Komedia według Gene’a Wildera i Richarda Pryora
Męskie duety pojawiają się w świecie X muzy praktycznie od samego początku jej istnienia. Pierwotnie obecne w literaturze, wraz z wynalezieniem w 1895 roku przez braci Lumière kinematografu, zostały spopularyzowane i na stałe zagościły w świadomości ludzi na całym świecie. Gatunkiem, który upodobały sobie najbardziej okazała się komedia. Na początku był to prosty schemat łączący dwóch całkowicie różnych mężczyzn, posiadających różne osobowości, wywodzących się ze skrajnych środowisk, bardzo często odmiennych fizycznie. Z biegiem czasu odrzucali wzajemne animozje i niechęć do siebie, a w raz z rozwojem akcji rodziła się między nimi przyjaźń i porozumienie.
Początkowo duety takie dobierano głównie na podstawie fizycznych przeciwieństw, czego najlepszym przykładem byli Flip i Flap, a także Abbott i Costello. Z czasem schemat zaczął ewoluować, a zamiast fizjonomii zaczęto kontrastować osoby o różnych cechach charakteru (Louis de Funes i Bourvil) lub usposobione w podobny sposób (Walther Matthau i Jack Lemmon). To właśnie wtedy Amerykanie wymyślili pojęcie „buddy movie”, którym określali tego typu produkcje. Jednak jedną z najważniejszych zmian, która na stałe odmieniła oblicze komedii (i nie tylko) było wprowadzenie do świata filmu par mieszanych, gdzie towarzyszem białego bohatera stawała się zazwyczaj postać o ciemnym kolorze skóry. Mimo że początki takich duetów sięgają lat sześćdziesiątych, to na stałe zagościły na ekranach kin na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, gdzie bardzo chętnie wykorzystywane były w filmach będących mieszanką sensacji i komedii. Pionierami w tej dziedzinie okazali się Richard Pryor i Gene Wilder – para, która zmieniła oblicze kina.
Oprócz różnić rasowych, ich bohaterów dzieliły także cechy charakteru, co wynikało bezpośrednio ze sposobu gry aktorów. Wilder stawiał na komizm sytuacyjny, budował swoją rolę wyważonymi dialogami i niekonwencjonalnym zachowaniem, zaś Pryor, który karierę zaczynał od występów typu stand-up, swoje postacie opierał na dialogach i komizmie słownym. Panowie nakręcili razem cztery filmy, z których większość była ogromnymi przebojami, głównie dzięki doskonale widocznej chemii między bohaterami oraz ogromnej ilości znakomitego humoru. Zapoczątkowali gatunek filmowy, na którym opierali się później Eddie Murphy i Nick Nolte, Mel Gibson i Danny Glover, Jackie Chan i Chris Rock, a także Will Smith i Tommy Lee Jones. Wnieśli swego rodzaju powiew świeżości do świata kina i poszerzyli ramy komedii, dając początek nowej fali filmów, na której producenci bardzo chętnie bazują do dzisiaj.
Sylwetki aktorów
Gene Wilder – amerykański aktor, reżyser i scenarzysta. Urodzony 11 czerwca 1933 roku w Milwaukee. Zdobywca Złotego Globa oraz nagrody Emmy, nominowany do Oscara za rolę Leo Blooma w filmie „Producenci” z 1968 roku.
Jest synem żydowskich imigrantów pochodzących z Rosji. Swoją karierę aktorską zaczynał na Broadwayu, a jego pierwszą poważną rolą filmową była postać zakładnika w filmie „Bonnie i Clyde”. Obrazami, które przyniosły mu sławę i dzięki którym stał się rozpoznawalny były „Młody Frankenstein”, „Willy Wonka i Fabryka Czekolady”, „Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o seksie, ale baliście się zapytać” Woddiego Allena oraz „Płonące Siodła” Mela Brooksa. Karierę aktorską zakończył definitywnie w 1999 roku. Po śmierci pierwszej żony aktywnie zaczął wspierać profilaktykę chorób nowotworowych. W 2005 roku wydał autobiografię „Kiss Me Like A Stranger” w której zawarł wiele osobistych relacji, refleksji i spostrzeżeń. Nie omieszkał w niej skrytykować Richarda Pryora, o którym napisał wiele gorzkich słów.
Richard Pryor – amerykański komik, piosenkarz i aktor, urodzony 1 grudnia 1940 roku, zmarły 10 grudnia 2005 roku. Sławę zyskał w latach sześćdziesiątych jako prekursor występów typu stand-up, w których używał wulgaryzmów oraz języka potocznego, co stało się jego wizytówką. Był pierwszym Afroamerykaninem zaproszonym do słynnego „Saturday Night Live”, często gościł w programach telewizyjnych, a w 1977 roku dostał własną produkcję „The Richard Pryor Show”, emitowaną przez NBC, niestety zdjętą po czterech epizodach. Został współtwórcą scenariusza do „Płonących Siodeł” Mela Brooksa, w których zagrał Gene Wilder.
Wystąpił w ponad pięćdziesięciu filmach i serialach telewizyjnych, wydal 19 albumów muzycznych i był siedmiokrotnie żonaty. Stał się inspiracją dla takich artystów jak Chris Rock, Dave Chappelle czy Eddie Murphy.
Wielokrotnie popadł w konflikty z prawem za sprawą przemocy bądź narkotyków. Od 1986 roku cierpiał na stwardnienie rozsiane. Zmarł na atak serca w wieku 65 lat w Los Angeles.
Wspólne filmy
Kiedy przystępowano do realizacji ich pierwszego wspólnego filmu, obaj byli już znanymi i cenionymi aktorami. Początkowo mieli spotkać się na planie „Płonących Siodeł” Mela Brooksa, których Pryor był współscenarzystą, jednak wytwórnia – z uwagi na występki komika i jego cięty język – zażądała innego nazwiska. Na pierwszy wspólny występ musieli poczekać dwa lata, do 1976 roku, kiedy pojawili się w filmie „Ekspress Srebrna Strzała”.
Podczas podróży służbowej z Los Angeles do Chicago łagodny i spokojny wydawca poradników George Caldwell poznaje Hilly, podróżującą wraz ze swoim szefem, profesorem Schreinerem – znawcą Rembrandta. Rodzący się między nimi romans zostaje przerwany w momencie, w którym bohater widzi, jak profesor zostaje zamordowany. George próbuje dowiedzieć się, co się stało i trafia na intrygę uknutą przez bogacza Rogera Devereau, który chce ukryć fałszerstwo mogące zrujnować jego reputację oraz fortunę. Caldwell, chcąc ochronić Hilly i ujść z życiem, ucieka z pędzącego pociągu w celu zawiadomienia władz.
Pierwszy film duetu Wilder i Pryor to produkcja będąca doskonałym zwiastunem ich późniejszych dokonań. Obraz łączy w sobie kilka gatunków – sensację, akcję, kino drogi oraz komedię. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że przez pierwszą godzinę śmiesznych sytuacji jest raczej mało, a całość przypomina dobry kryminał. Tajemnicza śmierć, mistyfikacja, bohater, któremu nikt nie chce wierzyć, popadający w coraz większą paranoję. Widz angażuje się w opowiadaną historię i zaczyna mocno kibicować George’owi, a atmosfera robi się z minuty na minutę gęstsza.
W tym momencie na ekranie pojawia się drobny złodziejaszek Grover Muldoon, czyli bohatera Pryora, a film zdecydowanie zmienia ton. Jego postać wprowadzę masę bardzo dobrego humoru, głównie słownego, a chemia między nim, a postacią Wildera, jest widoczna od ich pierwszego spotkania. Wiele scen, które na pierwszy rzut oka mogą wydać się zupełnie niepozorne, dzięki grze Pryora zyskuje na dowcipności (udawanie trupa w pociągu!), zaś momentem kulminacyjnym jest sytuacja w dworcowej toalecie, w której Grover uczy George’a zachowywać się jak Afroamerykanin. Wilder z twarzą pokrytą brązową pastą do butów, ubrany w dres i beret, z radiem przy uchu już sam w sobie jest śmieszny. Kiedy dodamy do tego „bujanie” się w rytm muzyki i wykrzykiwanie co chwilę rozmaitych wyrazów otrzymamy mieszankę piorunującą. Oglądając to wszystko widz musi co chwilę łapać oddech. Solidny masaż przepony gwarantowany! Warto dodać, że scena w całości została zaimprowizowana przez Pryora, o czym obaj aktorzy wielokrotnie przypominali w wywiadach. Spore wrażenie robią również zdjęcia oraz końcowa sekwencja, w której pociąg wbija się z impetem w dworzec. Film odniósł duży sukces i cieszył się sporą popularnością. Obraz był nominowany do Oscara za dźwięk, natomiast Gene Wilder zdobył zasłużonego Złotego Globa. Jednak „Ekspress Srebrna Strzała” był jedynie rozgrzewką do ich kolejnego wspólnego filmu, na który widzom przyszło czekać 2 lata.
12 grudnia 1980 roku świat ujrzał „Czyste szaleństwo”. Skip i Harry to para przyjaciół, zmęczonych życiem w Nowym Jorku. Postanawiają wyjechać i zacząć wszystko od nowa. Okazja ku temu nadarza się, kiedy oboje tracą pracę. W nowym mieście nasi bohaterowie znajdują zatrudnienie jako maskotki – dzięcioły – w jednym z banków. Niestety zostają wrobieni przez oszusta w napad rabunkowy, przez co trafiają do więzienia. Okazją do ucieczki okazuje się coroczne rodeo więźniów.
Jeżeli pierwszy film duetu Wilder i Pryor pozostawił u niektórych niedosyt, to Czyste Szaleństwo skutecznie powinno zamazać te wspomnienia. Ten film to opus magnum obu panów. Wyczyny naszych bohaterów przechodzą wszelkie pojęcie, a sam tytuł w 100% oddaje to, co dzieje się na ekranie! Ogromna porcja gagów, zabawnych sytuacji i dialogów, które są naprawdę na wysokim poziomie sprawia, że praktycznie przez cały seans trudno opanować śmiech. Widok naiwnego i totalnie oderwanego od rzeczywistości Skipa oraz Harry’ego, który z mieszanką niedowierzania i przerażenia na twarzy próbuje zrozumieć, co się dzieje i wyciągnąć kompana z opresji, jest bezcenny. Praktycznie każda scena, w której duet pojawia się razem na ekranie sprawia, że ciężko się opanować, a w kilku momentach można wręcz dostać ataku histerycznego śmiechu! Bohaterowie udający twardzieli w areszcie, gdzie postać Wildera pozoruje jakąś dziwną sztukę walki, wszystkie próby złamania Skipa przez strażników czy „picie” wody z chochli, to absolutne mistrzostwo i klasyka komedii. Nie mam pojęcia, jak może to kogoś nie bawić. Oglądając ich wyczyny ma się łzy w oczach.
Panowie idealnie się uzupełniają, a chemia, która była widoczna już w przypadku ich pierwszej produkcji, tym razem wypełnia cały ekran. Widząc ich, nie widzimy dwóch aktorów, ale przyjaciół, osoby znające się od zawsze i mogące skoczyć za sobą w ogień, a jednocześnie potrafiące się skrytykować i zbesztać. Przoduje w tym Pryor wyrzucający złośliwe, ale nad wyraz trafne komentarze praktycznie co chwilę. Widać jak na dłoni, że ten duet to swoisty samograj, który uzupełnia się idealnie i w jakimkolwiek środowisku by ich nie zostawić, to zawsze zapewnią nam solidną porcję rozrywki.
Niestety można zauważyć, że pod koniec filmu tempo trochę siada, a reżyser bardziej niż na humorze skupia się na zawodach w rodeo i próbach ucieczki, jednak obraz nie traci nic ze swojego uroku. W dalszym ciągu jest zabawnie, chociaż chwilami można odczuć brak tego szaleństwa, które mieliśmy w pierwszej połowie. Mimo tego drobnego zgrzytu, film można uznać za najlepszy obraz, w jakim Pryor i Wilder wystąpili razem i pokazali pełnię swoich komicznych możliwości.
Pozytywne recenzje i ponad sto milionów dolarów zysku sprawiły, że było tylko kwestią czasu, kiedy para znów spotka się na ekranie. Tym razem trzeba było czekać na to aż dziewięć lat, do 1989 roku, kiedy powstał „Nic nie widziałem, nic nie słyszałem”. Wally (Pryor) to osoba całkowicie niewidoma, zaś Dave (Wilder) 8 lat temu stracił słuch, jednak doskonale czyta z ruchu warg. Wkrótce obaj zostają oskarżeni o morderstwo dokonane w kiosku, w którym pracuje Dave. Jeden widział tylko nogi sprawczyni, drugi słyszał strzał i czuł jej perfumy. Okazuje się, że policja nie daje wiary im zeznaniom, a na komisariacie pojawiają się mordercy podający się za adwokatów, którzy mogą pomóc wyciągnąć ich z aresztu. Panowie rozpoznają sprawców, ale nie chcą czekać na rozwój wypadków i postanawiają uciec, żeby oczyścić się z zarzutów.
https://www.youtube.com/watch?v=AcftWi37TLc
Schemat trzeciej produkcji z Pryorem i Wilderem to praktycznie kalka ich poprzedniego filmu. Dwóch mężczyzn oskarżonych o przestępstwo, którego nie popełnili, postanawia uciec i oczyścić się z zarzutów. Mogło wyjść banalnie, gdyby nie jedna kwestia – oboje są niepełnosprawni. Jeden z nich nie widzi, drugi nie słyszy.
Wplecenie tego do scenariusza dawało aktorom ogromne możliwości i wielkie pole do popisu. Niestety nie zostało to do końca wykorzystane. Nie jest to wina naszych bohaterów, bo Ci w swoich rolach są genialni i świetnie się uzupełniają, widać jednak, że momentami męczą się próbując wyciągnąć ze scenariusza coś więcej. Sytuacje śmieszne przeplatane są nudnymi, a tempo opowieści jest bardzo nierówne. Raz nie możemy nadążyć za tym, co się dzieje, oglądając szalony pościg w skradzionym radiowozie (zgadnijcie kto go prowadzi?), za chwilę zaś dostajemy nudną scenę dialogową, która nie wnosi nic do filmu. Szkoda, bo w kilku momentach robi się naprawdę ciekawie, a Pryor i Wilder wskakują na wyższe obroty. Sceny takie jak histeria Wall’ego w metrze czy przeprowadzanie przez niego innego niewidomego przez ulicę, bójka w barze lub przesłuchanie na komisariacie, to istne perełki. Konstrukcja filmu przypomina sinusoidę – śmiesznie, nudno, śmiesznie, nudno i tak aż do finału.
Brak w „Nic nie widziałem, nic nie słyszałem” tej charakterystycznej spontaniczności i szaleństwa, którą miała poprzednia produkcja duetu. Sam pomysł wydawał się być strzałem w dziesiątkę i stwarzał szansę na coś totalnie zakręconego, jednak źle rozpisany scenariusz trochę go stłamsił. Nie pomógł nawet młodziutki Kevin Spacey w drugoplanowej roli i zjawiskowo piękna Joan Severance jako ozdobnik ekranu. Obraz oczywiście w dalszym ciągu bawi i zapewnia sporo przedniej rozrywki, ale czuć w nim niewykorzystaną szansę. Można z niego było wyciągnąć coś więcej. Przy budżecie 20 mln dolarów, zarobił nieco ponad 45 i zebrał całkiem niezłe opinie.
Producenci postanowili zaangażować aktorów do realizacji jeszcze jednego filmu, w którym oboje zagrali główne role. Jak się później okazało, był to ich ostatni występ w duecie. Tym razem nie kazano nam długo czekać i „Sobowtór” pojawił się na ekranach kin w 1991 roku. Drobny oszust Eddie (Pryor) musi odpracować sto godzin prac społecznych. Nie chcąc się fizycznie męczyć, postanawia iść na łatwiznę i zaopiekować się pacjentem szpitala psychiatrycznego George’em (Wilder), który jest patologicznym kłamcą. Wskutek dziwnego zbiegu okoliczności George zostaje wzięty za bogacza, a Eddie dostrzega w tym szansę na łatwy zysk. Oboje wplątują się w dziwną intrygę, w której stawką jest ogromny spadek.
Niestety, po dwóch świetnych i jednym genialnym filmie, Pryorowi i Wilderowi przydarzyła się wpadka. Trudno powiedzieć, co tak naprawdę przyczyniło się do porażki tego filmu. Na pewno w dużym stopniu zawinili scenarzyści, bo historia była chaotyczna, a jednocześnie brakowało jej dynamizmu. Być może miała na to wpływ zmiana reżysera oraz perturbacje ze scenariuszem, ale po aktorach również widać było zmęczenie materiału. Wilder starał się i robił co mógł, żeby nadać swojej postaci jakiś rys, co wychodziło mu z różnym skutkiem. Natomiast Pryor był cieniem samego siebie. Dalej miał niewyparzoną gębę i ostre dowcipy, ale brakło tego charakterystycznego dla niego pazura. Wszystko wydawało się wymuszone i na siłę.
Duży wpływ musiała mieć na to również jego choroba, którą niestety widać na ekranie. Wychudzony, lekko przygarbiony, a do tego mający problemy z poruszaniem się, nie czarował już tak jak kiedyś. Totalnie zagubiła się gdzieś chemia między panami, która w poprzednich produkcjach z ich udziałem była wręcz namacalna. Zdecydowanie brakowało ekranowego magnetyzmu, którym wcześniej czarowali. Oprócz jednej z końcowych scen, w której George (lub Abe – jak kto woli) jodłuje w trumnie i kilku niezłych dialogów ciężko przypomnieć sobie jakiś moment z filmu, który na dłużej zapadłby w pamięć i autentycznie rozśmieszył. Na drugim planie całkiem dobrze radził sobie Stephen Lang, a gdzieś w tle pojawili się Kevin Pollak i Vanessa Williams, ale należy to potraktować raczej jako ciekawostkę. Film okazał się klapą finansową i przy 17 milionowym budżecie zarobił niespełna 3 mln dolarów, a Wilder i Pryor nie spotkali się na planie zdjęciowym już nigdy.
Podsumowanie
Richard Pryor po porażce „Sobowtóra” zagrał jeszcze tylko w dwóch filmach, a ostatnim jego występem była rola w „Zagubionej autostradzie” Davida Lyncha, w której poruszał się na wózku.
Gene Wilder kontynuował swoją karierę do 1999 roku, niestety żaden z jego późniejszych projektów nie okazał się większym sukcesem. Jak się okazało, rola pionierów nie była łatwa, jednak nie sposób ocenić ich wkład w rozwój współczesnej kinematografii. Bez nich prawdopodobnie nie oglądalibyśmy czterech części „Zabójczej Broni”, „48 godzin”, „Facetów w czerni” czy „Godzin szczytu”. Warto dodać, że obaj nie znosili się poza planem, a w wydanej w 2005 roku autobiografii Wilder stwierdził, że Pryor był jedną z najbardziej niemiłych i nieuprzejmych osób, z jakimi pracował. Zarzucał mu chamstwo oraz przenoszenie problemów z narkotykami na plan filmowy. Kiedy światła gasły i na planie zdjęciowym padał ostatni klaps, każdy z nich szedł w swoją stronę.
Tym bardziej należy docenić ich profesjonalizm i podejście do zawodu, bo razem stworzyli coś, z czego korzystamy do tej pory. Odmienili oblicze nie tylko komedii, ale całego filmu, a ich wspólne produkcje, oprócz zapewnienia nam ogromnej dawki przedniego humoru, przetarły szlak dla późniejszych twórców.