Horrorowe podsumowanie 2016
Rzut oka na listę tegorocznych premier horrorów w naszym kraju ujawnia popularny schemat wielu z nich – uwięziona, najczęściej w domu, kobieta walczy o przetrwanie z siłą pozornie silniejszą, bytem nie zawsze fantastycznym, ale zdecydowanie złowieszczym. Aż dziesięć kinowych tytułów (prawie połowa stawki) wykorzystuje ten motyw, w paru innych przypadkach umieszczając początkowo bezbronną ofiarę w innym, niesprzyjającym środowisku – przykładem niech będzie niewielki, przybrzeżny skrawek oceanu w 183 metrach strachu Jaume Colleta-Serry.
Nie od dzisiaj jednak wiadomo, że horror lubi umieszczać w centrum kobietę, podatniejszą na wszelkiego rodzaju zagrożenia, zgodnie z przyjętym wzorcem czującą i cierpiącą więcej niż płeć przeciwna, ale przez to też ciekawszą jako postać, która ostatecznie dochodzi swego w ten czy inny sposób. To, czy pokonuje zło, zależne jest wyłącznie od twórców filmu, lecz często ciekawszy nie jest końcowy wynik, lecz sposób, w jaki bohaterka radzi sobie w krańcowej sytuacji. Być może należy w tym miejscu przywołać jeden z najciekawszych i z pewnością najbardziej pamiętanych filmów grozy ostatnich lat, czyli Babadooka Jennifer Kent, w sposób bezbłędny korzystającego ze wspomnianego schematu, ujawniając przy okazji niejednoznaczność przedstawionej sytuacji. Wzór dla wielu filmów z tegorocznej listy, choć myliłby się ten, który uznałby 2016 za rok tylko znerwicowanych, uwięzionych w domu kobiet. Panowie też mieli coś do powiedzenia w dziedzinie straszenia i bycia straszonymi.
Zacznijmy jednak od trudnego początku, bowiem styczeń przyniósł nam premiery dwóch bardzo niedobrych horrorów. W Lesie samobójców młoda Amerykanka (znana z serialu Gra o tron Natalie Dormer) wyjeżdża do Japonii na poszukiwanie swojej siostry, która ostatni raz widziana była w tytułowym miejscu. W The Boy natomiast inna młoda Amerykanka (znana z serialu Żywe trupy, Lauren Cohan) ucieka do Anglii, zatrudniając się jako opiekunka do dziecka, które w rzeczywistości okazuje się być lalką. Oczywiście obie bohaterki szybko odkrywają, że wokół nich dzieją się dziwne rzeczy i nie tak łatwo będzie im opuścić obce dekoracje. Pierwszy film zapożycza elementy z J-horror, drugi woli gotycki klimat, ale ostatecznie oba nieudolnie kopiują estetykę dyskretnej, wyciszonej grozy, dostarczając widzom wyjątkowo nudnego i przewidywalnego straszenia.
Kilka innych wyświetlanych w naszych kinach horrorów można połączyć w takie pary. I tak na przykład zarówno Po tamtej stronie drzwi oraz Zanim się obudzę opowiadają o traumie po śmierci dziecka, lecz również w przypadku tych tytułów ciężko mówić o jakimkolwiek sukcesie. Indyjskie zjawy w tym pierwszym dziele straszą nieco skuteczniej niż senny demon z tego drugiego, być może dlatego, że film Mike’a Flanagana nie powinien był być horrorem w pierwszej kolejności. Warto jednak na chwilę zatrzymać się przy nazwisku reżysera Zanim się obudzę, bowiem w tym roku jeszcze dwie inne jego propozycje trafiły na nasze ekrany – najpierw na platformie Netflix pojawił się skutecznie trzymający w napięciu dreszczowiec Hush, a jesienią mieliśmy okazję obejrzeć w kinach zaskakująco udany Ouija: narodziny zła. Bilans ostatecznie na plus, skoro z trzech tytułów tylko jeden uznać można za nieudany.
Kameralny Hush opowiada historię nierównego pojedynku psychopatycznego mordercy terroryzującego głuchoniemą pisarkę w jej własnym domu; prequel Ouija natomiast umieszcza akcję w latach sześćdziesiątych, wyzyskując podobną atmosferę retro, co obie części Obecności Jamesa Wana, jednocześnie charakteryzując się typowym dla tego reżysera stylem, jakże pasującym do tamtej dekady. Wszystkie trzy filmy odznaczają się bardzo spokojnym rytmem, umiejętnością pohamowania zapędów w używaniu mało finezyjnych jump scares oraz pogłębionym rysunkiem psychologicznym swoich postaci. Flanagan wcześniej zrobił Oculusa, historię złego lustra. Nie jestem fanem tego filmu, bo już jego punkt wyjścia wskazywał słabość planu głównej bohaterki, która myślała, że jest mądrzejsza, niż była w rzeczywistości. W jego ostatnich filmach również spotykamy nierozważne decyzje bohaterów, ale podyktowane są one czymś więcej niż życzeniowością twórcy. Zwłaszcza Ouija sprawia wrażenie idealnie skrojonej historii matki ślepo wierzącej w umiejętność swojej córki do kontaktów ze zmarłymi, nie zdając sobie sprawy z prawdziwej natury sytuacji. Dobrze jest oglądać pracę reżysera, który uczy się na własnych błędach.
Skoro już wspomniałem Obecność, warto pochylić się nad jej tegoroczną kontynuacją. Wan po raz kolejny udowadnia, że jest jednym z najskuteczniej straszących współczesnych twórców horrorów, nie bojąc się tym razem sięgnąć po bardziej dosadne środki w zobrazowaniu historii o nawiedzonym angielskim domu. Nie jest to film tak elegancko opowiedziany jak oryginał, ale zdecydowanie bardziej przerażający i pomysłowy, stawiający na proste rozwiązania w tworzeniu ekranowej grozy. Sercem Obecności 2 ponownie nie są jednak strachy, duchy i demony, a grający główne role Vera Farmiga oraz Patrick Wilson, całkowicie wiarygodni jako małżeństwo walczące z nadprzyrodzonym złem, odpowiedzialni za właściwe podejście do tego typu opowieści. Można się uśmiechnąć na myśl o tzw. prawdziwości przedstawionej fabuły, ale aktorzy ani przez moment nie pozwalają na jakikolwiek cudzysłów bądź luz w stosunku do pracy swojej i swoich bohaterów.
Film Wana pojawił się w czerwcu, ale nie był pierwszym naprawdę udanym przedstawicielem gatunku, który miał premierę w tym roku. Nie był nawet drugi ani trzeci – pomimo kiepskiego początku dla horroru 2016 dał nam kilka bardzo nietuzinkowych i zaskakujących produkcji. Austriacki Widzę, widzę ma twist widoczny z daleka, ale również kilka bardzo ciekawych obserwacji dziecięcych bohaterów podczas prawdopodobnie pierwszego kontaktu ze śmiercią. Film ten zaliczam do schematu kobiety uwięzionej w domu przez potężniejszą siłę, bowiem od pewnego momentu matka dwóch chłopców staje się rzeczywiście ich zakładniczką, a surrealistyczne obrazy coraz bardziej opanowują kinowy ekran. Nie jest to łatwe kino, ale zaskakująco efektowne w swym obrazie okrucieństwa bez świadomości tegoż.
Tego samego nie można powiedzieć o starciu kanibali z czwórką dzielnych mężczyzn, którzy wyruszają na ratunek żony jednego z nich w westernie Bone Tomahawk. Brutalność jest tu na porządku dziennym, lecz stopień barbarzyństwa, jaki oglądamy w finale, może zadziałać odstręczająco na wielu widzów. Wspaniale opowiedziana, niespiesznym, ale konsekwentnym rytmem, historia z Dzikiego Zachodu ma w sobie coś z poetyckiego nihilizmu Cormaca McCarthy’ego, śmiałość włoskiego kina eksploatacyjnego i zaskakujący liryzm (a co za tym idzie, prawdę) najlepszych amerykańskich westernów. Film S. Craiga Zahlera widziałem trzy razy, w tym także w kinie, za każdym podejściem smakując go niczym wytrawne wino; jeśli jakikolwiek horror z tego roku będzie zasługiwał za jakiś czas na miano klasyka, będzie to z pewnością Bone Tomahawk.
W Cloverfield Lane 10 wracamy do motywu uwięzionej kobiety, tym razem z twarzą ślicznej Mary Elizabeth Winstead. Budzi się po wypadku samochodowym w podziemnym schronie, skuta kajdankami przez Johna Goodmana, który mówi o końcu świata, Rosjanach, Marsjanach i konieczności spędzenia w tym miejscu co najmniej roku. Taki zarys fabuły pasuje idealnie do zimnowojennego strachu i filmów science fiction lat pięćdziesiątych i rzeczywiście debiut Dana Trachtenberga przypomina kino tamtej epoki, a zwłaszcza słynną Strefę mroku. Do tego stopnia, że w pewnym momencie ten psychologiczny thriller na trójkę bohaterów (ostatniego mieszkańca schronu gra dobrodusznie wyglądający John Gallagher Jr., który we wspomnianym wcześniej Hush sam terroryzował bezbronną kobietę) zamienia się w coś innego i bliższego swojemu tytularnemu poprzednikowi, Cloverfield, czyli Projekt Monster.