KILL BILL. Kontranaliza
Inna sekwencja: krajobraz po masakrze na weselnikach w kaplicy w El Paso. Nadjeżdża Szeryf Earl McGraw, na którego czeka Syn Numer Jeden. Szeryf Earl McGraw i Syn Numer Jeden wkraczają na miejsce kaźni, tocząc ze sobą dosyć specyficzny dialog, na swój sposób zabawny. To tu Panna Młoda alias Czarna Mamba zmartwychwstaje po raz pierwszy… PRZENIKANIE. Znowu szpital i pogrążona w śpiączce główna bohaterka, pięknie skadrowana. A na horyzoncie pojawia się Elle Driver alias Górska Żmija, wędrująca korytarzem z “Twisted Nerve” na ustach…
Lecimy dalej: oto sekwencja zrealizowana w konwencji anime, obrazująca masakrę na rodzicach O-REN ISHII alias Mokasyna Dalekowschodniego. To perełka sama w sobie! Owszem, jej wykonania nie zawdzięczamy Quentinowi, tylko japońskiemu studio Production I.G. (to tam powstał “Ghost in the Shell”), co nie przeczy stwierdzeniu, że sam pomysł umieszczenia owej sekwencji w filmie niewątpliwie zrodził się w pokręconym umyśle samego Quentina – za co mu chwała na wieki…
Na rozluźnienie i poprawę humoru jest w filmie sekwencja w przybytku Hattori Hanzo (Sonny Chiba) – do pewnego momentu bardzo zabawna. Prawdziwym rodzynkiem jest natomiast Wielka Jatka w Domu Błękitnych Liści, poprzedzona pierwszorzędną scenką wybuchu gniewu Bossa Tanaki i przywołaniem go do porządku przez szefową grupy Obłęd 88 O-REN ISHII – w sposób dosadny i ostateczny. Potem jest całkiem miodna przemowa O-REN ISHII do szacownego audytorium z udziałem tłumaczki, na temat chińsko-amerykańskich korzeni tej pierwszej. Cudo!
Zatrzymajmy się jednak chwilkę przy samej jatce w japońskiej dyskotece, czyli tam, gdzie jest najpierw kolorowo, potem czarno-biało, a potem znów kolorowo, przy czym bardzo, ale to bardzo krwisto. Fruwające tu i tam odcięte kończyny, wywalone na wierzch wnętrzności, okaleczone potwornie ciała, skąpane w fontannach raz czerwonej, raz czarnej, po czym znów czerwonej posoki – to właśnie z finezją serwuje nam Quentin w tej perwersyjnie przepysznej sekwencji. I robi to bez absolutnie żadnej fuszerki! Bitwa pt. Panna Młoda vel Czarna Mamba vs Obłęd 88 to absolutne mistrzostwo świata w każdej możliwej filmowej dyscyplinie. Od gry aktorów (Uma Thurman jest w tym filmie po prostu świetna!), poprzez zdjęcia (Roberta Richardsona), montaż (za niego odpowiada Sally Menke), muzykę, choreografię walk (za nią odpowiedzialny jest Yuen Wo-Ping, współtwórca sukcesu “Matrixa” czy “Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka”), aż po reżyserię – tu wszystko gra jak należy. Widać, że Quentin mocno trzyma wszystko i wszystkich za – za przeproszeniem – mordy i znakomicie nad wszystkim i wszystkimi panuje.
W tym szaleństwie nie ma chaosu i histerii, jest za to żelazna dyscyplina, ład i porządek, dzięki czemu widz nie gubi się w mnogości bodźców, jakie atakują go z ekranu z prędkością serii wystrzelonej z karabinu maszynowego. Same walki wyglądają bardzo realistycznie, nawet pomimo tego, że ich wiarygodność jest mocno umowna. Na szczęście ta umowność odnosi się jedynie do naszej rzeczywistości, tej, jaką widzimy za oknem, tej, z jaką stykamy się na co dzień i jaką pozostawiamy za sobą po przekroczeniu progu sali kinowej (lub w przenośni: po przekroczeniu progu świata najpierw przez kogoś wykreowanego, a następnie zamkniętego w skończonej formie dzieła filmowego).
Kino to magia – zawsze powinniśmy o tym pamiętać. Dzięki czemu łatwiej nam uwierzyć w to, co widzimy na ekranie, czyli po prostu łatwiej jest nam przełknąć wszystkie nieprawdopodobieństwa, jakie dzieją się przed naszymi oczami. Każdy twórca to wie. Quentin to wie. Dzięki Bogu wszyscy to wiemy, a przynajmniej wszyscy powinniśmy to wiedzieć. Taka wiedza jest nie tyle pożyteczna, ile wręcz niezbędna – do właściwego odbioru umownie wiarygodnego dzieła filmowego. Postacie w filmie fruwają? I co z tego!? Krew tryska z odciętej kończyny jak słup gorącej wody z gejzeru? I co z tego!? To jest przecież FILM, tu wszystko jest możliwe! Quentin operuje hiperbolą? Oczywiście. Quentin żongluje cytatami i zapożyczeniami (na wielu płaszczyznach, w tym również i personalnej)? Oczywiście. Quentin zrobił więc pastisz? Tu odpowiem: może tak, a może nie! Quentin zrobił po prostu FILM i osobiście przy takim stwierdzeniu twardo obstaję, co jest równocześnie moją jednoznaczną odpowiedzią na postawione wcześniej pytania (“czy wypowiedź Quentina Tarantino pt. “Kill Bill” jest pastiszem? itd.).
Finałem Jatki w Domu Błękitnych Liści (i zarazem finałową sceną-perełką pierwszej części “Kill Billa”) jest plenerowa scena pojedynku Panny Młodej alias Czarnej Mamby z O-REN ISHII alias Mokasynem Dalekowschodnim – przepięknie sfilmowana. Lubię wracać do tej sceny, nie będę ukrywał. Choreografia, muzyka (poddany liftingowi “Don’t Let Me Be Misunderstood” Joe Cockera, fajnie tu wkomponowany), zdjęcia; płatki śniegu leniwie opadające na biały puch pod stopami walczących zaciekle adwersarek – cóż, to po prostu jest czysta poezja…
W drugiej części filmu też można wyłowić kilka perełek: scena pogrzebania żywcem (przez Budda i jego kompana) Panny Młodej alias Czarnej Mamby, następnie klaustrofobiczna wizyta w trumnie u żywcem pogrzebanej, najpewniej kilka stóp (niekoniecznie sześć) pod ziemią… Potem trzecie zmartwychwstanie głównej bohaterki (drugie miało miejsce w szpitalu, w następstwie ukąszenia komara), a następnie walka na śmierć i życie w nędznym przybytku Budda, czyli Panna Młoda alias Czarna Mamba vs Elle Driver alias Górska Żmija. Rozdział “Okrutne nauki mistrza Pai Mei” (w roli mistrza Chia Hui Liu), czyli smakowity kąsek dla koneserów filmów “kopanych”, realizowanych swego czasu w wytwórni braci Shaw (na marginesie: na wstępie filmu leci oryginalne intro Shaw Scope, wytwórni braci Shaw). A na deser wspaniały finał: lwica wraca do lwiątka, by w końcu dać upust emocjom, zalewając się łzami na podłodze łazienki… Cóż, w końcu zawsze najważniejsza jest miłość, szczególnie ta rodzicielska, bezwarunkowa; ta sama, w imię jakiej jesteśmy gotowi chociażby i zabijać…
Teraz pytanie (pytania): czy to wszystko, o czym pozwoliłem sobie napisać powyżej, czy te wszystkie wspaniałe sceny i sekwencje, jakie przypomniałem, są dowodem na to, że Quentin Tarantino w tym konkretnie filmie zszedł na psy (tu odnoszę się do wypowiedzi Bartosza Rudnickiego)? Czy te wszystkie wspaniałe sceny i sekwencje są dowodem na to, że Quentin Tarantino cierpiał na etapie tworzenia “Kill Billa” na uwiąd twórczy? I jeszcze jedno pytanie: czy fakt, ze film NIE JEST (albo JEST) np. pastiszem/parodią/czymkolwiek innym umniejsza w jakikolwiek sposób wartość tego filmu?
Wcześniej zadałem pytanie: Czy “Kill Bill” jest również pierwszym punktem na równi pochyłej, po której Quentin Tarantino zaczął zsuwać się w dół, być może już teraz balansując gdzieś nad samym dnem swoich twórczych możliwości? Moja odpowiedź brzmi: nie, “Kill Bill” nie jest również pierwszym punktem na równi pochyłej, po której Quentin Tarantino zaczął zsuwać się w dół, być może już teraz balansując gdzieś nad samym dnem swoich twórczych możliwości. I nie zmieni mojego zdania fakt, że “Kill Bill” jest tworem na wskroś kiczowatym oraz pozbawionym merytorycznej głębi. Nic to. Bo “Kill Bill” to przede wszystkim wielkie emocje i bijąca z każdego kadru radość tworzenia, która siłą rzeczy udziela się nam, widzom. Quentin kocha kino, co po prostu widać i co po prostu słychać.
My oczywiście nie musimy kochać Quentina, ani tego, co robi Quentin (nawet, jeśli sami kochamy kino). Jeśli kochamy dzieci, nie musimy przecież kochać wszystkich dzieci żyjących na świecie, podobne jak nie musimy kochać jakiegoś konkretnego dziecka, na przykład dziecka sąsiada. Zawsze jednak możemy zdobyć się na odrobinę wyrozumiałości – nie tylko w stosunku do dzieci darzonych przez nas miłością. Jeśli dziecko sąsiada zbuduje z klocków olśniewająco piękną budowlę i z dumą nam ją zaprezentuje, twierdząc, że właśnie zbudowało dom, podczas gdy tak naprawdę budowla nie przypomina ani domu, ani pałacu, ani żadnej innej pospolitej i jednoznacznie zdefiniowanej budowli – nie krytykujmy go. Nie mówmy mu, że jego dzieło jest złe, bo nie jest domem. Zamiast tego powiedzmy mu, że jego dzieło jest wspaniałe i nowatorskie, a fakt, że stworzone zostało ze zwykłych i starych klocków, jedynie podnosi jego wartość w naszych przepełnionych podziwem dla kreatywności malucha oczach…
“Kill Bill” to właśnie taka olśniewająco piękna budowla, która niekoniecznie jest domem, pałacem czy jakąkolwiek inną pospolitą i jednoznacznie zdefiniowaną budowlą. W związku z czym apeluję: podarujmy Quentinowi odrobinę wyrozumiałości!
Tekst z archiwum film.org.pl (2009).