Jak wypada THE OFFICE w 2023 roku i czy mogłoby dziś powstać?
Choć od zakończenia emisji amerykańskiej wersji The Office minęła już dekada, popularność i znaczenie popkulturowe tego serialu nie słabnie. Wręcz przeciwnie, dostępny obecnie w streamingu serial notuje wręcz większe wyniki oglądalności niż w czasie oryginalnej emisji, a dzięki serwującej sobie regularne powtórki całości społeczności fanów The Office jest wciąż żywym tekstem kultury. Świadczyć o tym może chociażby niedawne uruchomienie polskiego oddziału w postaci The Office PL, opartego właśnie o amerykański, a nie oryginalny brytyjski wariant formatu stworzonego przez Ricky’ego Gervaisa. Owa żywotność The Office wykracza poza ramy samego serialu i objawia się chociażby w obecności wielu kadrów i postaci w memach, w który to sposób pierwotnie trafiłem na ten materiał. Niedawno postanowiłem sprawdzić, o co tyle szumu i jak prezentuje się faktycznie legendarna seria ze Steve’em Carellem i Johnem Krasinskim. W ciągu kilku miesięcy przyswoiłem więc dziewięć sezonów, żeby teraz podzielić się swoimi refleksjami.
Amerykańska wersja
Amerykańskie The Office (będę posługiwał się potocznie popularniejszą formą oryginalną, nie tłumaczeniem tytułu), premierowo pokazane 24 marca 2005 roku, było drugą adaptacją satyrycznego serialu Gervaisa. Pierwszą, zatytułowaną Stromberg, przygotowała rok wcześniej niemiecka stacja ProSieben, do dziś powstało dwanaście „narodowych” wariantów The Office, a w drodze jest adaptacja grecka. O ile pojawienie się dość krótko po emisji oryginału (2001–2003) niemieckiej i amerykańskiej wersji świadczy o nośności brytyjskiego formatu, to powstawanie kolejnych wersji można przypisywać w dużym stopniu już wariantowi amerykańskiemu opracowanemu przez Grega Danielsa, która szybko dorównała i przerosła popularnością pierwowzór.
Zarówno oryginał, jak i adaptacja opierają się na identycznym zawiązaniu akcji – codziennej pracy firmy sprzedającej papier nagrywanej przez ekipę filmu dokumentalnego. W obydwu przypadkach centralną postacią jest drażniący, niekompetentny i prześladujący pracowników swoimi próbami żartów i ekscentrycznymi pomysłami menedżerskimi kierownik – w oryginale sam Gervais, w adaptacji grany przez Steve’a Carella Michael Scott. Naturalnymi protagonistami, reprezentującymi prostolinijną normalność wobec dziwactw biurowego życia, są sprzedawca Jim Halpert (John Krasinski) i recepcjonistka Pam Beesly (Jenna Fischer), równocześnie pełniący obowiązkową dla sitcomu funkcję pary „będą czy nie będą razem”. Przeciwstawionym im antagonistą jest obdarzony dziesiątkami natręctw i dziwactw Dwight Schrute (Rainn Wilson), sprzedawca podlizujący się obcesowo szefowi w ramach własnych kierowniczych ambicji. Wokół tej czwórki orbituje szereg postaci drugoplanowych, z których każda obdarzona jest pewnymi manieryzmami, użytkowanymi w toku serialu w służbie komedii.
Z tego samego punktu wyjścia – pierwszy odcinek amerykańskiego The Office to bezpośredni remake pierwszego epizodu wersji brytyjskiej – serial Danielsa i jego ekipy idzie w nieco innym kierunku niż oryginał. Mniej tu goryczy i brytyjskiej czerni w warstwie humoru, więcej klasycznych żartów sytuacyjnych i slapsticku, a za sprawą ponad trzykrotnie dłuższej emisji, w amerykańskiej wersji jest też więcej miejsca na rozwój wątków i postaci. The Office dość szybko wybiło się na niepodległość, odróżniając wymiernie od pierwowzoru, równocześnie jednak stając się o wiele bardziej konwencjonalnym sitcomem, pisanym i rozwijanym w typowym dla amerykańskiej telewizji kluczu.
Komediowa ekstraklasa
Nie znaczy to, że The Office jest serialem przeciętnym. Oryginalność zabezpiecza mockumentarna formuła, wykorzystywana do przełamywania czwartej ściany i dawania okazji samym postaciom do wyrażenia wprost swoich odczuć wobec sytuacji i zachowania współpracowników. To niby banalne, ale w sitcomie daje świetne efekty, biorąc narrację w pewien nawias, ale równocześnie podbijając realizm akcji, dzięki czemu tworzy się ekscytujący miks podglądania sukcesywnie coraz bardziej absurdalnych warunków pracy w małym oddziale firmy zmagającej się z recesją w niszowej, upadającej branży. Oprócz tego jakość The Office determinują świetnie pisane odcinki, z niebojącymi się narracyjnego ryzyka żartami i klarownie zarysowanymi charakterami, które grają ze sobą w komediowy sposób. Po starcie, który nieco ociężale odbijał się od bagażu pierwowzoru, The Office wskoczyło na bardzo wysoki poziom komediowy, wykorzystując w pełni potencjał humoru tkwiący zarówno w formule, jak i postaciach i ich interakcjach.
Przeniesione na grunt amerykański i szerszą formułę wieloodcinkowych sezonów The Office oprócz rozgrywania sytuacyjnego charakterów postaci postawiło również na ich sukcesywny rozwój. Dotyczyło to najwyraźniej Michaela Scotta, po pierwszym sezonie, w którym Carell kopiuje niezręczny, niezamierzenie opresywny sposób bycia Davida Brenta kreowanego przez Gervaisa, portretowanego z większą empatią i wsadzonego na coś w rodzaju krętej ścieżki rozwoju osobistego. Pogłębienie postaci problematycznego szefa było jednym z głównych wątków kolejnych sezonów The Office, jednak w zakresie dramaturgicznego napędu palma pierwszeństwa przypada progresji relacji Jima i Pam, przechodzących od niemożliwego do spełnienia biurowego flirtu, przez niespełnione zauroczenie, do romansu i w końcu małżeństwa. Wątki romantyczne – główna historia Jima i Pam, a także częściowo będące ich refleksami nitki relacji Dwighta i księgowej Angeli, Michaela i jego kolejnych partnerek oraz nieszczęśliwych miłosnych podbojów Andy’ego Bernarda, dawały The Office najwięcej obyczajowego dramatyzmu, kontrapunktującego komediową karuzelę (wyjątkiem jest tu powracający, stricte komediowy romans Ryana i Kelly). Nie znaczy to, że humor nie towarzyszył nawet najpoważniejszym fragmentom wątków romantycznych, co pokazuje wybitny odcinek Dinner Party, jednak traktowane z większą dozą życiowej ambiwalencji historie osobiste nie tylko „zabezpieczały” realizm, ale także dawały fabularnego paliwa całej serii, nie pozwalając, by ta zatraciła się w pochodzie zabawnych scenek.
Schizofrenia satyry i sympatii
Tutaj wrzucę jednak swoje pierwsze „ale”. Większość komentujących zgadza się, że The Office doświadczyło wyraźnego spadku jakości w drugiej części emisji. Naturalnie jest to kojarzone z ostatnimi dwoma sezonami, kręconymi już bez Steve’a Carella, co pozbawiło serial serca w postaci jego charyzmatycznej kreacji Scotta. Jednak o ile serie 8. i 9. faktycznie są mocno słabsze, to moim zdaniem spadek zaczął się jeszcze „za kadencji” Scotta i ma związek z częściowym wypaleniem się formuły. Jak wspomniałem, zreformowane na klasyczne sitcomowe tropy The Office w dużej mierze czerpało energię z wątku Jima i Pam. Ten został de facto rozwiązany w sezonie piątym wraz z ich ślubem. Owszem, potem pojawiały się kolejne linie fabularne nieco rozwijające te postacie konfrontowane z kolejnymi sytuacjami, takimi jak ciąża, zazdrość czy zmiana pracy, ale zasadniczo Jim i Pam pozostali power couple serialu. Początkowo mogło się wydawać, że to nie odbija się na jakości The Office, które dalej szło do przodu, miejsce zwolnione przez sagę „będą czy nie będą razem” wypełniając innymi historiami. Jednak już w sezonie szóstym da się wyczuć, że serial zaczyna lekko buksować w miejscu, a scenarzystom wydaje się pomału brakować pomysłu na nowe linie fabularne. W sezonie siódmym doszło do momentu, w którym w niemałej liczbie odcinków najlepsze były tzw. cold opens, czyli niezwiązane z zasadniczą fabułą epizodu scenki poprzedzające czołówkę. Ostatni sezon Michaela Scotta był już wyraźnie poniżej poziomu najlepszych serii The Office, a kolejne serie tylko podążały już wcześniej obraną trajektorią spadkową.
Zaryzykuję herezję, ale dla mnie momentem, w którym tracące impet The Office wypadło z właściwych torów, była „schizma” w sezonie szóstym, czyli konflikt Michaela z nowym przełożonym i założenie własnej, konkurencyjnej firmy, do której dołączyła spontanicznie Pam. Nie chodzi o to, że wątek Firmy Papierniczej Michaela Scotta nie dostarczył dobrych momentów komediowych, ale o to, że był momentem, w którym z jednej strony jasne stało się, że twórcy mają coraz mniej w zanadrzu, jeśli chodzi o fabułę, a po drugie, jak… niewiele oferują w kwestii rozwoju postaci. Choć wyżej stwierdziłem, że rozwój postaci pozwolił amerykańskiemu wariantowi The Office stanąć na nogi, to był to rozwój dość ograniczony i w niektórych przypadkach wręcz siłą hamowany na użytek utrzymania komediowego konfliktu charakterów. Tu patrzę głównie na Dwighta, który zupełnie nienaturalnie zostaje na długie sezony w butach ekscentrycznego dziwaka wrogiego wobec wszystkich i wszystkiego, a elementy jego rozwoju są nieużywane aż do finału serialu, ale też Scotta, który pozornie rozwija się i pokazuje bardziej empatyczną stronę, ale pozostaje nieznośnym dupkiem, tworząc w świecie przedstawionym coraz bardziej uwierająca schizofrenię. Z jednej strony mamy wierzyć, że pracownicy Scotta naprawdę darzą go sympatią, widząc jego pozytywną naturę, z drugiej ciągle widzimy jego niesłychanie problematyczne i antagonizujące zachowania.
Poniekąd naturalne jest, że formuła sitcomu wymusza pewne naginanie psychologii postaci i prawdopodobieństwa zdarzeń, jednak w pewnym momencie The Office zaczęło pokazywać, że nie ma większego pomysłu na poszczególne postacie i po rozwiązaniu dającego wrażenie progresji charakterów wątku Jima i Pam, coraz bardziej je randomizuje, tak by pasowały do komediowych skryptów. W efekcie coraz bardziej tracimy poczucie przywiązania do postaci oraz zaangażowanie w historie osób, które tracą autentyzm. Widzę to nie tylko jako uzasadnienie spadku formy serialu, ale jego dość fundamentalną wadę – The Office nie radzi sobie dobrze z nawigacją pomiędzy rozwojem postaci a ich wykorzystywaniem na użytek komedii. We wcześniejszych sezonach uchodziło to ze względu na świeższe scenariusze i obyczajowe zakotwiczenie, odwracające uwagę od powierzchowności rozwoju postaci. Być może to problem mojej perspektywy, każącej mi oceniać serial w kontekście jego kultowego statusu, ale to dość duża wada jak na „najlepszy serial w historii”. The Office cierpi na rozerwanie między satyrą wymierzoną w środowisko pracy a obowiązkową atmosferą zażyłości i rodzinnego ciepła w sitcomowym settingu, co nie czyni z niego oczywiście serialu złego, ale sprawia, że reputacja genialności – jaka go otacza – jest trochę na wyrost.
Musimy porozmawiać o Michaelu
Muszę też powiedzieć kilka słów o Michaelu Scotcie. O ile rozumiem, że jako de facto główna postać The Office otrzymał nieco więcej, niż pierwotnie zamierzano cech pozytywnych, nie mogę się otrząsnąć z wrażenia, że serial – jak już powiedziałem, niezbyt dobrze godzący pogłębianie psychologiczne z komedią charakterów – na siłę ociepla jego postać i po drodze usprawiedliwia wszystkie, nierzadko bardzo niewłaściwe zachowania jego „dobrym sercem” i intencjami. Wiem, że znów ryzykuję herezję, bo Michael ma rzeszę fanów i jest postacią kultową – rozumiem zresztą dlaczego. Oglądanie Scotta w akcji jest świetną rozrywką (przynajmniej do czasu kiedy staje się zbyt powtarzalne), a rola Carella jest genialna w dostarczaniu ikonicznych komediowych momentów, jak również wygrywaniu ambiwalencji samotnego i pragnącego bliskości bohatera. To wszystko rozumiem, ale o ile mogę empatyzować ze Scottem, to w dynamice sitcomu, który robi z niego główną postać pozytywną, trudno mi jest pogodzić odczuwanie do niego sympatii i wiarę w świetne, rodzinne stosunki z np. Jimem, z tym, co robi w miejscu pracy. Co więcej, o ile widzimy destrukcyjne wobec pracy jako takiej zachowania Michaela, scenariusz mówi nam (nie pokazując), że jego oddział działa świetnie, implikując, że w szaleństwie jest metoda. Nawet jeśli jest, to poddawanie pracowników nieustannemu mobbingowi i robienie z ich codzienności parady absurdu nie powinno być traktowane jako coś godnego naśladowania. Problem polega na tym, że Daniels i spółka nie zrobili ze Scotta postaci takiej jak Charlie z Dwóch i pół czy Barney Stinson z Jak poznałem waszą matkę – pogubionych z różnych względów gości, którzy robią złe rzeczy, za które są osądzani przynajmniej przez widzów i na pewnym etapie muszą skonfrontować się z negatywnością własnego charakteru. Scott nie pokutuje, jest rozgrzeszany jako ofiara świata, którego nie rozumie, a w oczach widzów pozostaje – by użyć jego słów – „najlepszym szefem, przyjacielem”.
Wszystkie potencjalne próby rozliczenia Michaela twórcy podcinają, robiąc z niego smutnego romantyka, a cała jego opowieść kończy się dwoma akcentami, z którymi trudno mi się pogodzić. Pierwszym są oświadczyny przy setkach świec w biurze firmy papierniczej, co nie jest w żaden sposób ironicznie wykorzystane do pokazania odklejenia całego już na tym etapie biura od realiów (w tym przypadku elementarnych zasad przeciwpożarowych) – twórcy tak kochają Michaela, że nie mogą nawet ostatni raz wygrać komediowo jego niekompetencji, oferując przy tym kontrapunkt do wzruszającej sceny. Drugim elementem jest wzięte wprost z romantycznego przybornika pożegnanie z goniącą na ostatnią chwilę szefa Pam na lotnisku. O ile nie mam nic przeciw temu, że poprowadzono relację Michaela i Pam ku pozytywnej zażyłości, to mam pretensje o to jak – przypomnijmy, że w pierwszym odcinku Michael doprowadza Pam do płaczu zwolnieniem na żarty, a w początkowych fazach serialu jest wobec niej naprawdę obcesowy i niemal ofensywny, nieustannie balansując na granicy molestowania. W The Office ocieplenie opiera się na kilku raptem pozytywnych gestach Michaela, które najwyraźniej powodują w niej zmianę, w konsekwencji której zaczyna ignorować zachowanie szefa i jest w stanie rzucić dla niego pracę w wątku Firmy Papierniczej Michaela Scotta. Więcej niż rozwoju Michaela jest tu zmiany w Pam, która w pewnym momencie postanawia wykorzystywać charakter szefa i ignorować jego niekompetencję. Stosunek Pam do Michaela pokazuje wyżej omówiony problem powierzchowności rozwoju postaci i zbytniego zauroczenia wszystkich postacią Scotta, która „na pstryknięcie” zaczyna być postrzegana jako usprawiedliwiona i w porządku, nie robiąc niemal nic, by na tę zmianę zapracować.
Problem z „The Office”
Problem skrzywionej perspektywy dotyczy też Jima i Pam. Tutaj pozwolę sobie wyjść nieco poza analizę samego serialu i wspomnieć o dyskursie fandomu. Jim i Pam są postrzegani jako modelowa power couple i romantyczny wzór. Nie będę tu się zagłębiał w rozważanie, czemu nie są (moim zdaniem są w porządku, ale ich relacja nie zasługuje na różowe okulary, jakie są wobec niej używane), ale zwrócę uwagę, ile serial robi, by – zwłaszcza w dalszych sezonach – wymusić na widzach postrzeganie ich jako pozytywnych postaci. Początkowo są faktycznie „normalsami”, próbującymi sobie radzić z problematycznym środowiskiem pracy wygenerowanym przez Michaela i Dwighta. W miarę zmiany percepcji tego pierwszego i w konsekwencji rozluźnienia nieznośności sytuacji biura, sytuacja… się nie zmienia, co prowadzi do tego, że Jim staje się bez przesady prześladowcą Dwighta i zapada we własnym poczuciu bycia równym gościem. To jest do pewnego stopnia uświadamiane przez serial, gdy Jim konfrontuje się z sytuacjami, w których nie przechodzi jego bycie „uroczym łobuzem”. Problem z Jimem i Pam polega na tym, że gdy serial porzucił negatywne portretowanie Michaela, obydwoje stracili grunt, na którym wyrastały ich osobowości i stali się w znacznej mierze stonowanymi wersjami Scotta, tym gorszymi, że święcie przekonanymi o własnej normalności i racji. Cierpi na tym zwłaszcza Pam (która ma zresztą największy negatywny odbiór w fandomie, w co nie będę wnikał, bo jest zwyczajnie mizoginistyczne i to temat na osobną analizę), która po ślubie z Jimem bywa naprawdę kiepsko i bez pomysłu pisana, a serial traci przez to jedną z centralnych postaci. Po piątym sezonie zresztą Jim i Pam cierpią na brak celu, przez co zarówno ich postacie, jak i przypisane im wątki są niedopasowane i pozbawione werwy. Co więcej, im dalej idziemy w relację tej dwójki, tym więcej widzimy stereotypów i kiepskich wzorców dotyczących podziału ról płciowych oraz ambicji i jej braku. Przykłady na problematyczny rozwój można mnożyć (de facto każda z postaci w The Office ma na swój rozwój jakimś poziomie sknocony), tutaj tylko dotykam poszczególnych wątków, by pokazać problem, jaki mam z The Office na poziomie kreowania postaci i rozwoju historii.
Moja krytyka dotyczy w równej mierze serialu, jak i jego recepcji. Gdyby chodziło o pozycję mniej kultową i postaci mniej uznawane za modelowe, pewnie przymknąłbym oko na problemy, które na jakości odbijają się na dobrą sprawę tylko w czterech z dziewięciu sezonów. Jednak jak wspomniałem, z The Office zetknąłem się pierwotnie przez memy, a obecnie, gdy algorytmy zwęszyły moje odtworzenia serialu na Netfliksie i wyszukiwania w internecie, widzę ich jeszcze więcej. I dostrzegam wzorzec, który podsumowuje grafika zalecająca, by „robić pranki jak Jim” (stającego się prześladowcą bardziej kompetentnego kolegi, którego jedyną winą w relacji z Jimem jest w zasadzie etyka pracy i niedopasowanie do „normalności”), „kochać jak Pam” (postać ulepiona w dużej mierze z leniwych konserwatywnych wzorców, każących jej wymuszać oświadczyny na wczesnym etapie związku i powielać szereg stereotypów marudzącej, nudnej żony) i „szefować jak Michael” (bez komentarza). Tak jak lubię The Office, tak kłuje mnie taka interpretacja postaci z serialu.
Jak ogląda się „The Office” w 2023 roku?
Oprócz chęci zaznajomienia z – było nie było – już klasykiem telewizji, moją motywacją do sprawdzenia The Office były niedawne komentarze, również twórców serialu (chociażby Mindy Kaling), że dzisiaj – w domyśle w czasach „wszechobecnej poprawności politycznej” i wzmożonego wyczulenia na ofensywne/obraźliwe dla mniej uprzywilejowanych grup – serial nie mógłby powstać. Zostawiając nieco z boku kwestie tego, na ile rzeczywiście „kiedyś to było”, a dziś „nie można już sobie pożartować” byłem autentycznie ciekawy, na ile The Office się zestarzało pod kątem społeczno-obyczajowym. Odpowiedź brzmi: nie najgorzej. Owszem, serial ma swoje problemy, przede wszystkim w sposobie przedstawiania postaci kobiecych i ewidentnego male gaze, a z tematyką rasy czy równości nie radzi sobie tak dobrze, jak chociażby nieco późniejsze Community lub Brooklyn 9-9 (tworzony przez Michaela Schura, jednego ze współtwórców The Office), jednak pojawia się tu dużo krytycyzmu wobec stereotypów i postrzegania różnorodności, które pokutowały jeszcze w latach 90., a żarty z tych tematów wycelowane są raczej w ignorancję niż w odmienność. Jedynym kłopotliwym punktem, który widzę w tym zakresie, jest oczywiście „kwestia Michaela Scotta”, któremu poza pierwszymi sezonami nie dostaje się odpowiednio za mizoginię i potoczne uprzedzenia. Trudno jednak uznać to za dyskwalifikujący element serialu – na tle innych, nawet współczesnych sobie sitcomów The Office plasuje się całkiem wysoko w skali społecznej wrażliwości. Oczywiście, jest trochę żartów, które można uznać za przesadzone i przekraczające granice, jednak twierdzenia, że „w świecie woke The Office nie mogłoby powstać” są znacznie przesadzone i postrzegam je raczej jako element marketingu i ględzenia, że „kiedyś to było, a teraz to już nic nie wolno”.
Jaki jest więc mój werdykt w sprawie The Office? Jak wypada serial w 2023 roku? Wiem, że znaczną część tego tekstu poświęciłem na krytykę serialu, ale zrobiłem to w przekornej kontrze do kultowego nimbu produkcji. Ze względu na opisane kwestie będę oponował przed określaniem The Office w kategoriach najlepszego sitcomu/serialu w historii, ale nie powiem, że nie dałem się oczarować jego urokowi. W szczytowej formie to wciąż błyskotliwie pisany i genialnie grany serial, kopalnia pamiętnych one linerów i świetnej zabawy, która nie jest tak obciążona niedzisiejszą wrażliwością społeczną, jak można by się obawiać. Odpowiedź na tytułowe pytanie brzmi więc: The Office w 2023 roku ogląda się bardzo dobrze, a serial zasługuje na miejsce w gronie najlepszych tytułów komediowych. Z tym zastrzeżeniem, że nie na aż tak wysokie, jak mu się przypisuje, a także, że postacie serialu Danielsa zasługują na zdecydowanie mniej miłości i chęci naśladowania, niż ma to miejsce.