search
REKLAMA
W stronę zachodzącego słońca

JEŹDZIEC ZNIKĄD (1953). 65 lat od premiery

Jacek Lubiński

23 kwietnia 2018

REKLAMA

Szczęśliwie stojące za projektem studio Paramount – w pewnym momencie bliskie porzucenia całego przedsięwzięcia z uwagi na dwukrotnie wyższe koszty od początkowo zakładanych – mogło odetchnąć z ulgą, gdy przyszło do podliczania wyników box office’u. Przy ponad trzech milionach budżetu Jeździec znikąd zarobił iż ach dwadzieścia – i to nie tylko dlatego, że był on jedną z pierwszych ofiar przeróbek oryginalnie kwadratowego formatu obrazu (1.33:1, popularnie nazywanego „formatem Akademii”, bo ta jeszcze w latach 30. zatwierdziła go jako kinowy standard) na zyskujący wtedy coraz większą popularność panoramiczny. Na tak duży sukces złożyła się przede wszystkim sama historia – przystępna, uniwersalna i podnosząca na duchu w podobnym stylu, co wspomniany film Zinnemanna. Ale też i ciut bardziej od niego gorzka, gdyż scenariusz A.B. Guthriego Juniora wszelkie schematy ściera z brutalną rzeczywistością, a ideały poddaje prawdziwej próbie charakterów.

Nie dziwi zatem, że choć Jeźdźca z niką powinien teoretycznie nadgryźć ząb czasu, to film ten, jak i sama postać pozornie czystego jak łza “rycerza na białym rumaku”, nic a nic się nie zestarzały. I raczej szybko im to nie grozi, gdyż bez względu na zmieniające się polityczne krajobrazy i trendy współczesnego świata, Jeździec znikąd dalej spokojnie wychowywać może kolejne pokolenia kinomanów. To bowiem rzadki przykład bezpiecznej, acz nad wyraz dojrzale potraktowanej przypowieści z morałem – dalekim w dodatku od banału, pozbawionym patosu i komiksowego przerysowania. Dość napisać, że samo zakończenie – którego, mimo wszystko, zdradzał nie będę – nadal prowokuje do dyskusji, pozwala na różne interpretacje prostego, ale niewyłożonego łopatą na srebrną tacę wydarzenia małej, acz dużej wagi.

Jasne, poniekąd Jeździec znikąd jest tylko kolejną, jedną z wielu laurką dla kowbojskiej niezależności; naiwną opowiastką o dobru pokonującym zło, jaka w teorii niczym nie różni się od licznych bajek czytanych nam w dzieciństwie czy opowiadanych przez dziadka przy ognisku anegdot “z życia wziętych”. Ale przecież całość przedstawiona została z perspektywy kilkuletniego syna Starretów, zatem takie podejście jest jak najbardziej logiczne. I nawet pomimo takiego zagrania twórców, daleko filmowi do radosnej, podwórkowej zabawy w blade twarze i czerwonoskórych.

Mały Joey o nieco krzywym spojrzeniu (tragicznie zmarły w wieku zaledwie 30 lat Brandon De Wilde) widzi w nieznajomym zbawienie, acz świadom jest jego wad. Nie zasłania wzroku, gdy staje się świadkiem przemocy wśród dorosłych, a kiedy Shane tchórzy z bardziej nobliwych niż honor powodów, bez problemu przeklina go w duchu. Jest nim zafascynowany aż do przesady, lecz nie pozostaje ślepy na oczywiste skazy i luki w błyszczącym wizerunku zbłąkanego – również życiowo – rewolwerowca. Poznawszy jego siłę, możliwości i pozostający pod wpływem jego charyzmy, która dzięki samej tylko obecności Shane’a udziela się także ojcu Joeya, nie może jednak znieść potencjalnej rozłąki z człowiekiem większym od życia dotychczasowo mu znanego. Więź, która podskórnie się między nimi rodzi, staje się niepodrabialna i – podobnie jak miłość do kobiety, którą Joey kiedyś zapewne poślubi – przychodząca w życiu tylko raz. Czy zatem można go winić za to, że na końcu nie przestaje wykrzykiwać przez łzy: „Shane, wróć!”?

Nie, bo sami także chcielibyśmy, aby Shane nie odjeżdżał. Wiemy, że nie może, gdyż jego czas mimowolnie i niezależnie od niego i od nas samych przeminął. Podobnie jak dawno do wypłowiałych kart historii odeszła epoka jemu podobnychna co dzień zbędnych reprezentantów mniejszego zła, które okazuje się przydatne w chwili największej krzywdy. Ludzi starego kodeksu, pochodzących z ery zbudowanej na krwi i prochach przodków, których duchy bezlitośnie majaczą jeszcze czasem w leśnej głuszy po nocach, echem odbijając się w naszej podświadomości. Wiemy to, lecz wolimy ignorować, gdyż jesteśmy spragnieni obecności wśród nas takiego bohatera, który jako jedyny w tłumie potrafi pociągnąć za spust. Herosa pozbawionego peleryny i super mocy, krwawiącego jak my i tak samo podatnego na ciosy. Wierzącego jedynie w wolność jednostki, słuszność własnego wyboru i naładowaną broń. Ta potrafi jednak zdziałać cuda w momentach, kiedy wszystko inne, ze zdrowym rozsądkiem na czele, zawodzi. I gdy opuszczają nas także własne siły lub wiara w nie.

Tym właśnie jest Jeździec znikąd – nie jedynie sprawnie pielęgnowanym mitem Dzikiego Zachodu jako takiego lub filmem, który za pomocą pierwszego zarejestrowanego użycia linek zrewolucjonizował branżę kaskaderską. Lecz niejako uosobieniem gwarantujących spokój ducha i przywracających nadzieję na lepsze jutro marzeń, których łakniemy zawsze i wszędzie, bo potrzebne są nam jak powietrze. Zatem nie przestajemy wierzyć w Shane’a – w to, że gdzieś tam, tuż za linią horyzontu, dopełnia się jego przeznaczenie…

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA