gyllenhaal oraz postawił na znacznie bardziej złożoną historię. Powstał bardzo dobry film, ale w moim odczuciu odrobinę gorszy od pierwszej części. Joker w wykonaniu Ledgera to oczywiście fenomen, nieporównywalny z niczym co powstało w temacie kina superbohaterskiego, ale nie wszystkie elementy historii oferowały równie wysoki poziom.

To jednak było niczym, w porównaniu ze zwieńczającym Nolanowską trylogię – „Mroczny Rycerz powstaje”. Film oczywiście był pierwszorzędny od strony technicznej, ale rozczarowywał fabularnie. Reżyser próbował stworzyć epickie zakończenie trylogii i udałoby mu się to, gdyby zupełnie nie poległ na warstwie emocjonalnej. Działo się dużo, historia porusza wiele wątków (z dużym potencjałem), bracia Nolan sprawnie łączą je ze sobą, lawirując między różnymi pomysłami i spajając je ze sobą. Nie zdołali jednakże wykroczyć poza granicę sprawnej rzemieślniczo roboty, do której nie można się wielce przyczepić ale co z tego, skoro pozostawiała w uczuciu chłodu i nieporuszenia oglądanymi wydarzeniami. Chyba wynikało to ze znużenia już wizją Nolana. To co reżyser miał do powiedzenia w tym temacie z powodzeniem przekazał w dwóch pierwszych filmach, w trzeciej odsłonie próbował przeskoczyć samego siebie i się na tym nieco wyłożył. Zabrakło też niestety porządnego czarnego charakteru. Bane miał swój moment chwały na kartach komiksu, ale jako filmowy przeciwnik średnio przekonywał, a co gorsza, chociaż zbudowano mu solidną historię, próbując zmazać niesmak po wersji Schumacherowskiej, to w końcowym efekcie okazał się być znowu zaledwie przydupasem na usługach baby. A z chwilą, gdy to wyszło na jaw, z postaci zupełnie uleciało powietrze, stracił cały animusz, schodząc do tego ze sceny w mocno rozczarowujący sposób.

Kończąc ten rozdział, niewątpliwie należałoby wspomnieć jeszcze o dwóch tytułach niebędących wprawdzie produkcjami stricte superbohaterskimi, otworzone przez nie drzwi niezaprzeczalnie wpłynęły jednak na kształt niejednej przyszłej ekranizacji (czego przykładem są chociażby „Watchmen Strażnicy” i niesławny „Spirit – Duch Miasta”). Chodzi oczywiście o „Sin City” i odcinający kupony od jego sukcesu film „300”.

Chociaż oparte na skrajnie różnych historiach, obie produkcje miały ze sobą wiele wspólnego. Po pierwsze, rzecz jasna, osobę Franka Millera – ich literackiego pomysłodawcy. Ten scenarzysta i rysownik, przewijający się w niniejszym tekście już wiele razy, doczekał się w końcu swoich pięciu minut sławy, co zawdzięcza Rodriguezowi i jego nowatorskiej ekranizacji „Sin City”. Każdy, kto kiedykolwiek trzymał komiksowy oryginał w rękach, uważał za niemożliwe zaadaptowanie tej historii na potrzeby filmu. Niejeden sceptycznie nastawiony do filmu czytelnik zmuszony był odszczekać swoje słowa po zobaczeniu zwiastuna, który udowodnił, że nie ma rzeczy niemożliwych, a skalę możliwości ogranicza jedynie ludzka inwencja i pomysłowość. Rodriguez za sprawą animacji komputerowej dokonał niemalże idealnej adaptacji, wprawiając kadry komiksu w ruch. Późniejsi „300” kontynuowali tę ideę, stawiając przy tym jeszcze mocniejszy nacisk na komiksowe przerysowanie i umowność, co nie każdemu przypadło do gustu.

I chociaż obydwa filmy były kolejno kryminałem w klimacie kina noir oraz historyczną rzezią opartą na prawdziwych wydarzeniach, na pewnym podstawowym poziomie ocierały się o specyfikę kina superbohaterskiego, głównie za sprawą nienaturalnej żywotności bohaterów i bogatej galerii barwnych adwersarzy.

VII. Okres współczesny – czyli zalążki filmowego superbohaterskiego uniwersum.

Długoletnie komiksowe serie mają wiele charakterystycznych cech. Kinowe ekranizacje powoli (i nierzadko z oporami) przenosiły je na grunt X Muzy. Idąc śladem rewolucji, jaka zachodziła w komiksach w drugiej połowie XX wieku, coraz śmielej zaczęto rezygnować z ukłonów w stronę najmłodszych odbiorców, sięgając po dojrzalsze tematy i rozbudowując warstwę psychologiczną. Z pewną nieśmiałością zaczęto też kłaść podwaliny pod historie rozciągane w czasie na kilka kolejnych odsłon cyklów naśladując tasiemcowość znaną z łamów komiksów. Supergrupy nie służyły już jedynie pokazaniu skomasowanej liczby ludków w kolorowych kostiumach operujących zróżnicowanymi mocami. Zamiast tego stały się one tyglami emocjonalnymi, w które wrzucono osoby o różnej mentalności, kochające się, nienawidzące, zazdroszczące sobie czy też alienujące osoby niedostosowane.

Cały czas jednak dbano o integralność konkretnych serii komiksowych. W świecie Spider-Mana nie było miejsca dla innych superbohaterów. W redakcji „Daily Bugle” zatrudniającej Petera Parkera nie pracował znany z komiksu Ben Urich, który został już wykorzystany na potrzeby filmowego „Daredevila”. Hulka, rozsmarowującego wojskowe pojazdy na miazgę, nie starał się powstrzymać oddział desantowy X-Men, nie dzwoniono też po pomoc do Fantastycznej Czwórki. Wszystkie serie żyły w oderwaniu od siebie, rozrastając się z każdą kolejną częścią, tworząc swój mały filmowy świat, odcinając się od innych celuloidowych superkolegów o rodowodzie komiksowym. Było to zupełne przeciwieństwo rzeczywistości znanej z łam drukowanych historii, gdzie na porządku dziennym były przeróżne chwilowe alianse, bitwy ramię w ramię z silniejszym przeciwnikiem bohaterów nierzadko wielu odrębnych serii czy też chwilowe sojusze pomiędzy, dajmy na to, Magneto i Dr. Octopusem. Filmowi bohaterowie udawali, że są wyjątkowi i nie zdają sobie sprawy z istnienia innych nadistot walczących ze złem. A przynajmniej tak było do roku 2008…

Wtedy to właśnie doszło do kolejnego przełomu w kinowych ekranizacjach przygód superbohaterów. Tytułami, które przetarły szlak, okazały się „Iron Man” i „Incredible Hulk”. Pierwszy to pierwszorzędne kino rozrywkowe sięgające po raz pierwszy na dużym ekranie po postać odzianego w metalową zbroję multimilionera, Tony’ego Starka. W głównej roli obsadzono absolutnie fenomenalnego Roberta Downey’a Juniora, do towarzystwa dołączono Gwyneth Paltrow, Jeffa Bridgesa i Terrence’a Howarda, a reżyserię powierzono Jonowi Favreau, który ku zaskoczeniu wszystkich stworzył jedną z lepszych ekranizacji komiksu w historii kina. Favreau odłożył wszelkie artystyczne pretensje na bok, postawił na czystą, niezmąconą głębszymi przemyśleniami zabawę i w efekcie stworzył przykład wzorcowego kina rozrywkowego, które bawi, nie ocierając się o żenadę i tandetę.

„Incredible Hulk” również zamierzał postawić na „fun”, odkładając ambitniejsze wątki pierwszej części na bok oraz skupiając się na większej ilości akcji i scen rozpierduchy czynionej przez zielonego Pudziana. Efekt był nieporównywalnie słabszy, Edward Norton (czyli tytułowy Hulk) w konwencji kina rozrywkowego ustępował pola swojemu nieco starszemu koledze po fachu (inna sprawa, że Tony Stark to nieporównywalnie bardziej charyzmatyczna postać), a Louisowi Letterrierowi brakowało nieco polotu, żeby móc równać się z Favreau. Tym samym w filmie zabrakło emocjonalnego zaangażowania u widza i solidnej porcji zabawy. Bronił się za to pierwszorzędnie wykonanymi scenami akcji, ze starciem dwóch napakowanych olbrzymów na czele.

Co jednak w „Incredible Hulk” jest dla nas w tej chwili najbardziej istotne, to jedna z ostatnich scen, w której na ekranie pojawia się nie kto inny jak Robert Downey Jr. jako Tony Stark. Jest to kontynuacja krótkiej sceny z Nickiem Fury (Samuel L. Jackson) pojawiającej się po napisach końcowych „Iron Mana”, a zarazem zapowiedź ekranizacji „Avengers”. Te początkowo nieśmiałe mrugnięcia okiem w kierunku „kumatej” widowni, stały się wartością dominującą w kolejnych marvelowskich adaptacjach. Tak więc najpierw mieliśmy sequel „Iron Mana”, który niektórzy złośliwi określali mianem rozbudowanego prologu Avengersów. Film kontynuował sprawdzoną formułę, czyli skupienie uwagi na charyzmatycznym głównym bohaterze, któremu ponownie zabrakło ciekawego przeciwnika (jedna z bolączek wielu komiksowych ekranizacji, to super-łotr będący na dobrą sprawę nasterydowaną wersją superbohatera) ale nadrabiano to urokiem Downey Jr. To co jednak było istotne dla kolejnych Marvelowskich filmów, to stawiane już bez oporów podwaliny pod przyszłe filmy, z wprowadzeniem na scenę Black Widow (wyjątkowo apetyczna w rudowłosym wcieleniu, Scarlett Johansson) i rozwinięciem postaci Nicka Fury.

Rok później natomiast, na ekranach kin zagościły dwie kolejne komiksowe postaci, Thor i Kapitan Ameryka. Zacznijmy od nordyckiego boga gromów. Film z jego udziałem był kolejnym standardowym originem postaci, ale tajemnicą poliszynela było już to, że jest to zarazem kolejny przedsmak przyszłorocznego wielkiego spędu superbohaterów w jednym filmie. Oprócz samego boga gromów, małe cameo miał Hawkeye, którego bliżej poznaliśmy dopiero rok później w filmie Jossa Whedona. Wprowadzeniem kolejnej postaci przed tą produkcją, za pomocą osobnego filmu, był „Captain America: Pierwsze starcie”. Największy harcerz w historii komiksów (no, powiedzmy, że zaraz po Supermanie), o dziwo doczekał się całkiem przyzwoitego filmu, który wprawdzie oferował kolejną historię z cyklu „od zera do bohatera”, ale osadzoną za to w ciekawym, przemyślanym świecie alternatywnej (lekko futurystycznej) wersji II Wojny Światowej. W finale oczywiście trafił do czasów nam współczesnych i spotkał Nicka Fury, który jak można się łatwo domyślić, miał dla niego kuszącą ofertę pracy…

Tak oto na naszych oczach zostały podłożone podwaliny pod budowę małego filmowego uniwersum, w którym fabuły kolejnych filmów o superbohaterach będą się wzajemnie przeplatały, tworząc większą całość. To dowód, że Hollywood coraz śmielej podchodzi do komiksowych filmów, a kasowy sukces „Iron Mana” jedynie utwierdził włodarzy w przekonaniu, iż wierność konwencji i regułom rządzącym komiksowym światem może ekranizacjom (oraz portfelom producentów) jedynie wyjść na zdrowie.

 

VIII. Co poza Marvelem?

Patrząc na ostatnie dziesięć lat (z hakiem) ekranizacji przygód ludzi w kolorowych strojach, można zauważyć zdecydowaną dominację jednego gracza. Od chwili premiery pierwszych X-menów, a jeszcze bardziej, po gigantycznym sukcesie „Spidermana”, Marvel dzielił i rządził w tym temacie. Raz wychodziło im to lepiej, raz gorzej, ale w ogólnym rozrachunku mocno zdystansował się od konkurencji. DC wprawdzie przebudza się z letargu, ale jak na razie, gdyby nie Nolan i jego Batmany, w ogóle nie liczyłby się w grze. Na poletku telewizyjnym, jak już pisałem wcześniej, radzili sobie wprawdzie umiarkowanie dobrze, do dużego ekranu jednak ewidentnie nie mają szczęścia. Próba reanimacji Człowieka ze stali zakończyła się raczej marnie (no ale jeszcze nie wywieszono białej flagi, teraz szczęścia w temacie będzie próbować Zack Snyder). Był to jednak ogromny sukces w porównaniu do „Green Lanterna”, który jest filmem złym na tak wielu poziomach, że nie wiedziałbym od czego zacząć litanię minusów. Ta ekranizacja ujawnia zresztą inną słabość DC.

Deficyt serii wartych przeniesienia na duży ekran. Marvela generalnie kojarzy się z wieloma markami, różnie można by oceniać ich wartość, tym niemniej przeciętny zjadacz popkultury kojarzył większość z postaci, które pojawiły się na dużym ekranie. Co natomiast ma do zaoferowania DC? Batmana, Supermana i… hmm, no tak, Green Lanterna… Fani komiksów mogą się bulwersować i zacząć wyliczać różne tytuły, ale prawda jest taka, że pomimo przebogatej oferty serii komiksowych, z marek kojarzonych przez masowego odbiorcę mamy dwóch wyżej wymienionych panów. Można by wprawdzie nieśmiało wskazywać na Flasha, który wieki temu miał własny serial telewizyjny, czy też Wonder Woman, która zapewne prędzej czy później pojawi się na dużym ekranie, ale mnie osobiście te postacie (ze szczególnym wskazaniem na królową Amazonek) nigdy nie interesowały i nie wróżę im większego sukcesu.

Na szczęście, jak udowodniły ostatnie lata, nie samym Marvelem i DC filmowcy żyją. Reżyserzy coraz chętniej sięgają po historie demitologizujące superbohaterów. Tutaj oczywiście w pierwszej mierze należy wymienić „Watchmen Strażnicy”, czyli długo oczekiwaną (nie bez obaw), ekranizację „Strażników” Alana Moore. Tutaj ile widzów, tyle opinii. Jedni znienawidzili ten film za zbyt płaskie przeniesienie komiksowego oryginału, inni pokochali, za spójną wizję przedstawionego świata i wierną, ale nie poddańczą adaptację. Najbardziej kontrowersyjną sprawą był znacząco zmieniony finał. To jednak było moim zdaniem nieuniknione i uczynione z pożytkiem dla filmu. Rozwiązanie znane z komiksu nie przyjęłoby się w dzisiejszych czasach w historii aspirującej do ambitnej, „dorosłej” wizji świata superbohaterów.

Realizm, łamanie schematów, próby opowiedzenia historii superbohatera bez sięgania po nadprzyrodzone elementy coraz częściej pojawiają się we współczesnym kinie, idąc w ślady komiksów takich jak „Kick-Ass”. Filmowcy zdają się stawiać sprawę jasno, trzeba być lekko upośledzonym albo niespełna rozumu, żeby biegać nocami w halloweenowym przebraniu, w pogoni za złem i niegodziwością. Tak przedstawiają to chociażby w filmach „Defendor” i „Super”. To jednak historie nieoparte bezpośrednio na komiksach, jedynie zainspirowane nimi.

W kontekście tematu tego artykułu, o wiele bardziej interesujące są ich inspiracje, a jedną z nich niewątpliwie był wspomniany przed chwilą „Kick-Ass”. Sześcioczęściowa historia, napisana przez Marka Millara, którego twórczość fani kina poznali już wcześniej przy okazji filmu „Wanted – Ścigani”, w którym Angelina Jolie do spółki z Morganem Freemanem i Jamesem McAvoy wyczyniała niestworzone rzeczy urągające zdrowemu rozsądkowi i prawom fizyki. Ta, luźna oparta na komiksie, historia niewiele miała jednak wspólnego z superbohaterami (w przeciwieństwie do oryginału – o tym na blogu). Co innego wspomniany już dwukrotnie w tym akapicie tytuł, którego dość wiernie przeniósł na ekran Matthew Vaughn. „Kick-Ass” można różnie oceniać, autorzy (tak komiksu jak i filmu) mieli niewątpliwie ambicje opowiedzenia w realistyczny sposób o kolorowych przebierańcach, ale postawili przy tym na humor, który w pewnym momencie przeszedł w umowność. Bo bohaterowie wprawdzie nie potrafią strzelać laserową wiązką z oczu, o lataniu mogą pomarzyć, a jak dostają wycisk, to plują krwią, ale im bliżej końca filmu, tym więcej nieprawdopodobieństw występuje na ekranie. Można się więc zżymać na fikołki małej dziewczynki z mieczem, wycinającej w pień armię zbirów, nastolatka do niedawna spędzającego wieczory na masturbacji przed ekranem komputera, latającego przy użyciu jetpacka z przytłoczonymi doń karabinami maszynowymi, czy też kręcić nosem na młodzieżowo-rozrywkowy klimat unoszący się nad całością. Nie można jednak tej historii odmówić polotu, błyskotliwości i wpuszczenia powiewu świeżego powietrza do gatunku kina superbohaterskiego.

O zabawie gatunkowej i łamaniem schematów nie można już mówić w przypadku „Hellboya 2” i „Green Horneta”. Pierwszy był po prostu odpicowanym sequelem, z oszałamiającą stroną wizualną i poprawionymi (bądź zredukowanymi) elementami chybionymi z pierwszej części. W moim odczuciu był od niej znacznie lepszy. „Green Hornet” natomiast, chociaż kojarzony z serią komiksową, która miała liczne wzloty i upadki, oraz reaktywacje pod skrzydłami wielu wydawnictw, tak naprawdę narodził się jako program radiowy w latach 30. ubiegłego wieku. Dopiero w późniejszych latach jego bohaterowie zaczęli się pojawiać w licznych książkach, komiksach i serialu telewizyjnym (z Brucem Lee w roli Kato). Filmowa adaptacja z 2011 nie została ciepło przyjęta zarówno przez widzów, jak i krytyków. Nie pomógł udział Setha Rogena, któremu sekundowali Christoph Waltz, Tom Wilkinson i Cameron Diaz. Niepierwszy to już raz, w przypadku adaptacji komiksu, udowodniono, że gwiazdorska obsada nawet i pod batutą utalentowanego reżysera (Michel Gondry) niczego nie zdziała, gdy zostanie zmuszona do pracy ze źle napisanym scenariuszem. To raczej kończy przygodę Zielonego Szerszenia z dużym ekranem, przynajmniej na najbliższe lata.

IX. Marvel uber alles

Zbliżając się do końca artykułu, czyli do sytuacji obecnej, nie sposób nie skierować uwagi ponownie na komiksy Marvela, które zdominowały poletko kinowych ekranizacji komiksów. O zalążkach filmowego uniwersum skupionego wokół grupy Avengers, już pisałem wcześniej, bynajmniej nie kończy się jednak na tym ekspansja wielkiego M. Tony Stark i spółka to ich oczko w głowie, ale nie należy zapominać o mutantach. Kinowy serial pod tytułem „X-men” zakończył się wprawdzie na trzeciej części, ale bynajmniej nie był to koniec romansu mutantów z dużym ekranem.

Producenci niczego nienauczeni przykładem „Electry” i „Catwoman”, podjęli próbę odcięcia kuponów od znanej marki za pomocą spin-offa. Ich uwaga skupiła się na najpopularniejszej postaci, czyli Wolverine. W roli Logana powrócił Hugh Jackman i to bodaj jedyna pozytywna rzecz wiążąca się z filmem „X-men Geneza: Wolverine”. Szczątkowy, infantylny i głupawy scenariusz, w połączeniu z tragicznym doborem nowych postaci, brakiem konsekwencji w zachowaniu ciągłości logicznej względem poprzednich filmów i ogólny, żenujący poziom całości, przyczynił się do porażki finansowej filmu, torpedując zarazem plan opowiedzenia kolejnej pobocznej historii, czyli genezy Magneto.

W przyrodzie nic jednak nie ginie. Jak pokazał przykład Batmana, nawet spadek na same dno nie musi być jednoznaczny z uśmierceniem franczyzny z potencjałem. Tym razem nie trzeba jednak było czekać prawie ośmiu lat na przywrócenie marce dobrego imienia. Zabrało się za to dwóch synów marnotrawnych, którzy w przeszłości porzucili mutantów na różnych etapach przedprodukcyjnych. Jednym z nich był Bryan Singer, powracający tym razem w roli producenta, wspierając przy okazji przy oszlifowaniu scenariusza. Za tego natomiast, a przy okazji za reżyserię, odpowiadać miał Matthew Vaughn, reżyser filmu „Kick-Ass”, który przez krótki czas pracował nad realizacją trzeciej części X-menów. Z tamtego projektu ostatecznie zrezygnował przytłoczony szalonym tempem produkcji. Vaughn od dawna marzył o zrobieniu filmu o Jamesie Bondzie osadzonego w latach 60. Pomysłu nigdy nie zrealizował, ale ideą zaszczepił nowy film o mutantach. W „X-men: Pierwsza klasa” porzucono sprawdzone nazwiska i znajomą rzeczywistość, cofnięto się o kilkadziesiąt lat wstecz i opowiedziano o początkach grupy oraz przyjaźni pomiędzy profesorem Xavierem i Magneto. Ten śmiały pomysł zaowocował nad wyraz udanym filmem, który może i niewyzbyty był różnych wpadek (większość postaci robi za mało wyrazisty trzeci plan), ale zyskiwał na tak wielu innych polach (świetnie dobrani i zagrani pierwszoplanowi bohaterowie, wiele interesująco poprowadzonych wątków w fabule, klimat epoki), że nie sposób kręcić na ten film nosem.

Bardzo udanym projektem okazał się również „Niesamowity Spider-Man”. Jego powstanie było dość zaskakujące. Trylogia nakręcona przez Raimiego okazała się ogromnym sukcesem finansowym i wszyscy, łącznie z reżyserem, spodziewali się kontynuacji z czwóreczką w tytule. Zaważyły jednak „różnice artystyczne” – reżyser chciał Johna Malkovicha jako Vulture’a, studio chciało innego, ciekawszego, mniej stetryczałego łotra. Próby osiągnięcia kompromisu zakończyły się porażką, twórca „Evil Dead” w efekcie odpuścił sobie serię i żeby nie utracić praw do postaci, należało szybko zorganizować nowy projekt z pajęczakiem. Tak powstała idea opowiedzenia historii na nowo, z innym reżyserem i aktorami.

Taka geneza filmu nie wróżyła niczego dobrego, ale Marc Webb (reżyser świetnego „500 dni miłości”) okazał się strzałem w dziesiątkę. Dokonał rzeczy nie tak częstej w kinie superbohaterskim, uczynił „cywilne” życie bohatera niemniej interesującym od jego przygód w kolorowym trykocie. Nie przeskakiwał przez „nudne” fragmenty w oczekiwaniu na możliwość pobawienia się CGI. Wręcz przeciwnie, sprawiał wrażenie lekko znudzonego prezentowaniem genezy Spider-mana, większą radochę mając w kreśleniu postaci Petera Parkera – sieroty, odkrywającej sekrety rodziców, szkolnego outsidera, który bynajmniej nie jest zastraszoną pierdołą, no i w końcu zadurzonego nastolatka, który na szczęście nie powielał większości żenujących zachowań charakterystycznych dla historii o młodocianych zakochanych. Jego relacje z Gwen Stacy były fajne, szczere, przekonujące i dobrze poprowadzone od początku do końca. Duża w tym zasługa obojga aktorów. Emma Stone zazwyczaj urzeka we wszystkim, więc to żadna zaskoczenie, Andrew Garfield w zasadzie podobnie, ale do tej roli wydaje się być wyjątkowo stworzony. Jego osoba to najlepsze co wynikło ze zresetowania serii. Pajęczak w jego wykonaniu jest bliższy temu komiksowemu, tak wyglądem jak i zachowaniem – błazenadą, brawurą i błyskotliwością. To co lekko rozczarowuje, to poprowadzenie wątku czarnego charakteru, fajnie zarysowanego, z dobrą rolą Rhysa Ifansa, ale ewoluującego z czasem w typowego złoczyńcę z głupim planem zagrażającym życiu biednym mieszkańcom Nowego Jorku. Są jeszcze inne drobne rysy, ale to szczegóły nierzutujące na odbiór tego sprawiającego dużo frajdy, blockbustera.

W międzyczasie przez ekrany śmignęła inna postać z kart marvelowskich komiksów, Ghost Rider. O pierwszym filmie z jego udziałem, „Ghost Rider” z roku 2007, litościwie nie wspomniałem wcześniej. Był zły i na tym zakończmy. Sequel, z 2011, był wciąż złym filmem, ale przy odrobinie dobrej woli można napisać o nim coś dobrego. Fabuła jest skrajnie nieoryginalna, efekty tragiczne, ekipa filmowa najwyraźniej zdezorientowana, nie mogąca się zdecydować czy robi kino klasy B, czy też może film z ambicjami. Z jednej strony przebłyski montażowego obłędu, z drugiej pomysłowe, estetyczne i niebanalne zdjęcia. Ciaran Hinds i Idris Elba nieco zagubieni na ekranie, ale na odsiecz im przychodzi Christpher Lambert, który się wyluzował i zabawił epizodyczną rolą. Ale i tak jeżeli już oglądać, to dla Nicolasa Cage. Oczywiście dla walorów czysto szyderczych, bo oprócz kilku zapadających w pamięci scen, z płonąca koparką naczyniową na czele, to niewiele w tym filmie jest naprawdę dobrych elementów.

X. Avengers Assemble!

W 2012, kilkuletni projekt Marvela, w końcu został zwieńczony pierwszym prawdziwym filmowym cross-overem -„Avengers 3D”. U steru postawiono Jossa Whedona, reżysera znanego przede wszystkim z telewizji („Buffy: Postrach wampirów”, „Firefly”, „Dollhouse”). Podjął się on niełatwego zadania udźwignięcia ciężaru oczekiwań widzów i sklecenia historii, która byłaby nie tylko odpowiednio epicka, ale i stanowiła idealną, równo wymierzoną mieszankę elementów stanowiących o charakterze poprzednich produkcji.

I udało się, ale nie bez małych potknięć. Wbrew przedpremierowym obawom, nie był to „Tony Stark i przyjaciele”. Reżyser miał za dużo doświadczenia w budowaniu historii o zespołach składających się z indywidualności, żeby popełnić taką gafę. Tym niemniej nie jest idealnie i po twórcy „Firefly” oczekiwałem czegoś więcej. Szczególnie mi żal Thora, który w interpretacji Hemswortha jest charyzmatyczną i dowcipną postacią, co w przeciwieństwie do jego solowego filmu, nie zostaje wykorzystane w zadowalającym stopniu. Również Kapitan Ameryka jest już mniej charakterną postacią i bliżej mu do nudnego komiksowego wizerunku harcerzyka. Najwyraźniej męscy bohaterowie padli ofiarą słabości Whedona do silnych postaci kobiecych, bo po pierwszym seansie najbardziej zostawała w głowie Black Widow i to bynajmniej nie tylko ze względu na wdzięki Scarlett Johansson. Tym razem poświęcono jej zdecydowanie więcej miejsca, jako jedyna z zespołu ma wprowadzenie oparte na scenie akcji, a w późniejszym etapie jej postać nabiera nawet głębi psychologicznej (wprawdzie zaledwie zarysowanej, ale i tak spodziewałem się znacznie mniej). Film był oczywiście odpowiednio efekciarski, nie poskąpiono zabawnych momentów opartych głównie na interakcjach pomiędzy bohaterami (z czego najśmieszniejsze jest niewątpliwie starcie Hulka z Lokim). Fabularnie nie był niestety powalający, ot, sztampa z gościami w rajtuzach zbierającymi się do kupy, żeby odeprzeć atak kosmitów. W komiksach wątek powielany w nieskończoność, na dużym ekranie w takiej formie obecny w sumie po raz pierwszy, więc większych powodów do narzekań nie ma. Szkoda tylko, że kosmici służyli za mięso armatnie (skrzętne skrywanie ich tożsamości przed premierą wydaje się dość zabawne) ale na szczęście rekompensował to Loki, który w roli głównego superłotra sprawdził się znakomicie.

„Avengers 3D” byli punktem kulminacyjnym wieloletniego projektu, ambitnym celem, do którego wytrwale dążono i okazali się przeogromnym sukcesem finansowym. Naturalną koleją rzeczy były więc doniesienia o sequelu. Zanim jednak do tego dojdzie, obejrzymy kilka kolejnych solowych projektów, w których być może poznamy nowych superbohaterów. Na pierwszy ogień poszedł „Iron Man”, najbardziej popularna w grupie postać, który pojawił się w trzeciej już części filmu, niejako zwieńczającej dotychczasową drogę przebytą przez bohatera. Reżyserią zajął się tym razem Shane Black, twórca kojarzony bardziej z roli scenarzysty kina sensacyjnego („Zabójcza broń”, „Ostatni skaut”) jak autora kolorowych blockbusterów. Black nie omieszkał wpleść do fabuły licznych charakterystycznych dla jego twórczości elementów, ale pozostał wierny charakterowi serii, z błyszczącymi zbrojami, technologicznym onanizmem i błyskotliwym bohaterem w centrum zainteresowania.

W efekcie zrobił bodaj najlepszą z dotychczasowych odsłon, dokonując tego, czego nie do końca udało się przy dwójce. Sięgnął po obiecujący, tętniący świeżą energią materiał z pierwszej części, wrzucił do niego nowe interesujące składniki, w wielu kwestiach nie przejmując się oczekiwaniami fanów, wybierając własną ścieżkę, a do tego zintensyfikował akcję, oferując energetyczny, cieszący oczy, ale nie ogłupiający, film.

XI. Okres przyszły – czyli co nas czeka w najbliższej przyszłości

Co nas czeka w przyszłości? Najprościej mówiąc – jeszcze więcej kolorowych przebierańców na dużym ekranie. Kasowe sukcesy kolejnych ekranizacji wysłały do wytwórni jasny przekaz – to się opłaca i należy tego robić jak najwięcej. Na szczęście w ostatnich latach pojawia się coraz mniej koszmarków w rodzaju „Fantastic Four” (co jakiś czas powracają doniesienia o kolejnej części, jeżeli do tego jednak dojdzie, to najprawdopodobniej w formie restartu) i „Ghost Ridera”, za to coraz więcej produkcji z górnej półki typu: „Iron Man”, „Mroczny Rycerz”, „The Avengers”. Oczywiście wciąż przeważają średniaki, na które przede wszystkim przyjemnie się patrzy. To nie szkodzi, idealnie wywiązują się z roli elementu uzupełniającego, spoiwa łączącego fundamenty filmowego uniwersum.

Z rzeczy potwierdzonych, których przedprodukcja, produkcja albo postprodukcja trwa już w najlepsze, są oczywiście kolejne filmy z Avengersami. Jeszcze w tym roku zobaczymy „Thor: Mroczny świat”, w którym to bóg gromów zmierzy się z mrocznymi elfami. Na przyszły rok zaś zaplanowany jest „Captain America: The Winter Soldier”, który zapewne będzie prowadził do premiery w 2015 drugiej odsłony „The Avengers”. Uniwersum zostanie rozbudowane o serial telewizyjny, “Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D.S”, w którym powróci agent Phil Coulson, który jak się okazuje, jednak nie został zabity przez Lokiego.

Na 2014 jest zaplanowana premiera „Guardians of the Galaxy”, zupełnie nowego projektu ze studia Marvela, osadzoneg głęboko w kosmosie. Jest to zapewne zapowiedź przyszłego przymierza nowych bohaterów z Avengersami w celu pokonania Thanosa, który mignął w finale filmu Whedona. Oprócz tego, co jakiś czas powracają plotki o realizacji „Ant-Mana” w reżyserii Edgara Wrighta, ale oprócz zaprezentowanego materiału testowego, opiera się to na razie w głównej mierze na różnych przypuszczeniach fanów. Tym niemniej jego występ jest już raczej pewny. Premierę w 2015 potwierdził prezes Marvel Studios, Kevin Feige, akcja będzie miała miejsce już po wydarzeniach z „The Avengers 2”. Oprócz tego, Jeremy Renner, przy okazji wywiadu dla Empire, wspomniał o potencjalnej realizacji solowego filmu z Hawkeyem.

W tej chwili trwają już zaawansowane prace na planie zdjęciowym nowego „Spider-mana”, drugiego w reżyserii Marca Webba, z Jamie Foxxem w roli Electro, Paulem Giamatti jako Rhino i Danem Dehaanem wcielającym się w Harry’ego Osborna, który pewnie prędzej czy późni wskoczy w kostium Green Goblina. Równie ostro pracuje ekipa odpowiedzialna za kontynuację filmu „X-men: Pierwsza klasa”. W roli reżysera powraca w końcu Bryan Singer, który zapowiada powiązanie ze sobą dawnej trylogii, z filmem z 2011. To nie jedyna dobra nowina dla fanów mutantów. Już w te wakacje na dużym ekranie ponownie zobaczymy Wolverine’a, który tym razem zaliczy solowy występ w Azji. Poprzedni film z jego udziałem był, delikatnie mówiąc, słaby, ten miał potencjał na poprawienie wizerunku Logana. Reżyserii podjął się Darren Aronofsky. Ostatecznie nic z tego nie wyszło, twórca „Requiem dla snu” z powodów osobistych musiał zrezygnować z realizacji filmu tuż przed finiszem prac przedprodukcyjnych. Zastąpił go James Mangold i na razie ciężko powiedzieć czy to dobrze, czy źle. Po zwiastunach trudno jednoznacznie ocenić czego można się spodziewać po gotowym filmie.

Jak widać, Marvel zdominował duży ekran i prędko to się nie zmieni. W porównaniu z nimi, DC wypada nad wyraz blado. „Green Lantern” okazał się ogromną porażką. Trzecia odsłona trylogii definitywnie zakończyła przygodę Christophera Nolana z Mrocznym Rycerzem. O innych projektach tak naprawdę niewiele słychać. Oczy wszystkich są skierowane na „Człowieka ze stali”. Dopiero w przypadku sukcesu filmu, będzie można mówić o realnych planach realizacji „Justice League”, co w tej chwili, wbrew stale powracającym plotkom, wydają się mocno wątpliwe. Jedno jest pewne, DC nie odejdzie zupełnie w cień. Ogromny sukces finansowy filmów Nolana musi zaowocować wykorzystaniem w jakiś sposób postaci Batmana. Ale czy to będzie w formie restartu, kontynuacji z Josephem Gordonem-Levittem, czy też w ramach projektu „Justice League”, ciężko na razie zgadywać.

Nie trudno jednak zgadnąć, że faceci w kolorowych trykotach nieprędko znikną z dużego ekranu…

REKLAMA
https://www.perkemi.org/ Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor 2024 Situs Slot Resmi https://htp.ac.id/