Horrory, które PRZERAŻAJĄ scenami w świetle dnia
Horror kojarzy się przede wszystkim z ciemnością, cieniem i nocą. To zrozumiałe – w końcu wyobraźnia najmocniej pracuje, gdy niewiele widać, a z każdego zakątka nagle może wyskoczyć zagrożenie. Jednak twórcy horrorów pokazują, że akcja niekoniecznie musi dziać się w nocy, żeby udało się osiągnąć działający efekt grozy. Choć to trudniejsze zadanie, historia gatunku jest bogata w sceny rozgrywające się w świetle dnia, które straszą na równi z tymi w nocy.
„Koszmar z ulicy Wiązów”
W blasku słońca kończy się chociażby klasyk Wesa Cravena. Mistrz horroru znakomicie wykorzystuje dwa czynniki – końcowe rozluźnienie po kulminacyjnym starciu i dające (złudne) poczucie bezpieczeństwa światło dnia. Usypiając w ten sposób czujność widzów, Craven kończy film jeszcze jednym, finałowym atakiem Freddiego Kruegera, pokazującym dobitnie – koszmar to nie tylko domena nocy, a od złowrogiej zjawy z koszmarów nie ma ucieczki.
„Halloween”
Od razu przywołajmy klasyk innego mistrza horroru: Johna Carpentera. W kultowym Halloween kluczowe starcie z Michaelem Myersem odbywa się co prawda w nocy, ale groza budowana jest dużo wcześniej. Konfrontacja Laurie z zamaskowanym prześladowcą podbudowywana jest systematycznie, przede wszystkim w scenach rozgrywających się za dnia, w których nastolatka widzi odzianą w niebieski strój mechanika i sławetną białą maskę postać, jak gdyby nigdy nic stojącą to za krzakami, to za sznurem z rozwieszonym praniem. Mrugnięcie oka sprawia, że Myers znika z kadru, co potęguje wrażenie nękania przez tajemniczą zjawę i czyni pojawienie się Kształtu (bo tak jest w tej części franczyzy podpisany Michael) w pełnej morderczej krasie tym mocniejszym.
„Kult”
Kult Robina Hardy’ego w większości rozgrywa się za dnia – może nie specjalnie jasnego, mówimy w końcu o brytyjskiej wyspie – i tak jest też z finałem. Znakomity twist, w którym odkrywamy, że ofiarą miał być od początku protagonista, ceremonia zaspokajająca bóstwo płodności rozgrywa się również nie w nocy, dzięki czemu widzimy cały proces w przerażającej pełnej krasie. Zamiast cieni i wysokich kontrastów, mamy więc kolorową zabawę na zielonej łące, co czyni pogański rytuał tym bardziej przerażającym. Jeszcze jaśniej było w finale (nie)sławnego remake’u z Nicolasem Cage’em, ale tam akurat blask dnia zadziałał na niekorzyść, uwydatniając absurd tego, co z klasyczną sceną zrobili młodsi twórcy.
„Teksańska masakra piłą mechaniczną”
Niewiele jest filmów, które oddziałują tak mocno tak prostymi środkami jak Teksańska masakra piłą mechaniczną. Oczywiście ta oryginalna, z 1974 roku. Tobe Hopper w charakterystyczny sposób nie celebruje pojawiania się na ekranie rodziny morderców-kanibali, na których bohaterowie po prostu trafiają – bez akompaniamentu złowrogiej muzyki i innych ostrzeżeń inscenizacyjnych. Właśnie dlatego pierwsze pojawienie się ikonicznego Leatherface’a robi takie wrażenie – po prostu gdzieś na amerykańskiej prowincji z sieni wyskakuje zwalisty psychopata w masce z ludzkiej skóry i atakuje bogu ducha winnych ludzi przy pomocy tytułowej piły. W świetle dnia rozgrywa się zresztą znaczna część filmu, potęgując surrealistyczny posmak slasherowej konfrontacji.
„Midsommar. W biały dzień”
Cały koncept drugiego filmu Ariego Astera opiera się na odwróceniu klasycznego schematu – jak mówi polski podtytuł, całość (no, prawie całość) rozgrywa się w biały dzień. Chodzi przecież o moment letniego przesilenia, czyli czas, kiedy noc jest najkrótsza, a obrzędy, których częścią stają się bohaterowie, celebrują właśnie potęgę słońca. Logicznym jest więc, że to właśnie dzień jest miejscem kluczowych scen, przede wszystkim hitchcockowskiego trzęsienia ziemi, jakim jest rytualne samobójstwo dwójki starszych ludzi, a także kulminacyjnej koronacji głównej bohaterki na Kwietną Królową. Trzeba przyznać Asterowi, że świetnie wykorzystuje surrealistyczny potencjał dni, w które słońce jest wszechobecne i niemal nie znika z nieba, podkreślając tym odrealnienie sytuacji i paranoiczną pozycję, w jakiej znaleźli się amerykańscy turyści.
„Krzyk 2”
Wróćmy do już przywoływanego mistrza Cravena i jego niezapomnianego Krzyku – konkretnie drugiej części serii. W znakomicie budującej napięcie scenie śmierci jednego z bohaterów zamaskowany morderca nie tylko zabija w pełnym świetle dnia, ale także w publicznym miejscu pełnym ludzi, co wywołuje dodatkowy efekt porażenia. Oprawca po prostu wciąga zdezorientowanego Randy’ego do samochodu i szlachtuje go, wykorzystując kamuflaż miejskiego zgiełku. Ponownie Craven zagrał widzom na nosie, pokazując, że schematy każące antagonistom czekać ze zbrodnią do zmroku mogą być jedynie wymykiem.
„Coś za mną chodzi”
Debiut Davida Roberta Mitchella poza wymyślną metaforą oferuje całkiem prosty, ale jakże skuteczny, motyw straszenia przez złowrogo mechanicznie poruszające się postacie, podążające za bohaterami. W fabule mamy do czynienia z przekazywaną przez kontakt klątwą, w wyniku której dana osoba jest obierana za cel przez opętaną postać, która dąży do skrzywdzenia swej ofiary bez względu na przeszkody i upływ czasu. Dlatego też kilka kluczowych scen rozgrywa się tu za dnia – bo klątwa nie zna rytmu dobowego i każe swoim pionkom podążać niezmordowanie za przeklętymi o każdej porze dnia i nocy. Ataki rozgrywające się w dzień robią chyba nawet większe wrażenie niż te nocne, bo eskalują z na pozór codziennych sytuacji, wzmagając poczucie osaczenia i nieuchronności zagrożenia.
„To”
Czy jest coś straszniejszego niż morderczy klaun? Możliwe, ale dużo takich rzeczy nie ma. W To Pennywise atakuje głównie z zaskoczenia, wyskakując z cienia czy innej studzienki. Ale kilka razy zdarza mu się pojawić w pełnym blasku słońca i robi to niesamowite wrażenie. Podobnie jak u Cravena, działa tu efekt rozwiania złudzeń – dzień nie przynosi ochrony, a klaun-zjawa nie zniknie, gdy oświetli się go promieniami słońca. Co za tym idzie, niemalże niemożliwym jest skryć się przed prześladowcą, a oglądanie, jak szczerzy się w złowrogim uśmiechu, pomimo że otacza go jasny dzień i jego witalność, mogą wprawić w prawdziwą panikę.
„Ptaki”
Wzorcowy monster attack movie Alfreda Hitchcocka odpowiada zapewne za niejedną fobię – w tym tę dręczącą niżej podpisanego, ilekroć w moim pobliżu zrywają się do lotu skrzydlate zwierzęta. Co istotne, w Ptakach elementem kluczowym do budowania grozy jest inwazja w codzienność – ptaszyska, które na normalnie są elementem naszej codzienności, w filmie stają się niestrudzonymi prześladowcami. Stąd też wiele scen rozgrywa się w dzień – dlaczego zresztą tytułowe ptaki miałyby czekać do zmroku, gdy mało kto chodzi po ulicach?
„To my”
Społeczna parabola Jordana Peele’a przyprawia o ciarki w wielu momentach – już sama koncepcja mrocznych sobowtórów i sposób, w jaki pojawiają się one na ekranie może przyprawić o niejeden koszmar senny, tym bardziej, że gros z nich dzieje się w nocy. Jednak chyba najbardziej spektakularną i równocześnie mrożącą krew w żyłach sceną z US jest ta rozgrywająca się w pełnym blasku słonecznym. Mowa o konfrontacji na bulwarze, gdy jeden z bohaterów wykorzystuje mechanizm lustrzanego naśladowania ruchów przez sobowtóry by uratować rodzinę… zmuszając swojego odpowiednika do samopalenia. Już samo to robi wrażenie, a jeśli dodamy do tego, że spalony zostaje 11-letni chłopiec, ściśnięcie w gardle mamy murowane. W tej scenie pracuje szereg zbudowanych uprzednio kontekstów – motyw sobowtórów, wątek piromanii i pojemnego w metafory zabijania samych siebie. Ciemność nie jest już więc zupełnie potrzebna.
„Omen”
Klasyk Richarda Donnera to do dziś jeden z najbardziej niepokojących horrorów, jakie przyszło mi oglądać. Kluczową i jedną z najbardziej ikonicznych scen jest ta, w której niania szatańskiego potomka popełnia dla niego samobójstwo, wieszając się jakże efektownie na gzymsie posiadłości swoich pracodawców. Zestawienie niewinnego garden party, pozornie nieniosącej zagrożenia dziennej pory i psychotycznego transu, w jakim krzycząc „to dla ciebie, Damien!” kobieta odbiera sobie życie, przyprawia o ciarki bez względu na to, jak często ogląda się tę scenę.