Horrorowe podsumowanie 2016
Jednym z filmów, których nie udało mi się do tej pory obejrzeć, jest hiszpański Summer Camp, opowiadający o grupce młodych ludzi, którzy muszą radzić sobie z epidemią zamieniającą najpierw zwierzęta, a potem ludzi w coś na kształt zombie. Zwiastun nie był zbyt zachęcający, ale różnorakie recenzje sugerują, że seans może nie należeć do straconych. Mi jednak najbardziej szkoda tego tytułu ze względu na bardzo silną w tym roku dominację amerykańskiego kina grozy na naszych ekranach. Na ponad dwadzieścia filmów tylko cztery były spoza Stanów Zjednoczonych – poza Widzę, widzę oraz Summer Camp trafiły nam się jeszcze holenderski (choć anglojęzyczny) Diabelski młyn oraz koreański Lament. Ten ostatni jest jednocześnie jednym z najlepszych niedawnych horrorów, w bardzo inteligentny sposób nie podsuwając widzom jednoznacznych odpowiedzi, stawiając na grozę niewiedzy i ciągłego przypuszczania. Dzieją się rzeczy przerażające i niejasne, religia i wiara są tu nie odpowiedzią, a jednymi z czynników, które utrudniają rozeznanie się w sytuacji, przez co zło może przybrać najróżniejsze formy.
Lament pojawił się w bardzo ograniczonej dystrybucji kinowej, ustępując miejsca niepotrzebnym kontynuacjom (Noc oczyszczenia: czas wyboru, Underworld: wojny krwi), z których na jedną autentycznie czekałem. Chodzi o powrót do opowieści o wiedźmie z Blair, tym razem w reżyserii Adama Wingarda, twórcy Następny jesteś ty oraz Gościa. O ile oba te tytuły stanowią bardzo udaną zabawę ze schematami kina lat osiemdziesiątych (zwłaszcza tanich produkcji, jakie zasilały dawne wypożyczalnie kaset video), o tyle Blair Witch nie sili się na żadną przewrotność w stosunku do oryginału, a estetyka found footage ewidentnie ciąży realizatorom, którzy – choć potrafią bardzo sprawnie i czytelnie wszystko pokazać – nie mają pomysłu na twórcze wykorzystanie formuły. Całość ogląda się przyzwoicie, z nieodłącznym uczuciem déjà vu, ale i autentycznym napięciem w finale. Wstydu nie ma, choć rozczarowanie pozostaje.
Skoro zaś jesteśmy przy rozczarowaniach, również należy wspomnieć o Kiedy gasną światła Davida F. Sandberga. Pochodzący ze Szwecji reżyser nakręcił trzy lata wcześniej krótkometrażowy film o kobiecie, której, za każdym razem, gdy ta gasi światło, ukazuje się widmowa postać. Straszna, zaledwie trzyminutowa etiuda okazała się być biletem do Hollywood, gdzie Sandberg rozwinął ów pomysł do pełnometrażowego horroru. Problem polegał na tym, że brakowało mu fabuły, a tę niejako zapożyczył od Babadooka, psychologiczną głębię oraz niejednoznaczność sytuacji zastępując… pozornie pogłębionym rysunkiem postaci i uproszczonym przekazem. Pogodziłbym się z tym, gdyby film był straszny jak jego krótki pierwowzór, ale tak się nie stało – Kiedy gasną światła są sztandarowym przykładem braku pomysłu na siebie, tak fabularnie, jak i realizatorsko.
Nieco lepiej poszło w 183 metrach strachu, choć Collet-Serra najwyraźniej za dużo czasu spędził ostatnio na filmach akcji z Liamem Neesonem, czyniąc ze swojego thrillera o rekinie zbyt efekciarską błyskotkę. Na szczęście grająca główną rolę Blake Lively ratuje całość, udowadniając, że dobrze zagrana i pomyślana postać może przezwyciężyć głupoty scenariusza oraz dążenie reżysera ku bardziej ulotnej rozrywce. Podobnie Jane Levy w Nie oddychaj potrafiła wiarygodnie uzasadnić ryzykowne pomysły tekstu, choć przyznać należy, że właśnie dzięki pewnej dozie niedorzeczności dreszczowiec Fede Alvareza uznać należy za jeden z najlepszych straszaków tego roku. Dawno temu włamanie do posiadłości niejakiego pana Frosta (w filmie pod tym samym tytułem) ujawniło złowieszczą naturę właściciela domu – wtedy Jeff Goldblum okazał się autentycznym wcieleniem diabła; tym razem niewidomy (!) Stephen Lang, którego chce okraść trójka młodych złodziei, posiada nie tylko umiejętności godne Rambo, ale i cel tak perwersyjny i niemoralny, że walka z nim przypomina mierzenie się z kimś (lub czymś) nieludzkim. Realizatorsko jest to pierwszorzędna robota, na poziomie scenariusza zaś dzieło niepokojące, zapadające w pamięć i, przy całym pesymizmie z niego bijącym, niezwykle rozrywkowe.
Kinowy rok kończy wchodząca za parę dni do kina Aplik@cja, amerykański horror nie tylko spóźniony o dobrą dekadę, ale i w swoim pomyśle wyjściowym wtórny. Motyw telefonicznej klątwy – tym razem przy użyciu tytułowej apki – mieliśmy już w Kręgu, Nieodebranym połączeniu oraz ich remake’ach, natomiast zwiastun filmu braci Vang (żałuję, że nie Pang) sugeruje poziom tanich i pozbawionych inwencji produkcji od razu z przeznaczeniem na mały ekran. Aplik@cji jeszcze nie widziałem, zatem mogę się mylić, lecz znaczące jest, że rok rozpoczynamy i kończymy na filmie ewidentnie czerpiącym z japońskiego kina grozy. Być może będzie lepiej niż w przypadku Lasu samobójców, ale nie robię sobie dużych nadziei. Przed sobą mam jeszcze seans Neon Demon Nicolasa Windinga Refna, i jak w przypadku każdego dzieła tego reżysera, zdania na temat wartości jego pracy są podzielone. U nas zarówno Miłosz Drewniak, jak i Grzesiek Fortuna przyjęli ten horror o modelkach z otwartymi ramionami, choć obaj z zupełnie innych powodów.
Polskie kina ominęło kilka filmów, które ostatecznie doczekały się swojej premiery na płytach bądź platformie Netflix (jeszcze więcej ciekawych tytułów nie znalazło się w oficjalnej dystrybucji, niestety). Przede wszystkim Czarownica: bajka ludowa z Nowej Anglii, horror uważany przez wielu za najlepszy w tym roku, wyszedł dosłownie parę tygodni temu na DVD i Blu-Ray. Zachwyty jak najbardziej zrozumiałe. Mamy tutaj do czynienia z opowieścią o XVII-wiecznej rodzinie purytanów, którzy zostają wygnani z wioski ze względu na pewne rozbieżności dotyczące swojej wiary i osiedlają się w bardzo odległym, pozbawionym innych ludzi, zakątku. Wygląda jednak na to, że okoliczne lasy zamieszkuje tytułowa czarownica – zaczyna dochodzi do bardzo złych rzeczy, począwszy od zniknięcia niemowlęcia. Film Roberta Eggersa jest surową krytyką wiary, ocierającej się wręcz o fanatyzm, przynoszącej strach, nieufność i zwątpienie zamiast miłości i nadziei. Całość jest również nakręcona w bardzo surowy sposób – już dawno żaden inny obraz nie dał mi tak sugestywnego świadectwa kompletnej bezradności i beznadziejności sytuacji w świecie pozbawionym wszelkich norm i zasad charakteryzujących współczesną cywilizację. Przewrotność polega nie na tym, że diabeł w pewnym momencie proponuje komfort ciała na tym łez padole. Również spokój ducha, bo ostatecznie chodzi o dobre życie pośród ludzi (bądź nieludzi), którzy cię rozumieją i akceptują. Fascynujący to film z tak niewiarygodnie budowanym napięciem w jednym momencie, że musiałem przerwać seans w środku nocy. Przyznaję – wystraszyła mnie ta Czarownica.
Dużo gorzej wyszedł inny kostiumowy horror, Victor Frankenstein, czyli kolejna już wariacja na temat słynnego doktora i jego potwora. Tym razem wiodącą postacią dramatu jest Igor, cyrkowy garbus i genialny medyczny samouk, który po spotkaniu z tytułowym bohaterem zostaje jego asystentem (po uprzednim zlikwidowaniu garbu i ucieczce z cyrku). Oczywiście wszystko to prowadzi do makabrycznych eksperymentów z wskrzeszaniem zwierząt, a później budową nowego człowieka i daniem mu życia. Film Paula McGuigana ma dużo rzeczy dobrych – oprawa jest kosztowna i urzekająca, XIX-wieczny Londyn wygląda jak żywy, Daniel Radcliffe jako Igor oraz James McAvoy w roli Frankensteina są duetem ze wszech miar udanym, zaś moralna zgnilizna tego drugiego nie daje o sobie ani przez moment zapomnieć pomimo tempa i atrakcji godnych współczesnego kina akcji. Ale scenariusz Maxa Landisa zapomina o nauce wypływającej z tej historii, że zabawa w Pana Boga jest nie tylko gwałtem przeciw naturze, zasadom moralnym i boskim, ale i przeciw nam samym. W finale każe nam się uśmiechnąć i życzyć szczęścia Victorowi, któremu kiedyś może się uda dopiąć swego celu. Zupełnie źle. Nic dziwnego, że film przepadł w amerykańskich kinach, a w Polsce ukazał się od razu na srebrnym krążku.
Tymczasem Netflix wyprodukował swój pierwszy horror, pod nadzwyczaj długim tytułem – I Am the Pretty Thing That Lives in the House. Film Oza Perkinsa (syna Anthony’ego) opowiada historię przewrażliwionej pielęgniarki, która podejmuje się opieki nad chorującą, starszą pisarką, w jej prawdopodobnie nawiedzonym domu. Krótka historia rozciągnięta do rozmiarów pełnego metrażu może się podobać ze względu na rolę Ruth Wilson, niepokojący klimat i intrygujący prolog, lecz ostatecznie stanowi test na cierpliwość widza. Ewidentny przerost formy nad treścią mógłby stanowić perełkę gatunku, gdyby trwał do czterdziestu minut; w obecnej postaci nie tylko nikogo nie wystraszy, ale skuteczni uśpi nawet najbardziej oddanych miłośników opowieści z dreszczykiem.
Na szczęście na Netflixie znaleźć można również Zaproszenie Karyn Kusamy, mistrzowski thriller o przyjęciu wśród przyjaciół, które zamienia się w pełen nerwów i niepewności dramat. Tym razem cierpiącym po stracie dziecka jest mężczyzna, jadący z dziewczyną na imprezę organizowaną przez swoją byłą żonę. Ale na miejscu główny bohater zaczyna podejrzewać, że dawna miłość i jej obecny mąż mają złowieszcze zamiary wobec gości. Film Kusamy, autorki nierównego, choć równocześnie niedocenianego Zabójczego ciała, przypomina bombę z opóźnionym zapłonem, budując napięcie, a od pewnego momentu wręcz grozę, na przeczuciu, że coś niedobrego musi się w końcu stać. Pytanie tylko, kto stanowi prawdziwe zagrożenie – niestabilny emocjonalnie, widzący wszędzie niepokojące sygnały paranoik (zazwyczaj bezbarwny, ale tym razem intensywny Logan Marshall-Green), czy też gospodarze. Nawet gdy na ekranie nic się nie dzieje, napięcie można kroić nożem, a ostatnie ujęcie stwarza iście katastroficzne wrażenie, bez względu na to, czy jest rojeniem jednego człowieka czy nie.
Nie był to zły rok dla kina grozy. Wolałbym oczywiście, aby takie tytuły jak Oczy matki Nicolasa Pesce, The Monster Bryana Bernino lub Under the Shadow Babaka Anvari ukazały się w polskich kinach, i znając naszych dystrybutorów, może się tak stać. W przyszłym roku lub później (Widzę, widzę miało swoją światową premierę trzy lata temu). 2016 będzie mi się natomiast kojarzył ze ślepym Stephenem Langiem, koreańskim szamanem, przerażającą zakonnicą straszącą Verę Farmigę oraz kanibalami na Dzikim Zachodzie. W mniejszym stopniu z uwięzionymi przez nadnaturalne zło kobietami. Za dużo ich było w tym roku.
korekta: Kornelia Farynowska