KILL BILL. Kontranaliza
Zacznij od przeczytania analizy filmu: klik
Nie przepadam za ideą polemiki. Z tego tytułu nigdy nie polemizowałem np. z autorami recenzji, z którymi się nie zgadzałem, czy też z autorami wszelkiego rodzaju analiz, z których treścią się nie zgadzałem. Uważam polemikę za zamach na wolność wypowiedzi. Bo jakże inaczej nazwać dyskurs z definicji prowadzony w duchu wojowniczej niezgody?
Każdy ma prawo do odrębnego zdania, wyrażonego w mowie, piśmie lub w jakiejkolwiek innej formie przekazu. Polemizując z autorem jakkolwiek sformułowanej wypowiedzi zabieramy mu prawo do zachowania tej odrębności. Zapyta ktoś: jak można odebrać komuś prawo do już sformułowanej wypowiedzi? Otóż można: przez jej zanegowanie. W polemice krok po kroku udowadniamy autorowi wypowiedzi, że nie ma racji, zapominając przy tym, że autor wypowiedzi nie tylko nie musi mieć racji (chociaż może ją mieć), ale wręcz ma prawo jej nie mieć.
Po co więc udowadniać mu, że się myli, zwłaszcza, że on być może się myli, a być może się nie myli, co w odniesieniu do prawd subiektywnych jest kwestią właściwie niemożliwą do rozstrzygnięcia? Zamiast tego można po prostu (korzystając z tego samego prawa do swobody wypowiedzi) napisać własną recenzję lub własną analizę i za ich pośrednictwem wyrazić to, co nam w sercu oraz duszy gra…
Ja postanowiłem napisać… kontranalizę. No tak, ale czy to nie na jedno wychodzi? Czy kontranaliza nie jest w istocie zawoalowaną polemiką – zwłaszcza, jeśli odnosi się do czyjejś konkretnej wypowiedzi, w tym przypadku do opublikowanej niedawno na łamach film.org.pl zacnej wypowiedzi szanownego kolegi Bartosza Rudnickiego (Kill Bill – od pastiszu do bełkotliwej postmoderny)? Cóż: może jest, a może nie jest. O wartości każdego wywodu stanowi jego treść, a przypisana mu etykieta i wynikająca z niej definicja w rzeczywistości ma znaczenie drugorzędne, nawet pomimo tego, że jest informacją dla odbiorcy, wywołującą u niego określone nastawienie do wyżej wymienionej treści jeszcze przed zapoznaniem się z nią.
Podobnie jest z przypięciem określonej etykietki danemu dziełu filmowemu. Tzw. zaszufladkowanie (gatunkowe) wywołuje jeszcze przed seansem określone nastawienie u widza, powoduje jego oczekiwanie na coś, co powinno się wydarzyć (np. w aspekcie emocjonalnym), ale niekoniecznie może się wydarzyć. Dlatego etykietki są niegroźne, ale szkodliwe. Owszem, ułatwiają (pozornie) klasyfikację, ale utrudniają ocenę np. dzieła artystycznego. Patrząc na szeroko pojętą wypowiedź przez pryzmat przypiętej do niego etykietki można łatwo wyciągnąć wnioski nie tyle pochopne, ile mylne. Czy niniejszy tekst jest zatem kontranalizą, czy polemiką? Ja twierdzę, że jest kontranalizą, czyli moją analizą, manifestacją mojego własnego zdania, pozostającą jedynie w opozycji do zdania wyrażonego przez kogoś innego, kto być może ma rację, a kto być może jej nie ma, niemniej posiada pełne prawo do tego, żeby ją mieć lub żeby jej nie mieć – czego nie mam zresztą zamiaru rozstrzygać.
Idąc dalej tym tokiem rozumowania: czy wypowiedź Quentina Tarantino pt. “Kill Bill” jest pastiszem? A może parodią? A może ruchomą wielogatunkową karykaturą, zrodzoną w umyśle zręcznego plagiatora? A może po prostu kipiącym twórczą pasją kolażem dźwięków i obrazów, do jakiego niesłusznie przypina się taką czy inną etykietkę, by odnosząc się bezpośrednio do niej poddać go ocenie, a często wręcz krytyce – być może słusznej, a być może niesłusznej? Czy “Kill Bill” jest również pierwszym punktem na równi pochyłej, po której Quentin Tarantino zaczął zsuwać się w dół, być może już teraz balansując gdzieś nad samym dnem swoich twórczych możliwości? Moje skromne zdanie w tej kwestii pozwolę sobie wyłuszczyć poniżej…
Quentin Tarantino jest jednym z moich ulubionych twórców, autorem lub współautorem przynajmniej kilku znakomitych scenariuszy, nie wyreżyserowanych przez niego samego (“Prawdziwy romans”, “Urodzeni mordercy”) oraz z powodzeniem przez niego wyreżyserowanych (“Wściekłe psy”, “Pulp fiction”, “Jackie Brown”). Jest też oczywiście głównym sprawcą kontrowersyjnego pod wieloma względami dzieła o krótkim i treściwym tytule “Kill Bill”. Nie będę streszczał całej fabuły, bo w zasadzie nie ma czego streszczać. “Kill Bill” to przede wszystkim zabawa formą, a warstwa fabularna filmu to tylko pretekst dla czysto stylistycznego szaleństwa, jakim ekran wprost eksploduje. Całą treść filmu można zamknąć w jednym słowie: zemsta. To jedno słowo jest początkiem, środkiem i końcem wszystkiego, czego doświadczamy, obcując z filmem Quentina Tarantino. To jedno słowo jest motorem napędowym akcji, stosunkowo żwawej w pierwszej części opowieści i leniwie sunącej przed naszymi oczami w części drugiej.
Skupmy się jednak nie na całości, tylko na detalach, rozsmakujmy się w poszczególnych scenach oraz sekwencjach, zachwyćmy się ich bezsprzeczną maestrią. Najpierw czarno-biała scena początkowa: w kadrze twarz Panny Młodej alias Czarnej Mamby, zakrwawiona; Panna Młoda alias Czarna Mamba oddycha szybko jak przerażone zwierzę, złapane w sidła przez bezwzględnego kłusownika. Po chwili słychać czyjeś kroki, powolny, stateczny stukot buciorów na drewnianej podłodze. To Bill. Nie widzimy jego twarzy (w pierwszej części filmu w ogóle jej nie zobaczymy), za to słyszymy jego głos: miękki, niski, wręcz kojący. W kadr wsuwa się ręka Billa.
Bill wyciera chusteczką (z wyszytym na niej swoim imieniem) krew z twarzy umierającej Panny Młodej (alias Czarnej Mamby). Sekwencja kończy się strzałem w głowę głównej bohaterki. Czerń. Zanim rozkołatane hukiem wystrzału serca przestaną trzepotać w naszych piersiach, nasze uszy koją pierwsze dźwięki “Bang, Bang” Nancy Sinatry, jakie wprowadzają nas w senny nastrój kolejnego pięknie sfotografowanego kadru: Panna Młoda alias Czarna Mamba leży pogrążona w śpiączce w półmroku szpitalnej sali; część tła rozjaśniają sączące się przez przysłonięte okno promienie słońca…