Ale romantyzm jest tu obecny – być może nawet w większym natężeniu niż thriller czy ogólnopojęty film grozy – nie tylko w stonowanej, niestroniącej od barw fakturze zdjęć Robertów: Kraskera i Surteesa, czy w stylowej ilustracji legendarnego Maurice’a Jarre’a (choć początkowo to Bernard Herrmann miał zostać kompozytorem). Nie brakuje dramatycznych chwil, lecz bardziej niż strachem podszyte są one nieco naiwną atmosferą lub seksualnością godną ówczesnych przygód Bonda – jak w znakomitej sekwencji łazienkowej, w której skrępowana i odziana tylko w ręcznik Miranda próbuje zrobić użytek ze swoich zgrabnych nóg. Tej scenie towarzyszy ekscytacja godna Milczenia owiec. Trudno jednak wymagać, aby ten wiekowy już film wywoływał podobne ciary na plecach i gwarantował równie nieprzyjemne sny po seansie co hit z lat 90. Gorycz, smutek, a nawet żal to zdecydowanie nastroje tutaj dominujące. Co bynajmniej nie odbija się na jakości całego widowiska.
Nie mogło być zresztą inaczej, skoro za kamerą stanął weteran ludzkiej niedoli, William Wyler, przedkładając adaptację książki Fowlesa nad możliwość wyreżyserowania późniejszej klasyki musicalu – Dźwięków muzyki. Kolekcjoner nie może się z nimi równać przebojowością i rozmachem, lecz w ogólnym rozrachunku to ciekawsze doznanie – acz nieporównywalnie cięższego kalibru. I dalece bardziej wymowne – zwłaszcza w zakończeniu, które włodarze studia Columbia szybko nakazali zmienić. Wyler był już jednak zbyt cenionym i szanowanym twórcą, żeby iść na podobne ustępstwa. Co w sumie nie uchroniło skrócenia tego dzieła – w pierwotnym zamierzeniu czarno-białego – z trzech do dwóch godzin i całkowitego wycięcia roli Kennetha More’a (parę z odrzuconych ujęć można dostrzec w zwiastunach).
Wyler był też reżyserem starej daty, twardo postępującym na planie. Jego rygor pomógł wydobyć z kreacji Eggar wszystko, co najlepsze, choć współcześnie podpadłby już pod molestowanie i poskutkował zapewne utratą pracy. Wyler bowiem dosłownie więził aktorkę podczas zdjęć, zakazując jej wspólnych posiłków z resztą ekipy i opuszczania produkcji. Był także wespół z odpowiednio poinstruowanym Stampem oschły w stosunku do niej. Ponoć wskutek stresu Eggar straciła blisko pięć kilo wagi. W zamian, wraz z ekranowym partnerem, otrzymała nagrodę aktorską na festiwalu w Cannes oraz Złoty Glob, do którego film był nominowany także w trzech innych kategoriach. Podejrzewam jednak, że obecnie twórca ten zostałby zaszczuty za swoje metody, a film skazany na potępienie. A tak ma sto procent świeżości na pewnym zgniłym od warzyw portalu internetowym.
To przy tym nie jedyne kontrowersje wokół tego tytułu. Pod koniec lat 80. okazało się, że film zainspirował niejakiego Roberta Berdellę do wcielenia w życie fabularnego hobby. Zamiast motyli Bardella łapał przygodnych mężczyzn i trzymał ich w odosobnieniu, a następnie także fotografował podczas tortur i zabijał. Ostatecznie nie miało to wiele wspólnego z filmowym kolekcjonowaniem oraz nie przeszkodziło filmowi w zostaniu pomniejszą klasyką – na co ponownie nie miałby szans przy dzisiejszych tendencjach do przesady. W box offisie swoje zarobił, a mimo początkowo mieszanych recenzji cieszy się uznaniem wśród krytyków. Oraz wśród innych artystów. Grupa Slipknot złożyła mu hołd swoim Prosthetics, a wizerunek Stampa zagościł na okładce What Difference Does It Make zespołu The Smiths. Echa Kolekcjonera czuć także w późniejszych klasykach horroru, ze wspomnianym Milczeniem owiec na czele.
A czy to także jemu „zawdzięczamy” hity pokroju 365 dni? Wątpliwe. W końcu chodzi tu o coś więcej niźli tylko pieprzenie się pod prysznicem w słonecznej Italii. Brytyjska prowincja spowita jest w deszczu, półtonach i niewybaczalnym chłodzie relacji, pośród których seks zajmuje ostatnie miejsce. Przede wszystkim liczy się dusza – a tej nie można kupić. Ale można ją schwytać. Potrzeba wytrwałości. Dyscypliny. I przekonania. Szczęśliwie (?) nie każdy może być kolekcjonerem.