search
REKLAMA
Biografie ludzi filmu

JAMES NEWTON HOWARD. Niepozorny gigant

Jacek Lubiński

26 listopada 2017

REKLAMA

Nie jest pierwszym nazwiskiem, jakie przychodzi do głowy na hasło: muzyka filmowa (a już na pewno nie w Polsce). Rzadko kiedy trafia na pierwsze strony gazet, nie jest szeroko komentowaną gwiazdą internetowych portali, nie bryluje na imprezach czy rozdaniach nagród. A mimo to już od ponad trzech dekad bezustannie oddziałuje na doznania kinomanów, gdy ci zasiadają do filmowych seansów. W swoim résumé ma ponad 150 tytułów – często niezwykle popularnych, kasowych bądź kultowych pozycji, za które ośmiokrotnie nominowany był do Oscara. Bez jego muzyki trudno wyobrazić sobie krajobraz współczesnego kina hollywoodzkiego, mimo iż wciąż pozostaje w cieniu innych kompozytorów. I dobrze mu z tym.

Komponowanie przychodzi mi naturalnie.
Ze wszystkich kreatywnych procesów ponad wszystko inne wybieram właśnie to.

James Howard jest stricte amerykańskim kompozytorem, bowiem urodził się 9 czerwca 1951 w… Los Angeles w Kalifornii. Szybko zaczął obcować z muzyką i już w wieku czterech lat rozpoczął naukę gry na fortepianie. Jako młody człowiek był nieustannie pod wpływem różnorakich gatunków brzmień, z których zaczął czerpać inspiracje. Szczególne wrażenie wywarł na nim Ludwig van Beethoven – a z muzyki popularnej Beatlesi. Jeśli zaś idzie o kompozycje filmowe, to były to między innymi prace Henry’ego Manciniego, Alexa Northa, Elmera Bernsteina i Jerry’ego Goldsmitha. To właśnie pod ich wpływem Howard podjął decyzję o wyborze nauki w Muzycznej Akademii Zachodu w Santa Barbara, a potem również w Szkole Muzycznej Thorntona na Uniwersytecie Południowej Kalifornii. Tam poznał tajniki kompozycji i orkiestracji, a także po raz pierwszy zetknął się z aranżerem Martym Paichem, który po latach został dyrygentem wielu jego prac (maestro rzadko sam je dyryguje).

Po studiach Howard nie zajął się, o dziwo, dyrygowaniem właśnie – co jest naturalną drogą w tej branży – lecz poświęcił się muzyce popularnej. Grał jako keyboardzista w zespole Mama Lion, w którym zdobył praktyczną wiedzę o instrumentach elektronicznych, co w przyszłości zaowocuje wydatnie w jego partyturach. W 1974 roku Howard wydał swój pierwszy solowy album – James Newton Howard. To właśnie wtedy dodał do personaliów człon „Newton”, aby uniknąć skojarzeń z młodszym o dwa lata jazzmanem o takim samym nazwisku (żeby było śmieszniej, także wywodzącym się z Miasta Aniołów). Niestety niezbyt duże zainteresowanie płytą sprawiło, iż szybko stał się wolnym strzelcem, którego można było wynająć na przykład jako aranżera. To także nie pozostało bez wpływu na jego dalszą twórczość, gdyż w tym czasie miał możliwość współpracy z wielkimi gwiazdami showbiznesu – z Ringo Starrem, Carly Kimon i Melissą Manchester na czele.

W rok później James Newton Howard został drugim klawiszowcem samego Eltona Johna, z którym ściśle współpracował przez następną dekadę, biorąc udział w nagraniu wszystkich większych hitów artysty, takich jak: Sorry Seems To Be The Hardest Word, Don’t Go Breaking My Heart, Little Jeannie, Empty Garden czy Tonight, gdzie odpowiadał też za partie symfoniczne. Tym samym Howard szybko zyskał status jednego z najlepszych i najbardziej wszechstronnych muzyków w branży. Prócz Eltona Johna miał okazję pracować z takimi sławami, jak Olivia Newton-John, Diana Ross, Barbra Streisand, Cher, Eric Clapton, Randy Newman (również ceniony kompozytor filmowy) i Rod Stewart oraz z zespołami Earth, Wind & Fire czy TOTO (jego ówczesny związek z Rosanną Arquette miał niejaki wpływ na duży hit kapeli – Rosanna).

Do tradycyjnej muzyki usiłuję podchodzić ze współczesnym nastawieniem.

Lata 80. przyniosły kolejny zwrot w życiu Howarda – jak się okazało, najważniejszy. Jako ekspert od brzmień elektronicznych został zaproszony przez Jerry’ego Goldsmitha do współpracy przy filmie Strefa mroku. Howard wykonał tam niezwykle trudne partie klawiszowe oraz odpowiadał za aranżacje i produkcję. Mimo wcześniejszych koneksji była to pierwsza wprawa kompozytorska na polu muzyki filmowej, która nie pozostała bez wpływu na Howarda. Jednak dopiero w roku 1985 kompozytor otrzymał okazję stworzenia samodzielnej partytury na potrzeby komedii Centrala Kena Finklemana. Po tym udanym debiucie (biorąc pod uwagę, iż Howard nie miał pojęcia o technice tworzenia muzyki pod ruchomy obraz) zrozumiał, że to właśnie muzyka filmowa jest jego przeznaczeniem.

Swój pierwszy ważny score JNH napisał w dwa lata później do W pogoni za szczęściem – filmu, który zapoczątkował jego długotrwałą współpracę z reżyserem Michaelem Hoffmanem (zrobili potem Niektóre dziewczyny, Czas przemian, Szczęśliwy dzień i Klub imperatora). W 1989 roku kompozytor dodał do swojego skromnego CV popularną komedię o baseballu – Pierwsza liga (sequel której również zilustruje za kilka lat) – oraz otrzymał pierwszą nominację do nagrody Emmy za pilot serialu Men. Początkowo Howard tworzył swoją muzykę w oparciu o syntezatory i skromną orkiestrę, jednak od czasu pierwszego spotkania z Andrew Davisem (Przesyłka, 1989) zdobył doświadczenie przy w pełni symfonicznej partyturze, którą to – wbrew trendom – preferuje do dziś, czasem lawirując pomiędzy mniejszym a większym składem zespołu lub ubarwiając go delikatnie elektroniką.

Prawdziwa sława (o ile w przypadku tego twórcy w ogóle można tak napisać) przyszła  jednak wraz z początkiem lat 90. i stworzeniem muzyki do jednego z największych przebojów tamtych lat – Pretty Woman (paradoksalnie w zbiorowej świadomości zapisał się zbiór piosenek wykorzystanych w filmie, a skromny score JNH do dziś pozostaje niewydany – casus niestety wielu prac tamtego okresu). Potem przyszły kolejne ważne dokonania, wśród których wymienić należy: oryginalną Linię życia (czyli kolejny tytuł z Julią Roberts), Księcia przypływów, Moją dziewczynę, wybitnie jazzowe Glengarry Glen Ross z całą plejadą gwiazd i dziś już trochę zapomnianego Człowieka z Księżyca z debiutującą na dużym ekranie, młodziutką Reese Witherspoon w roli głównej (zatem nie należy go mylić z późniejszym o osiem lat filmem Miloša Formana).

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA