Publicystyka filmowa
HORROROWE PODSUMOWANIE 2017. O horrorach w mijającym roku
HORROROWE PODSUMOWANIE 2017 to fascynująca podróż przez rok pełen strachu, w którym Stephen King znów zdominował ekran.
Król wrócił. Aż cztery ekranizacje twórczości Stephena Kinga mogliśmy obejrzeć w tym roku, z czego trzy udane, dwie w kinie, dwie inne na Netfliksie, za to tylko jedna premiera wystarczyłaby, aby uznać Kinga za być może najważniejszego twórcę współczesnego horroru, a na pewno najbardziej dochodowego. Przyjdzie nam jeszcze poczekać, czy sukces To przełoży się na większą popularność kina grozy; trudno jednak uwierzyć, aby inny przedstawiciel tego gatunku zarobił w niedalekiej przyszłości takie pieniądze jak film Andrésa Muschiettiego.
I choć trudno rozpatrywać powodzenie horroru o krwiożerczym klaunie w oderwaniu od sukcesu serialu Stranger Things (który przecież czerpie całymi garściami z twórczości Kinga) oraz kultowości książkowego pierwowzoru i jej pierwszej ekranizacji sprzed ćwierć wieku, wielu uzna 2017 za rok Kinga, który w iście piorunującym stylu powrócił na usta wszystkich, nie tylko miłośników straszenia. Ale to nie znaczy, że To było najlepszym horrorem ostatnich dwunastu miesięcy. Daleko mu do tego tytułu.
POCZĄTEK ROKU
Zanim wrócimy do Kinga i filmów na podstawie jego prozy, przypomnijmy sobie, jak zaczął się mijający rok w naszych kinach. Najpierw byliśmy świadkami Autopsji Jane Doe, którą przeprowadzili prowadzący mały zakład pogrzebowy ojciec i syn, z przerażeniem odkrywający tajemnice ciała młodej nieboszczki. Film norweskiego reżysera André Øvredala rozpoczyna się od dosyć szczegółowego opisu sekcji zwłok i pytania o pochodzenie martwej dziewczyny, a kończy na mało satysfakcjonujących jump scares, sprowadzając początkową tajemnicę do serii fantastycznych i makabrycznych wydarzeń, które stoją w opozycji do stylowego, wciągającego zawiązania akcji.
Mimo to z chęcią będę wracał do Autopsji – jak żaden inny horror tego roku szukał swej siły nie w przebojowości i oryginalności, lecz w przeświadczeniu, aby z jednego prostego pomysłu wyciągnąć maksimum. Przez dobre pół filmu udaje mu się to wyśmienicie.

Split
Równie skromnym filmem wydawał się być Split M. Nighta Shyamalana, w którym James McAvoy (wielkie brawa) porywa trzy młode dziewczyny i zamyka je w piwnicy. Szybko okazuje się, że napastnik cierpi na rozszczepienie osobowości, co postanawia wykorzystać jedna z jego ofiar.
Początek sugeruje, że mamy do czynienia z thrillerem o psychopacie, trochę na modłę filmów z lat dziewięćdziesiątych, ale Shyamalan, znany przecież z wywracania gatunkowych schematów do góry nogami, bawi się naszymi oczekiwaniami. Dreszczowiec przeistacza się w horror o mężczyźnie potrafiącym zamienić się w niezniszczalnego potwora o nadludzkich właściwościach, a sam koniec filmu ustala jeszcze jeden ważny kontekst, dzięki któremu Split jawi się jako dzieło z mocno komiksowym rodowodem.
Schizofreniczna natura bohatera przekłada się na sam film, ciężki, ponury i pozornie mało atrakcyjny, ale też zaskakująco rozrywkowy, momentami przejmujący, a przede wszystkim zapowiadający spektakularną kontynuację, której premiera zaplanowana jest na 2019 rok.
Po tych dwóch styczniowych premierach ciężko było zadowolić fanów gatunku następnymi propozycjami. O ile jeszcze koreański Zombie Express był żywiołowym, choć mocno schematycznym widowiskiem dla wybranych (i nie chodzi mi tu wcale o fanów żywych trupów, lecz widzów, którym udało się zobaczyć film w kinach – musiał on mieć niewiele kopii, skoro nawet w Warszawie seanse były wręcz przypadkowe), o tyle następne premiery wołały o pomstę do nieba. Resident Evil: ostatni rozdział trudno nazwać inaczej niż głośnym, nieskładnym i pędzącym na złamanie karku, a mimo to niesamowicie nudnym, gniotem, w którym nawet Milla Jovovich wygląda na zmęczoną. Niewiele lepszą kontynuacją był Rings – nawiedzona kaseta video zostaje przerobiona na plik cyfrowy, co przekłada się na jeszcze większą liczbę ofiar. Są tu ciekawe pomysły, ale zmierzają donikąd, na dodatek w iście żółwim tempie. Brytyjska Baba Jaga dobrze się zaczyna, sugerując miejską legendę w duchu Candymana, zbyt szybko jednak poddaje się budżetowym ograniczeniom, które zamykają główne bohaterki w dużym domu. Reżyser Caradog W. James (The Machine) nie potrafi ani budować napięcia, ani straszyć nawet najprostszymi środkami, dodatkowo starając się zaskoczyć widza bardzo topornym twistem w finale. Na plus należy zaliczyć udane zdjęcia, ciekawą muzykę elektroniczną oraz dobre role Katee Sackhoff i Lucy Boynton.
Jednym z niewielu tytułów, jakie przegapiłem na dużym ekranie, była Ostatnia klątwa Simona Rumleya, mająca premierę w kwietniu, dotycząca skazanego na karę śmierci chłopaka, który poprzysiągł zemstę na ludziach, którzy go niesłusznie skazali. Zaległość, którą z pewnością nadrobię, a na ten moment posilę się cytatem z recenzji Radosława Pisuli: „To prosta historia zemsty zza grobu, odbita od zajechanej do granic możliwości kalki, idąca jak po sznurku. Nic tutaj nie zaskakuje (…) Nie pomaga też zupełnie przezroczysta reżyseria – brak autorskiego pazura, próby dodania czegoś od siebie do nadal płodnego gatunku”.

Lekarstwo na życie
Najciekawszym z tych nieudanych horrorów początku roku było Lekarstwo na życie Gore Verbinskiego, film zawieszony pomiędzy ambicją i perfekcją realizacyjną Lśnienia Stanleya Kubricka, a kiczem (i oczywistymi zapożyczeniami fabularnymi) Barona krwi Maria Bavy.
Są tu sceny wspaniałe, okropne oraz niepokojące, a i trudno wskazać inny równie imponująco wyglądający horror ostatnich lat. Ale jednocześnie jest to dzieło uginające się pod ciężarem własnych aspiracji, a w rzeczywistości puste, niemiłosiernie długie, które ostatecznie nietrudno nazwać dziwadłem. Kiedyś dam mu drugą szansę, ale na ten moment jest to jedno z większych rozczarowań roku.
POST HORROR
Nie jestem również fanem Zła we mnie Oza Perkinsa, choć konsekwencja, z jaką reżyser kreuje ponurą atmosferę, faktycznie skupiając się na bezkompromisowym ukazaniu zła, niespecjalnie zainteresowany szukaniem źródła tegoż, jest godna podziwu. Konkluzja poraża, sceny przemocy, choć nieliczne, skutecznie atakują widza nieprzyzwyczajonego do surowości przekazu, ale seans po jakimś czasie nuży swą jednostajnością i pretensjonalnością. Zło u Perkinsa nie jest atrakcyjne, ani żywe; to nie znaczy jednak, że i film ma być martwy.

Zło we mnie
Przy okazji tego tytułu warto poruszyć kwestię tzw. post horroru, który to termin, ukuty przez Steve’a Rose’a, dziennikarza „The Guardian”, odnosi się do niedawnych niezależnych produkcji, często jedynie z pogranicza kina grozy, odważniejszych w wyborze tematów i środków niż horrory wielkich wytwórni. W swoim artykule Rose nie jest zbyt przekonujący, wyraźnie patrząc na gatunek z góry, co widoczne jest już w samej konstrukcji wymyślonego pojęcia, dostrzegając rewolucję głównie przez pryzmat zaangażowania małego studia A24 Films w produkcję wymienionych przez siebie filmów (Czarownica, To przychodzi po zmroku, A Ghost Story) oraz ich niełatwej relacji z widzami, którzy spodziewali się taśmowego straszaka, a wychodzili z kina rozczarowani.
Termin jednak szybko został podchwycony przez innych i poszerzony o kolejne tytuły, często stojące w opozycji do zaproponowanej przez autora definicji: Coś za mną chodzi, Uciekaj!, Mięso czy właśnie Zło we mnie. Sam natomiast odrzuciłbym Personal Shopper i A Ghost Story – oba korzystają z motywów typowych dla kina grozy, horrorami jednak nie będąc.
W pierwszym filmie Kristen Stewart próbuje porozumieć się ze swoim zmarłym bratem, aby mieć pewność, że po śmierci coś na nas czeka, jednocześnie stając się obiektem zainteresowania szaleńca; w drugim zaś zmarły Casey Affleck pojawia się jako przebrany w prześcieradło duch, obserwując swoją pogrążoną w żałobie żonę.
Da się zauważyć zbieżne elementy dla tych produkcji – w większości zrealizowane są niezależnie, przez twórców młodych, nierzadko debiutujących, nie tyle wykraczają poza horror, co korzystają z gatunkowego inwentarza w sposób niebanalny, nie unikając, a wręcz skupiając się na kwestiach społecznych oraz egzystencjalnych, dotyczących seksualności i cielesności, zwłaszcza wśród młodych ludzi. Ktoś powie – ale to już było! Echa George’a A. Romero, Johna Carpentera oraz Davida Cronenberga słychać w tych filmach bardzo głośno, lecz jednocześnie ich stylistyczna świeżość, oryginalność rozwiązań fabularnych, a także zaskakujący tragizm momentu transgresji (przekraczanie granic oraz przemiana są ważnymi – jeśli nie głównymi – motywami w post horrorach), każą nam potraktować te pozycje jako nowy głos w kinie grozy.

To przychodzi po zmroku
W To przychodzi po zmroku Treya Edwarda Shultsa obserwujemy trzyosobową rodzinę, która mieszka w środku lasu, w sporych rozmiarach domu, z dala od cywilizacji, broniąc się przed nieznaną śmiertelną chorobą. Wkrótce dołącza do nich inne małżeństwo z dzieckiem, aby wspólnymi siłami radzić sobie w trudach tego nieco postapokaliptycznego życia, lecz brak szczerości i zaufania prowadzi do tragedii.
Koszmar na jawie przenika sny głównego bohatera, którym jest nastoletni Travis, nie tylko wstrząśnięty sytuacją, w jakiej się znalazł z rodziną, ale też odizolowaniem, brakiem kontaktu z innymi. Dodatkowo przyjazd nowych ludzi budzi w nim wątpliwości dotyczące autorytetu swojego ojca oraz hormony. Wszystko to miesza się w jego snach – oniryczne obrazy stanowią świetny kontrapunkt dla realistycznej i bardzo pesymistycznej wizji, w której strach o bliskich sprowadza na bohaterów śmierć i potępienie.
Tak jak dreszczowiec Shultsa odznacza się bardzo posępnym klimatem, wyczerpując widza fatalizmem ostatnich scen, tak Uciekaj! Jordana Peele’a błyskotliwie łączy horror z satyrą, co zaowocowało nominacją filmu do Złotego Globu w kategorii najlepszej komedii lub musicalu, ku niezadowoleniu samego reżysera. Głównym bohaterem jest Chris, czarnoskóry mężczyzna, który czuje się co najmniej nieswojo w otoczeniu rodziny swojej białej dziewczyny, gdy oboje przyjeżdżają na weekend do wielkiej posiadłości za miastem. Wszyscy są dla niego przesadnie mili i życzliwi, reagując na jego kolor skóry bynajmniej z agresją lub rezerwą, lecz dziwną aprobatą.

Uciekaj!
Peele żyje w zupełnie innej Ameryce niż George A. Romero, gdy ten kręcił Noc żywych trupów, chyba najsłynniejszy amerykański horror, w którym kwestie rasowe tak głośno wybrzmiewają. W tamtym filmie czarny był znienawidzonym kolorem, obecnie jest pożądanym. W obu jednak główny bohater jest ofiarą swoich czasów – dzisiaj rasizm to przede wszystkim myślenie stereotypami oraz zazdrość, wciąż jednak nie wyzbyte traktowania innej rasy jako pozbawionej jakichkolwiek praw.
Horror i komedia ujawniają się równocześnie, jak tylko Chris zaczyna wyłapywać najróżniejszego rodzaju niuanse oraz nietypowe zachowania właścicieli, służby, innych zaproszonych gości; z każdą kolejną sceną humor i poczucie zagrożenia rosną nieubłaganie, aż do krwawego rozwiązania. Reżyser kończy Uciekaj! widowiskowo i niegłupio, choć efekt szoku poznawczego przemija już na 30 minut przed finałem.
Tego samego błędu nie popełnia za to Julia Decournau w Mięsie, najlepszym horrorze nie tylko tego roku, ale ostatnich lat. Tutaj finałowa scena, a nawet ostatnie sekundy filmu sprawiają, że widzowi włos jeży się na ciele, zabierając nas jeszcze głębiej w otchłań autentycznego przerażenia. A ma się czego bać główna bohaterka, rozpoczynająca studia weterynaryjne Justine, wegetarianka, która już pierwszego tygodnia nauki zostaje zmuszona zjeść kawałek króliczej nerki w ramach szkolnego rytuału inicjacyjnego. Wkrótce dziewczyna odkrywa w sobie pociąg do surowego mięsa, najpierw tylko zwierzęcego, potem również ludzkiego.

Mięso
Już dawno żaden film grozy nie sprawił, że oglądałem go z fascynacją i obrzydzeniem jednocześnie, a co ważniejsze, z wrażeniem dotykania tematu tabu. Horror jest gatunkiem, który oswaja nas z rzeczami niecodziennymi, niechcianymi, zakazanymi, zaś Mięso czyni to w sposób autentycznie niepowtarzalnym, jakbyśmy po raz pierwszym w swoim życiu poznali znaczenie słowa kanibalizm.
Oczywiście błędem byłoby zamykać debiut Decournau tylko w kategorii horroru cielesnego – przerażenie i szok biorą się nie z samych obrazów, lecz ich umiejscowienia w historii dwóch sióstr i ich dzikiej walki między sobą, z własną naturą, ale również otoczeniem, w jakim przyszło im funkcjonować. Jednocześnie obok dramatu jest też miejsce na specyficzne poczucie humoru, często będące preludium do prawdziwie przerażającego momentu. Mięso posiada opętańczy, niemożliwy do zatrzymania rytm i zrozumienie bohaterów, których czyny odbiegają od cywilizowanych norm. Można go odczytać jako metaforę rodzącej się seksualności bądź jako obraz buntu przeciw nakazom i naukom, jakie wynosimy z domu. Po raz pierwszy „na wolności” stajemy się panami własnego życia, choć ostatecznie może być to bardzo iluzoryczne wrażenie.
Sądzę, że Rose w swoim artykule dostrzegł faktyczną zmianę warty wśród twórców kina grozy, ale bez właściwych narzędzi poznawczych, i wiary w horror jako gatunek, podał nam bardzo uproszczoną, by nie rzec błędną, definicję zjawiska. Czas zweryfikuje, ile miał racji, choć nawet intuicyjnie da się wyczuć inność podanych wyżej tytułów od straszaków, jakie wciąż najczęściej oglądamy. Póki co post horrory wydają się przełamywać schematy, szukając grozy tam, gdzie jest ona wręcz efektem ubocznym poruszanych tematów.
POWROTY POTWORÓW
Rok 2017 dał nam prawdziwy wysyp sequelów, prequelów oraz remake’ów z ulubionymi stworami, psychopatami i zabójczymi lalkami w rolach głównych. Niektóre z nich trudno nazwać pełnoprawnymi horrorami – nowa Mumia miała być wstępem do uniwersum potworów, lecz chyba zakończy się na zapowiedziach, bo film z Tomem Cruisem nieudolnie próbował ubrać opowieść o starożytnym upiorze w szaty kina akcji.
W Obcym: Przymierze niewiele zostało już z tajemnicy i grozy oryginału: sprowadzono kosmicznego drapieżnika do roli wynalazku oraz niejako pomagiera postaci granej przez Michaela Fassbendera. Wcześniej mieliśmy w kinach Life, inny fantastyczny horror, w którym odnaleziona forma życia sieje śmierć i zniszczenie na międzynarodowej stacji kosmicznej. Film oglądało się jak wysokobudżetową kopię jednej z niskobudżetowych kopii pierwszego Obcego. Bez satysfakcji.

Annabelle: narodziny zła
Do życia wróciła Annabelle, lalka z Obecności, która otrzymała już wcześniej swój film. Na szczęście prequel Annabelle z 2014 jest dużo solidniejszym horrorem niż pierwowzór, z akcją osadzoną w latach 50.
na południu Stanów Zjednoczonych. Smutny dom z dwójką rodziców w żałobie zostaje przekształcony w przytułek dla osieroconych dziewczynek, ale nie mija dużo czasu, nim jedna z nich zostaje opętana przez demona. Przez dobrą godzinę reżyserowi Davidowi F. Sandbergowi udaje się wyzyskać złowieszczą atmosferę bez nadmiernego epatowania jump scares, mając do pomocy utalentowanego operatora, Maxime’a Alexandre’a (Blady strach, Głosy, Po tamtej stronie drzwi), który nawet w zatopionych w słońcu kadrach potrafi dostrzec ślady złego.
Finał to jedno wielkie bieganie i ukrywanie się przed upiorem, pozbawione już napięcia i elegancji, ale po bardzo słabej pierwszej części (której reżyser John R. Leonetti nakręcił w tym roku niepokazywany u nas Wish Upon), jak również wcześniejszym filmie Sandberga, zeszłorocznych Kiedy gasną światła, Annabelle: narodziny zła należy przywitać jako udany horror, a przy okazji zapowiedź przyszłorocznej Zakonnicy, pochodzącej z tego samego uniwersum.
Laleczka Chucky też otrzymała swój nowy film, ale nie mieliśmy okazji obejrzeć go na dużym ekranie, odkąd ostatnie dwie części wylądowały nawet w USA z przeznaczeniem do kina domowego. Niestety Cult of Chucky wyraźnie ustępuje poprzednikowi (Klątwa laleczki Chucky, 2013), umieszczając akcję w szpitalu psychiatrycznym, świeżym terytorium dla morderczej lalki, ale fabularnie nie proponując nic nowego poza ściągnięciem bohaterów wszystkich wcześniejszych części, w tym dorosłego Andy’ego Barclaya, którego Chucky prześladowała już w pierwszym filmie.
Przepraszam, jest coś nowego – dzięki pomysłowości Dona Manciniego, reżysera i scenarzysty, mamy do czynienia nie z jedną, lecz aż trzema laleczkami Chucky, pracującymi w zespole. Co za dużo, to niezdrowo. Ostatecznie nowy film sprawia bardziej wrażenie wstępu do ósmej (!) części niż osobnego epizodu, nawet pomimo finału, w którym tytułowy bohater w końcu osiąga swój odwieczny cel. Prawie 30 lat później, ale chyba można mu pogratulować zawziętości i cierpliwości.

Smakosz 3
Wrócił też Smakosz, ale i w tym przypadku twórcy serii czekają chyba na rozwinięcie pomysłów w następnej części. Jeepers Creepers 3 powstał 14 lat po poprzedniku i mam nadzieję, że krócej poczekamy na kolejny film z serii pomimo tego, że tegoroczna odsłona nie jest najlepsza.
W dużej mierze dlatego, że taniość i kiczowatość wyzierają z ekranu niemal przez cały seans, a historia zatrzymuje się w miejscu, które z największym trudem można nazwać finałem. Sam Smakosz wciąż posiada urok jednego z najlepszych potworów powstałych po 2000 roku, a reżyser i scenarzysta, Victor Salva, próbuje pchnąć fabułę na nowe tory, choć nie wszystkie jego pomysły należy zaliczyć do udanych. Film wyłącznie dla fanów serii, a i oni mogą się poczuć rozczarowani efektem końcowym. Tych jednak nie brakuje, co udowodnił wynik kasowy Smakosza 3 – pokazywany w Stanach Zjednoczonych tylko przez 2 dni, na kilkuset ekranach, bez żadnej reklamy zdołał zarobić ponad 2 miliony dolarów.
Niewiele lepszy powrót zaliczyła nowa Teksańska masakra piłą mechaniczną, nazwana po prostu Leatherface. Cofamy się do lat 60. w tym prequelu oryginału Tobe’a Hoopera, aby poznać genezę tytułowego mordercy, wrażliwego chłopaka, który miał nieszczęście należeć do rodziny zwyrodnialców. Ech. Film jest wystarczająco krwawy i sprawnie nakręcony, aby zadowolić fanów gatunku, choć wolałbym, aby fabularnie był czymś więcej niż kopią Bękartów diabła Roba Zombiego – tutaj również grupka psychopatów ucieka przed mściwym szeryfem, tym razem w wykonaniu Stephena Dorffa.
Za reżyserię Leatherface’a odpowiadają Alexandre Bustillo i Julien Maury, twórcy hiperbrutalnego Najścia oraz baśniowego horroru Livide. Ten duet to nie jedyni twórcy wywodzący się z Nowej Francuskiej Ekstremy, którzy w tym roku pokazali swoje nowe filmy. Krucyfiks Xaviera Gensa (Frontière(s)) był niesamowicie nudnym doświadczeniem kinowym, jednym z tych horrorów, które przynoszą ujmę egzorcyzmom.
Młoda dziennikarka jedzie do Rumunii, aby zbadać sprawę śmierci rzekomo opętanej zakonnicy; na miejscu sama wpada w sidła zła, ale na szczęście zakochuje się we właściwym księdzu. Fabrice Du Welz, autor Kalwarii, zrealizował kupiony przez Netflix Message from the King, bynajmniej horror, acz nie stroniący od brutalności oraz widoku koszmarnie okaleczonych zwłok dramat sensacyjny. Chadwick Boseman, próbując odnaleźć morderców swojej siostry, trafia na trop wyjątkowo ohydnych typów, gangsterów, gwałcicieli i pedofilów. Mocno schematyczny scenariusz bronią aktorzy (m.in. Luke Evans i Alfred Molina) oraz bezlitosne ujęcie tematu przez Du Welza.
Pojawiła się również nowa odsłona cyklu o najsłynniejszym nawiedzonym domu. Nie miałem jeszcze przyjemności obejrzenia Amityville: Przebudzenie (film pojawił się u nas na DVD zaledwie kilka tygodni temu), acz obecność Jennifer Jason Leigh w obsadzie daje nadzieję na nieco lepszej jakości sequel niż poprzednie. Za reżyserię odpowiada Franck Khalfoun, protegowany Alexandre’a Aja, również twórca Maniaka z Elijah Woodem.

Linia życia
Po tym zestawieniu wyraźnie widać, że Francuska Ekstrema jest już coraz mniej francuska i ekstremalna – anglojęzyczne produkcje wyraźnie ustępują wcześniejszym dokonaniom twórców znad Sekwany, proponując drugorzędną przyjemność dla fanów horroru. I już wcale nie chodzi o to, że ich nowe filmy nie szokują, ani tym samym nie straszą; najgorszy jest brak oryginalności tematów, wręcz przypadkowość wyborów. O ile jeszcze Leatherface skrojony był wręcz pod Bustillo i Maury’ego, tak pozostałe tytuły mógłby zrealizować każdy podrzędny reżyser.
W kinach gościliśmy również remake Linii życia oraz Piłę: Dziedzictwo, ósmą już część makabrycznego cyklu. Pierwszy z filmów cierpi na chorobę większości nowych wersji – jest bezstylowy, przesadnie efekciarski, a przede wszystkim niepotrzebny. Obecność w nim Ellen Page jest tajemnicą większą niż sekret życia po śmierci.
Nowa Piła zaś uciekła z kin, zanim miałem okazję ją obejrzeć. Ze zwiastunów film braci Spierig (Daybreakers: Świt, Przeznaczenie) wyglądał na najbardziej kinowy epizod krwawej odysei Jigsawa, z panoramicznymi zdjęciami, żywszą paletą kolorów oraz mniej histerycznym aktorstwem. Recenzje jednak sugerują ten sam specyficzny (by nie rzec schematyczny) rodzaj zabawy, który przyświecał wcześniejszym częściom serii.
KING
Filmowcy postanowili uczcić 70. urodziny Stephena Kinga kilkoma premierami, z których jedna okazała się być najbardziej kasowym horrorem, nie tylko roku, ale i ostatnich kilkunastu lat. To, pomimo kategorii wiekowej R, zebrało z kin na całym świecie prawie 700 milionów dolarów, przywracając modę na ekranizacje prozy słynnego pisarza (następny w kolejce ma być Smętarz dla zwierzaków). Zaledwie miesiąc wcześniej, bo w sierpniu, mogliśmy obejrzeć inny Kingowski twór, ale Mroczna Wieża okazała się być bardzo niemrawym i rozczarowującym widowiskiem, potencjalnym początkiem nowej serii, która ostatecznie raczej nie ujrzy światła dziennego. Co innego To, rozdział pierwszy (część druga pojawi się w kinach w 2019 roku) – wspaniale opowiedziana i zagrana przez dziecięcą obsadę historia pojedynku małych mieszkańców Derry ze złem totalnym pod postacią klauna Pennywise’a. Reżyser Andrés Muschietti zbyt często korzysta z efektów komputerowych, aby wywołać prawdziwy lęk, co szkodzi demonicznej roli Billa Skarsgårda, ale film nie chce być tylko straszakiem.
W równej mierze jest to przygodowa historia grupki dzieciaków, które przeżywają najbardziej szalone i dramatyczne wakacje w swoim życiu, próbując sobie poradzić nie tylko z fantastycznym zagrożeniem, ale i tym codziennym, rzeczywistym, być może nawet trudniejszym do pokonania. Dzięki temu to nie sceny z klaunem, lecz z rodzicami bohaterów należą do najstraszniejszych, sugerując, że zło ma ułatwione zadanie, skoro sami dorośli są potworami bądź w najlepszym razie lekceważą swe dzieci.

To
Źli rodzice pojawiają się również w dwóch Netflixowych produkcjach na podstawie Kinga. W Grze Geralda erotyczna zabawa przeistacza się w walkę o przeżycie, kiedy mąż Jessie nieoczekiwanie umiera, pozostawiając kobietę przykutą do łóżka, bez szans na wezwanie pomocy. Prawda i rojenia nakładają się na siebie, podobnie jak teraźniejszość i wspomnienia, jawa i sen, horror uwięzionego ciała oraz umysłu.
Prawdziwym wyzwaniem dla Jessie jest bowiem próba rozliczenia się z przeszłością, przeciwstawienie się ojcu, który molestował ją w dzieciństwie. Mike Flanagan (Oculus, Hush, Ouija: narodziny zła) po raz kolejny udowadnia, że najlepszym bohaterem horroru jest kobieta, pozornie tylko słabsza, w rzeczywistości silniejsza, niż początkowo sama przed sobą przyznaje. Carla Gugino natomiast tworzy swą najlepszą kreację w karierze – od obiektu seksualnego, przez ofiarę przypadkowości sytuacji, po skrzywdzoną psychicznie i emocjonalnie kobietą, która nie godzi się na zgotowany przez mężczyzn los. Jedynie finał pozostawia uczucie rozczarowania, nawet nie tyle przewidywalnym rozwiązaniem, ile umoralniającym tonem, jaki wybrzmiewa na koniec.
Inaczej rzecz przedstawia się w 1922, ekranizacji opowiadania Kinga w reżyserii Zaka Hilditcha. W tytułowym roku Wilfred James zabija swoją żonę, ciało ukrywa w studni na farmie i wraz z pomocą syna wmawia sąsiadom i szeryfowi, że małżonka uciekła z domu. Wkrótce jednak bohater nękany jest niepokojącymi wizjami oraz serią tragicznych wydarzeń. I tutaj dziecko staje się ofiarą rodzica, choć całość oglądamy właśnie z perspektywy sprawcy, którego powolny upadek obserwujemy. Znajomy Kingowskich ekranizacji, Thomas Jane (Łowca snów, Mgła), znakomicie się odnajduje w roli mordercy dręczonego nie tyle poczuciem winy, co koszmarnymi konsekwencjami własnych czynów. Seans dreszczowca Hilditcha jest niełatwy, męczący, miejscami sprawiający wrażenie złego snu, ale i skuteczny w ukazaniu piekła, które stało się udziałem nie tylko Wilfreda, lecz i każdego z jego otoczenia.

Gra Geralda
KONIEC ROKU
O ile początek 2017 roku należał do ze wszech miar udanych, o tyle kończymy go w wyjątkowo mizerny sposób. Jedynie Jason Blum może mieć powody do radości – po sukcesach wyprodukowanych przez niego Split i Uciekaj! nawet mniej ambitna i wtórna Śmierć nadejdzie dziś okazała się być dobrą propozycją na niedawne Halloween. Opowieść o rozpuszczonej studentce, która ginie, aby następnie obudzić się w pętli czasowej, nie zaskakiwała, ale i nie zawiodła jak następne kinowe premiery.
Mother! Darrena Aronofsky’ego trudno nazwać horrorem, choć posiada wystarczająco dużo elementów kina grozy, aby znaleźć się w tym podsumowaniu. Historia pary, którą w ich wielkim domu na odludziu zaczynają odwiedzać dziwne postaci, już od pierwszej sceny sugeruje ukrytą motywację postaci granej przez Javiera Bardema, a przede wszystkim samego reżysera. Całość oglądamy oczami kobiety granej przez Jennifer Lawrence, zagubionej i coraz bardziej przerażonej ingerencją przeróżnej zbieraniny ludzi, która wręcz szturmuje dom. Nie mam wątpliwości, że wypowiedź Aronofsky’ego jest szczera, bardzo bezpośrednia i bezlitosna – jako alegoria nie pozostawia dużo miejsca do interpretacji widzowi, każąc mu przyjąć punkt widzenia twórcy lub cierpieć w męczarniach przez resztę seansu. Ja, podobnie jak bohaterka Lawrence, cierpiałem. Być może o to chodziło.

Mother!
Zupełnie innym doświadczeniem kinowym był seans Slumber, prawdopodobnie najnudniejszego horroru tego roku. Maggie Q wciela się w lekarkę zajmującą się zaburzeniami snu, ale jest wyraźnie bezsilna, gdy jej pacjentami stają się członkowie rodziny, pozornie lunatykujący. Wkrótce okazuje się, że za ich stan odpowiada demoniczna siła.
Pamiętacie pierwszy Koszmar z ulicy Wiązów, a konkretnie scenę w ośrodku badania snu? Początek Slumber zapowiada, że cały film będzie rozgrywał się w takim miejscu, pośród ludzi doświadczonych, niegłupich, szukających rozwiązania problemu metodami naukowymi. Nic z tego. Wkrótce główna bohaterka opuszcza mury szacownego przybytku i postanawia pomóc rodzinie w bardzo sztampowy sposób, rezygnując ze swojego zawodowego wykształcenia. Reżyser i scenarzysta, debiutujący Jonathan Hopkins, nie umie jednak zainteresować widza w najmniejszym stopniu, nawet atrakcyjne w założeniu koncepty wizualne czyniąc wyjątkowo bezbarwnymi.
Co ciekawe, przed filmem był wyświetlony zwiastun innego horroru o snach, Dead Awake, który początkowo miał pojawić się u nas w kinach w grudniu. Dystrybutor ostatecznie zrezygnował z tego pomysłu, i tylko nieliczni mogli obejrzeć dzieło Phillipa Guzmana na dużym ekranie, podczas halloweenowych maratonów grozy. Może dobrze się stało – w swojej recenzji Jarosław Kowal nie pozostawił na Dead Awake suchej nitki. Niewiele dobrego można również napisać o Redwood, brytyjskim horrorze o amerykańskim parku, który grają polskie lasy.
Nasza przyroda to jeden z niewielu jasnych punktów filmu Toma Patona, który chciał tanim kosztem wykreować atmosferę grozy, ale poległ na całej linii. Historia pary młodych turystów w starciu z pseudowampirami jest nudnym przykładem zarówno realizacyjnego, jak i scenariuszowego lenistwa. Niewiele się tu dzieje, a pierwsza scena wyraźnie daje do zrozumienia, dokąd cała ta opowieść zmierza. Donikąd. Był to ostatni horror, jaki miał premierę w polskich kinach w tym roku.
POZA KINEM
Do kin nie weszły natomiast Podwodna pułapka Johannesa Robertsa, opowieść o dwóch siostrach uwięzionych w klatce, 47 metrów pod wodą, z pływającym nieopodal rekinem, oraz Bye Bye Man Stacy Title, w którym trójka młodych przyjaciół wprowadza się do domu z tajemnicami. Oba filmy ostatecznie pojawiły się u nas na DVD. Tego szczęścia do tej pory nie miały Berlin Syndrome w reżyserii Cate Shortland, w którym to dreszczowcu młoda Australijka zostaje zakładniczką sympatycznego z pozoru Niemca oraz The Vault Dana Busha, gdzie James Franco strzeże sekretu tytułowego sejfu jako pracownik banku w chwili napadu.

The Babysitter
Netflix również zaproponował kilka tytułów z gatunku horroru lub pogranicza. Notatnik śmierci Adama Wingarda jest amerykańską ekranizacją mangi oraz późniejszego serialu anime, bardzo źle odebraną przez fanów japońskich oryginałów. Widziałem zaledwie kilka odcinków tamtejszej animacji, stąd nie odebrałem wersji Wingarda, twórcy Gościa oraz Blair Witch, jako kompletnie nieudanego przedsięwzięcia. Wręcz przeciwnie – jego film jest intrygującym połączeniem fantasy, grozy oraz thrillera z kinem młodzieżowym, w którym nastoletni bohater bawi się w sędziego i kata, karząc przestępców na całym świecie, jednocześnie nie zdając sobie sprawy z ceny, jaką może zapłacić za tę zabawę. Realizacyjnie jest to najbardziej kinowy film ze wszystkich produkcji Netflixa, z widowiskowymi i niezwykle dynamicznymi zdjęciami Davida Tattersalla na czele.
Horrorowym elementem są tu demon Ryuk, z głosem Willema Dafoe, postać wyraźnie ambiwalentna, oraz sceny śmierci, w duchu przypadkowych zgonów z serii Oszukać przeznaczenie. Notatnik śmierci urywa się, nie dostarczając satysfakcjonującego zakończenia, acz sugerując dalszy ciąg opowieści.
Również The Babysitter w reżyserii McG trudno uznać za horror, choć niepozbawiony jest makabry i iście diabelskich motywów. Trzynastoletni chłopak odkrywa, że jego opiekunka, cud dziewczyna na pierwszy rzut oka, jest wyznawczynią szatana, która wraz ze swoimi znajomymi, urządziła krwawą imprezę u swojego podopiecznego. Film zapewnia półtorej godziny nieskrępowanej rozrywki, z gdzieniegdzie przebijającym się prymitywnym poczuciem humoru reżysera, ale i zaskakująco czułą relacją między głównymi bohaterami.
Plus boska Samara Weaving w roli tytułowej, którą można było zobaczyć w tym roku również w Mayhem Joego Lyncha, pokazywanym na lubelskim Splat!FilmFest.

XX
Nie udał się natomiast nowelowy XX, antologia opowieści grozy, za reżyserię których odpowiadały same panie. Trudno zresztą zrozumieć ten zamysł, skoro historie były zaskakująco nieatrakcyjne, w żaden sposób nieobłaskawiające kobiecego punktu widzenia. Najbliżej ku temu było ostatniej noweli, Jej jedyny żyjący syn, wariacji na temat Dziecka Rosemary – co by się stało, gdyby w przeddzień osiemnastych urodzin swojego syna, matka odkryła, że chłopakowi coraz bliżej do diabelskiej natury ojca? Pomysł wyjściowy jest znakomity, atmosfera zahaczająca o paranoiczne klimaty Polańskiego, ale Karyn Kusama (Zabójcze ciało, Zaproszenie) nie bardzo wie, jak zakończyć podjęty temat. Najlepszą historią jest pierwsza, w oparciu o opowiadania Jacka Ketchuma, ale i tu najsłabsza jest puenta. Pudełko Jovanki Vuckovic każe nam obserwować starania matki i żony, której rodzina przestaje w ogóle jeść. Ma to związek z tajemniczą zawartością tytułowego pudełka należącego do nieznajomego mężczyzny. Napięcie można tu kroić nożem, a zasadza się ono na prostym, ale jakże skutecznym niedopowiedzeniu oraz bezsilności głównej bohaterki.
Co z tego, skoro jej niedosyt staje się również udziałem widza. Komediowe Przyjęcie urodzinowe w reżyserii Annie Clark, gdzie matka stara się ukryć zwłoki zmarłego męża przed obchodzącą urodziny córką, oraz Nie spadnij autorstwa Roxanne Benjamin, w którym czwórka przyjaciół staje się ofiarą pustynnej bestii, oferują niezbyt ciekawe i, nawet jak na krótki metraż, dłużące się fabuły. Całość oplatają poklatkowe animacje w duchu filmów braci Quay.
Na tegorocznym Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni pokazana została Wieża. Jasny dzień w reżyserii debiutującej w pełnym metrażu Jagody Szelc. Nie miałem jeszcze przyjemności obejrzeć tego tytułu (w tym samym czasie, co Gdynia, odbywał się Splat! w Lublinie), ale liczne pozytywne głosy oraz fakt, że dzieło to korzysta z poetyki kina grozy, sprawia, że nie mogę doczekać się, kiedy film pojawi się w dystrybucji w przyszłym roku. Również zwiastun Kochanki Szamoty, na podstawie opowiadania Stefana Grabińskiego, zapowiada polską próbę gotyckiego horroru. Trzymam kciuki za Adama Uryniaka i jego podejście w gatunku.

Wieża. Jasny dzień
PODSUMOWANIE
W roku 2017 pożegnaliśmy George’a A. Romero oraz Tobe’a Hoopera, gigantów horroru. Pierwszy dał nam serię filmów o zombie, zaczynając od przełomowej Nocy żywych trupów, drugi Teksańską masakrę piłą mechaniczną.
Wraz ze zmarłym przed dwoma laty Wesem Cravenem zmienili oblicze gatunku w latach siedemdziesiątych, ukazując Amerykę w zupełnie nowym, brudnym i wyjątkowo nieprzyjemnym świetle, wykorzystując grozę fantastyczną oraz eksploatacyjny terror, aby opowiedzieć coś o czasie, w którym przyszło im żyć. Ich horrory przerażają i szokują do dziś, tym samym wykraczając poza ówczesny kontekst, symbolizm, nurt.
Czy ze współczesnymi post horrorami będzie podobnie? Steve Rose wskazał na zjawisko, które trudno zlekceważyć, gdy chodzi o współczesne kino grozy, nawet jeśli scharakteryzował je w sposób pozostawiający wiele do życzenia. Być może jego największym błędem było nadanie mu wspólnej nazwy. 2017 pozostanie jednak rokiem, w którym post horror doszedł do głosu, bez względu na to, czy jest się przeciwnikiem, czy zwolennikiem tego terminu. Nie wiem tylko, czy pozostanie on aktualny w 2018.
korekta: Kornelia Farynowska
