Historia mojego pierwszego w życiu wyjazdu na festiwal w Cannes
Historia mojego pierwszego w życiu wyjazdu do Cannes rozpoczęła się od innego festiwalu, a mianowicie T-mobile Nowe Horyzonty, na który to jeździłem wiernie od 10 lat, jeszcze od czasu ostatniej edycji w Cieszynie (wtedy pod nazwą Era Nowe Horyzonty). Gdy odkryłem więc, że w skutek rzeczy niezależnych ode mnie, nie dam rady polecieć w tym roku do Wrocławia na moją dziesiątą z rzędu edycję, byłem dość niezadowolony (delikatnie mówiąc). Po przeżyciu krótkiej traumy i zaliczeniu pięciu etapów żałoby w przeciągu 10 minut, postanowiłem to sobie jakoś zrekompensować. I tak padło na Cannes.
Festival des Cannes to impreza specyficzna, bo tylko dla ludzi z branży i osób o tej branży piszących. Na pokazy filmowe nie sprzedaje się biletów, więc przypadkowi kinomani mogą co najwyżej liczyć na wyżebranie wejściówek na pojedyncze pokazy. I nie brakuje takich osób w Cannes, specyficznego rodzaju żebraka – stojącego w gustownym garniturze albo eleganckiej sukni przed wejściem do Palais des Festivales z nabazgranym na kartce papieru dramatycznym przekazem: INVITATION PLEASE. Po obejściu tej drobnej niedogodności i zdobyciu akredytacji, odkrywamy jednak szybko, że to festiwal taki sam jak każdy inny. Jeżeli mamy ambicję zobaczenia możliwie jak najwiekszej liczby filmów, musimy liczyć się z wczesnymi pobudkami, pożywianiem się na szybko, zazwyczaj niezdrowo i mało pożywnie, a często dopiero wieczorem po wygospodarowaniu luksusu poświęcenia na to 40 minut (licząc z dojściem na miejsce i drogą powrotną), zanim popędzi się na następny film. A raczej do kolejki ustawiającej się conajmniej 30 minut przed seansem. I to w przypadku mniej znanego filmu. Na premierę reżyserskiego debiutu Ryana Goslinga ustawiłem się w kolejce 40 minut przed seansem i… nie dostałem się (podobnie zresztą jak Michał Oleszczyk). A co najważniejsze, dobrze na tym wyszedłem, bo na poczekaniu zaimprowizowałem wypad w ślepo na pokaz innego filmu, który okazał się być sympatycznym, zabawnym i dobrze zrealizowanym kinem w stylu amerykańskiego indie, a tymczasem film Goslinga spotkał się z chłodnym przyjęciem, w skrajnych przypadkach zbierając opinie typu: “crapocalypse”.
Zresztą, nawet jeżeli nie ma danej chwili możliwości obejrzenia w zastępstwie innego filmu, to zawsze pozostaje… samo Cannes, które jest przygodą samą w sobie. Pomijając już cudowne widoki, słoneczną pogodę, wszechobecne piękne kobiety oraz cieszące oczy żywe barwy plaży, morza, nieba i palm, to pozostają jeszcze przeróżne przypadkowe zdarzenia, na jakie człowiek wpada na każdym kroku. Przejazd ulicą opancerzonych pojazdów promujących trzecią część “Expendables”, ekipę breakdancerów robiących kilkunastominutowy pokaz na drodze awaryjnego ruchu, odwzorowaną w skali 1:1 kukłę smoka z “How to train your dragon 2” robiącą sobie krótki spacer w asyście kilku aktorów dubbingujących głosy oraz niedorzecznego tłumu dziennikarzy i gapiów, możliwość wdania się w kilka krótkich rozmów na temat obejrzanych filmów z Romanem Gutkiem i Jolantą Łapińską (“ojciec założyciel” oraz dyrektorka artystyczna Nowych Horyzontów) oraz nawiązać znajomości z interesującymi ludźmi powiązanymi z kinem z całego świata (długo by wymieniać).
No ale wszystko to oczywiście było jedynie bardzo przyjemnym dodatkiem do najważniejszego, czyli kolejnych seansów kinowych – premierowych pokazów filmów, które reszta świata zobaczy za kilka dni, tygodni, miesięcy, a w skrajnych przypadkach nawet i lat. Tegoroczny dobór w tegorocznej oficjalnej selekcji nie wzbudzał wprawdzie przed festiwalem wielkiego podniecenia, ale to nie znaczy, że był zły. Widziałem równo 40 tytułów i powiedziałbym, że ich średni poziom był zadowalający i wyrównany. Nie doznałem wprawdzie wielu kinowych objawień, ale i ryzyko wdepnięcia w jakiś niewypał było niskie. Większość ocen oscylowała w granicach 6/10-7/10 (z przewagą siódemek), zaliczyłem kilka filmów poniżej poziomu przeciętnego i jeden znakomity. Przy tylu obejrzanych filmach uważam to za zadowalającą średnią, zwłaszcza, że w przeciwieństwie do Nowych Horyzontów nie musiałem z dużą ostrożnością dobierać seanse i jeżeli zdarzało mi się wybierać seans “na ślepo”, to zawsze bez obawy trafienia na powolny, niestrawny, eksperymentalny film artystyczny.
Poniżej niepełna lista obejrzanych filmów. Nie segregowałem ich ze względu na jakość, cykl w jakim zostały wyświetlone czy atrakcyjność. To po prostu lista filmów, o których miałem coś ciekawego (mam nadzieję) do powiedzenia, czasem złych, czasem dobrych, w kilku wypadkach bardzo złych i bardzo dobrych, ale zawsze jakiś. Opisami przeciętniaków, o których zapominałem następnego dnia, wolałem nie zadręczać tak siebie, jak i czytelników.
GRACE OF MONACO
Film miałem okazję obejrzeć kilka godzin przed oficjalną światową premierą podczas pokazu dla prasy. Był to seans miażdzący dla filmu, szyderczy śmiech wybuchał na sali wielokrotnie, a po wejściu napisów końcowych ktoś z rozbawieniem zakrzyknął: “BRAVO!”. Ciężko się dziwić, w najlepszych chwilach, jest to tylko dość przeciętna biografia, jedna z miliona jej podobnych, odbijanych wedle tego samego szablonu produkcji, a w najgorszych… cóż, długo by wymieniać. Wszechobecne banały sączące się z ust bohaterów, tandeta realizacyjna i wizualna, ogólna nuda, nieciekawy scenariusz epatujący nieznośnie patriarchalnym przekazem.
Na całego rozczarowuje też obsada aktorska. Tim Roth przez większość filmu na czymś siedzi, uśmiecha się tajemniczo i z dumą prezentuje wąsa. Czasem coś mu się przełączy w głowie, ożywia sie wtedy nieco i jest jeszcze gorzej, bo sprawia wrażenie jakby urwał się z planu starego filmu Quentina Tarantino z lat 90. Nicole Kidman dzielnie dotrzymuje mu kroku, snując się niemrawo po ekranie i strasząc twarzą ze zmasakrowanymi – przez chirurga plastycznego – mięśniami mimicznymi. Jest w filmie scena, w której powinna odegrać ten sam dialog nadając mu za każdym razem nową warstwę emocji. No właśnie, powinna. Efekt jest smutny i powinien paść ofiarą montażowych nożyczek, żeby oszczędzić aktorce wstydu, a odbiorcy poczucia zażenowania.
Można by się jeszcze długo wyzłośliwiać, wytykając zmasowaną dawkę infantylizmu wymieszanego z naiwną historią o aktoreczce, która żeby uszcześliwić męża musiała nauczyć się bycia dobrą księżniczką, rzucić świat na kolana i zapobiec najnudniejszemu konflitkowi zbrojnemu w historii kina. A nie wspomniałem jeszcze nawet o wątku księżniczki na tropie szpiegów… aaa, zresztą, szkoda marnować kolejne kilobajty na ten słaby film.
MR.TURNER
No i takie filmy biograficzne to ja rozumiem. Wprawdzie przez pierwsze kilkanaście minut musiałem się “dostrajać” do dość bełkotliwej odmiany angielskiego używanej przez bohaterów, film jest o jakieś 30 minut za długi i ogólnie raczej nużący, ale za to ma interesującego głównego bohatera, cieszy oko ładnymi zdjęciami, imponuje “odwagą” w złożeniu historii na barkach odpychających wizualnie aktorów, fascynuje scenami pokazującymi proces tworzenia malarskich arcydzieł, a Timothy Spall za pomocą bogatej palety parsknięć, mruknięć i warknięć potrafi przekazać więcej emocji jak cała obsada “Grace of Monaco” razem wzięta.
TIMBUKTU
Film, który ma szansę zmienić podejście osób negatywnie nastawionych do muzułmanów i ich religii. Reżyser, Abderrahmane Sissako, opowiada o małej afrykańskiej mieścinie, tytułowym Timbuktu, terroryzowanym przez religijnych fanatyków. Grupa mężczyzn w imię wiary narzuca miejscowej ludności swoją wolę. Uzbrojone oddziały patrolują okolicę tępiąc wszelkie oznaki nieposłuszeństwa i nieobyczajnego zachowania. Cała sytuacja sięga granic absurdu, gdy kobietom nakazuje się noszenia czarnych rękawiczek nawet przy wykonywaniu prac fizycznych, a ofiarą zakazu słuchania muzyki pada grupa młodych ludzi sławiących pieśnią imię Pana. Ciemiężonym nie jest bynajmniej do śmiechu, zwłaszcza, że z każdym kolejnym tygodniem ekstremiści czują się coraz pewniej i z większą śmiałością zaczynają egzekwować narzucone przez siebie prawa.
“Timbuktu” przedstawia dwie strony islamu, tę głośniejszą – ekstremistyczną, przerażającą świat zachodu, ale i również tę spokojniejszą, pełną pokory, nawołującą do dawania świadectwa wiary w pokojowy sposób, zachęcającą do życia w harmonii z innymi ludźmi i światem. Obserwując codzienne życie “przeciętnych” muzułmanów łatwo ulec urokowi ich cichej – niemalże sielskiej – egzystencji, płynięciu własnym spokojnym nurtem, jakże odległym od szalonego potoku napędzającego tryby świata kultury zachodu.
Ogromną zaletą Sissako jest niepopadanie w mentorski ton, opowieść snuje jakby od niechcenia, dużo wagi przywiązuje zaakcentowaniu humorystycznych elementów, podkreśleniu absurdu ekstremizmu w dobie globalizmu i np. obśmianiu przyszłych terrorystów rozprawiających z zapałem o Mundialu. Reżyser stosuje mozaikową konstrukcję, opowiada losy różnych bohaterów, składa się to na ciekawy, niejednoznaczny obraz świata islamu. W ostatnim akcie Afrykańczyk niestety nieco się potyka, tempo historii zostaje wytrącone, wątki osiągaja apogeum na dobre 20 minut przed końcem filmu, przez co siada napięcie i zainteresowanie odbiorcy. Co nie zmienia faktu, że jest to wartościowe i pouczające kino, które poszerza nieco wiedzę odbiorcy o współczesnym świecie.
THE SALVATION
Pierwszy duński western nakręcony przez jednego z czterech autorów manifestu Dogma 95, Kristiana Levringa. Reżyser odrobił zadanie domowe, naoglądał się klasyków gatunku i jak sam się chwali, w filmie zawarł nawiązania do prawie 70 filmów. I wszystko byłoby pięknie, bo autorowi rzeczywiście nie można zarzucić braku zauważalnego entuzjazmu i zamiłowania do gatunku, gdyby nie to, że niezamierzenie wyszło mu z tego (stosunkowo) bezkrawe kino typu exploitation.
Film zrealizowano w Afryce za śmieszną sumę 8 milionów dolarów. Jest to niewątpliwie imponujące dokonanie, ale niski budżet daje o sobie znać. Przede wszystkim wizualnie. Operator wykonał wprawdzie kawał dobrej roboty i jego kadry chwilami kipią klimatem, ale efekt psuje cyfrowa kamera, która zdecydowanie nie służy temu gatunkowi. Filmowi zaś nie służy bezmyślne żonglowanie zużytymi schematami fabularnymi i brak autorskiego sznytu. Bardzo fajnie, że reżyser lubi westerny i ma o nich dużą wiedzę, ale strzelanie filmowymi cytatami niczym z karabinu, bez pomysłu na przedstawienie ich odbiorcy w jakimś nowym świetle, jest pomysłem zabójczym dla produkcji z XXI wieku. Szczególnie, gdy dodamy do tego jeszcze róźne niezgrabności fabularne i realizacyjne, które wielokrotnie wywołują rozbawienie u widza.
Z pewną przykrością muszę więc stwierdzić, że jest to film zmarnowanej szansy. Jako patrzydło jest całkiem przyjemny, ale liczne wady odstawiają go w tyle za nielicznymi udanymi współczesnymi westernami, a do klasyki, z litości, nie będę go nawet porównywać.
RELATOS SALVAJES
Coś dla miłośników Pedro Almodovara w wydaniu czysto humorystycznym. Wyprodukowane zresztą przez charyzmatycznego Hiszpana. Opis katalogowy był mętny i niezachęcający, na seans trafiłem z braku innych ciekawych opcji i dobrze się stało, bo niespodziewanie okazał się być bardzo dobrą komedią. Już pierwsze minuty ustawiają ton całego filmu: zbioru szalonych nowel, obfitujących w dużą dawkę humoru i nieprzewidywalnych zwrotów fabularnych. Nie zawsze jest to wiarygodne fabularnie, ale jeżeli ulegnie się urokowi obłąkanej wyobraźni scenarzysty, to dwie godziny dobrej zabawy zapewnione. Festiwalowa widownia konała ze śmiechu.
THE ROVER
Nowy film Davida Michoda, reżysera znakomitego “Animal Kingdom” sprzed czterech lat, zaczyna się zagadkowo. Widz zostaje rzucony w sam środek akcji, a raczej już po zakończeniu tejże. Wszystko zaczyna się we wnętrzu samochodu, którym z miejsca rabunku ucieka troje pokiereszowanych mężczyzn. Wdają się oni w krótką pyskówkę, która kończy się szamotaniną i rozbiciem samochodu gdzieś na peryferiach Australii. Długo nie zwlekając, “przygarniają” pierwszy lepszy pojazd i ruszają w dalszą drogę. Pechowo dla nich, ten samochód należy do bohatera granego przez Guy’a Pearce’a, który długo nie myśląc rusza w pogoń. Żeby odzyskać swój samochód, bohater jest gotów podążyć tropem złodziei na drugi koniec kraju, mordując przy okazji każdego nieszczęśnika, który stanie mu na drodze. A śmierć w tej historii przychodzi szybko, atakuje niespodziewanie i najczęściej jest bezsensowna.
Warto wspomnieć, że do bohatera szybko dołącza się brat jednego z rzezimieszków, grany przez Roberta Pattinsona. Gwiazda “Zmierzchu” przygotowała się do roli i na ekranie ochoczo popisuje się akcentem i zachowaniem lekko upośledzonego australijskiego wieśniaka. Trzeba przyznać, że wypada w tej roli całkiem przekonująco.
David Michod nie mizdrzy się do widza, jego film stawia przed widzem szereg wyzwań. Bohaterów trudno polubić, jeżeli trzeba kogo zamordować, robią to bez mrugnięcia okiem, a gdy przypadkowo ofiarą pada osoba niewinna nie rozpaczają nad tym za bardzo. Jeden jest ponurakiem, drugi niezbyt inteligentny. Historia nie jest wyłożona jasno, strzępki informacji należy czerpać z dialogów i zachowań bohaterów, a fabuła do samego końca pozostaje zagadkowa. Gdy już jesteśmy po kulminacyjnej scenie, ciężko pozbyć się wrażenia, że cała ta przemoc, trud i ludzkie nieszczęścia nie miały większego sensu. Ale bynajmniej nie należy tego odczytywać jako minus. Jak najbardziej takie było zamierzenie twórcy i konsekwentnie się tego trzymał. A że przy tym to całkiem stylowa i wciągająca historia, to już nie pozostaje nic innego, jak cieszyć się z dobrego filmu.
THE TRIBE
Ukraiński film w języku migowym, bez napisów, bez narracji z offu, tylko emocje i słowa oddane za pomocą języka gestów. A mówią, że w kinie już nie ma oryginalnych pomysłów. Film opowiada o szkole dla głuchoniemych dzieci, zasady tam panujące, ustaloną przez najstarszych uczniów hierarchię oraz panujące zwyczaje poznajemy wraz z bohaterem filmu, nowoprzybyłym uczniem, który po okresie testu adaptacyjnego zostaje wcielony do miejscowej szajki młodocianych bandytów zajmujących się napadami, drobnymi kradzieżami i stręczycielstwem. Bohater zakochuje się w nastoletniej prostytutce i próbuje powstrzymać ją przed sprzedawaniem swojego ciała pod czujnym okiem młodych alfonsów. Powoduje to konflikt z “elitą” szkoły i prowadzi do dramatycznych wydarzeń. Interesujące, mroczne, odważne i niebanalne kino. Dla takich filmów warto bywać na festiwalach.
SNOW IN PARADISE
Rzecz tutaj nieczęsta, pomimo dialogów w języku angielskim organizatorzy zdecydowali się dodać również napisy. Widocznie obawiali się, że slang londyńskiego East Endu okaże się zbyt problematyczny dla widowni. Tym lepiej dla mnie, przynajmniej mogłem się zrelaksować i nie musiałem wsłuchiwać z uwagą w dialogi. Okazało się to wielce pomocne przy tym niełatwym w odbiorze filmie, z którego przed końcem seansu wyszła połowa sali. Reżyser zaczyna od narracji typowej dla współczesnego “realistycznego” angielskiego filmu osadzonego w światku przestępczym, która podlega stopniowej ewolucji: im bardziej główny bohater pogrąża się w narkotyczne odurzenie napędzane poczuciem winy, tym bardziej radykalizuje się forma filmu, skręcająca w rejony oniryczno-fantasmagoryczne, łagodnieje jednak pod koniec, gdy bohater zaznaje duchowego oczyszczenia po zapoznaniu się z religią Islamu. Bardzo artystyczny tytuł, typowe kino festiwalowe, które będzie egzystować jedynie gdzieś na obrzeżach kinematografii. Podobało mi się, ale nie odważyłbym się na polecenie tego filmu komukolwiek.
THE SEARCH
Nowy film twórcy oscarowego “Artysty”. W jednej z głównych ról jego żona, znana z wyżej wymienionego, Berenice Bejo. Oba filmy są tak różne, jak to tylko możliwe. “The Search” to brutalna i ponura historia osadzona w czasie wojny w Czeczeni. Śledzimy losy trzech postaci: małego chłopca błąkającego się samotnie po ogarniętym wojną kraju, który zaniemówił po zobaczeniu rosyjskich żołnierzy zabijających jego rodziców, kobietę pracującą dla ONZ, która postanawia zaopiekować się małą sierotą oraz nastoletniego Rosjanina, który żeby uniknąć więzienia za popełnienie drobnego przestępstwa zaciąga się do armii, gdzie za pomocą brutalnych metod i terroru psychicznego jest przekształcany w bezlitosnego zabójcę. Wszystko to już oczywiście gdzieś było, na szczęście reżyser sprawnie żongluje wątkami i poświęca postaciom dość czasu, żeby nadać im życia i zainteresować widza ich losem. W trzecim akcie ulega niestety pokusie skręcenia w kierunku historii pokrzepiającej serce stroskanego odbiorcy, sytuację jednak nieco ratuje klamra łącząca zakończenie wątku młodego Rosjanina z ponurym prologiem. Tym niemniej nie da się ukryć, że zaprzepaszczono szansę opowiedzenia czegoś ważnego i odciśnięcia na odbiorcy silnego piętna. Zamiast tego otrzymaliśmy typowe hollywoodzkie naiwne blubry.
CARICATURISTES
Dokument o rysownikach satyrycznych specjalizujących się w politycznych karykaturach. Film nie tak interesujący jakby mogło się wydawać. Bardzo tradycyjny w formie, bazujący głównie na “gadających głowach”. Większość rysowników ma niewiele ciekawego do powiedzenia, wszyscy powtarzają te same wytarte frazesy o wolności słowa i uzupełniają je ciekawostkami z przeszłości. Bardziej interesująco robi się dopiero po dopuszczeniu do głosu osób tworzących w krajach muzułmańskich, dyktaturach i Rosji. Bo opowieść o tym, jak to Sarkozy notorycznie wydzwaniał do dziennika Le Monde zirytowany zamieszczanymi tam karykaturami jego osoby, należy traktować w kategorii pociesznej anegdoty. Gdy jednak artyści zaczynają opowiadać o palcach miażdżonych za rysowanie wizerunku Proroka, rządzie kontrolującym nawet codzienne zakupy obywateli w sklepie spożywczym albo zamordowanej dziennikarce, która była znana z bezkompromisowej krytyki działań Putina w Czeczeni, to ciężar opowieści diametralnie się zmienia, bo wkraczamy na terytorium, gdzie ludzie ponoszą ciężkie konsekwencje swojej artystycznej działalności.
DEUX JOURS, UNE NUIT
Nowy film ulubieńców Cannes – braci Dardenne. Główna bohaterka zmaga się z depresją, sytuacja zawodowa zmusza ją jednak do wzięcia się w garść, niechętnego zwleczenia się z łóżka i opuszczenia mieszkania. Przez dwa dni musi zobaczyć się z kilkunastoma kolegami i koleżankami z pracy. Ich szef, właściciel małej firmy, wymusił na nich dokonanie wyboru pomiędzy ciężko zapracowanym bonusem (1000 euro na głowę), a pozostawieniem koleżanki z pracy na etacie. Zdesperowana kobieta próbuje więc przekonać kolegów do głosowania na jej korzyść. Reakcje współpracowników są przeróżne: od łez wzruszenia, poprzez pełne zawstydzenia decyzje odmowne i podtrzymujące na duchu gesty ludzkiej życzliwości, na agresywnych zachowaniach kończąc. W samym centrum Marion Cottilard, odsłonięta emocjonalnie i fizycznie, bez makijażu, szykownych ubrań, amerykańskiego glamouru. Po prostu zdesperowana, złamana psychicznie kobieta, walcząca z całych sił o utrzymanie się na powierzchni. Proste kino o życiu, stonowane, bez fajerwerków, ale nie nużące, podtrzymujące zainteresowanie odbiorcy, umiejętnie tworzące emocjonalną więź z bohaterką, sympatyzujące jej sprawie, ale nie piętnujące tych, którzy odmawiają, bo ich decyzje zazwyczaj wiążą się z osobistymi dramatami i codziennymi małymi-dużymi problemami finansowymi. Oczywiście nie brakuje też ludzi zwyczajnie egoistycznych, niezainteresowanych losem innych, a czasem wręcz próbujących go uprzykrzyć. Ot, samo życie. Dobry film – przemyślany, konsekwentny i praktycznie pozbawiony wad.
FOXCATCHER
W ostatnich latach nabrałem dużo szacunku i sympatii do Channinga Tatuma. Aktor udanie żongluje niepozbawionymi dystansu do siebie rolami komediowymi, bezpretensjonalnymi filmami akcji i ambitniejszymi rolami (głównie u Soderbergha). W tych ostatnich nie lśnił wprawdzie najjaśniej w obsadzie, ale też i nie odstawał znacząco od utalentowanych kolegów i koleżanek. Również i tym razem musi usunąć się w cień, gdyż ma do czynienia z przytłaczającą metamorfozą aktorskiego wizerunku dokonaną przez Steve’a Carella. Pokryty dużą dawką makijażu, skupiony, kreujący niepokojącego w swej groteskowości bohatera, staje się z miejsca jądrem filmu. Jego postać, żyjąca w iluzji, samooszukująca się w próbach nadania glorii swojej osobie i marząca o zaistnieniu w świadomości ludzi w roli mentora, pokazuje jakim potworem stałby się Michael Scott z The Office, gdyby tylko miał dość pieniędzy i niedostatek ludzi sprowadzających go na ziemię. Film Bennetta Millera nie jest łatwy w odbiorze, nie skupia się na taniej sensacji, łatwych wzruszeniach i prostych portretach psychologicznych. Powoli, z precyzją, wgryza się w temat, trzymając aktorów krótko i nie pozwalając im na wybuchy artystycznej ekspresji. Nie ulega też pokusie nadania większego dramatyzmu finałowym wydarzeniom, co jest już naturalnym następstwem stonowanej narracji, jaką prowadzi przez cały film.
JAUJA
Mój pierwszy w tym roku prawdziwy artystyczny festiwalowy snuj. Obraz w 4:3, zaokrąglony na rogach, o lekko przepalonej barwie. Viggo Mortensen człapie mozolnie po ekranie i zanudza widza dialogami w duńskim języku. Film dłuży się jak kolejki przed wieczornymi pokazami. Fabuła: córka Viggo ucieka z młodym żołnierzem na bezludne pustkowia, Viggo rusza ich tropem na koniu, nieprzyzwoicie długo kluczy i błądzi, kradną mu konia, nieprzyzwoicie długo kluczy i błądzi pieszo, tropem samotnego psa trafia w końcu do mistyczno-bełkotliwego finału. Aha, zapomniałem ostrzec przed spoilerami, sorry.
FEHER ISTEN
Nie wiem co myśleć o tym filmie, jego formuła i ramy gatunkowe są rozsadzane przez reżysera co 30 minut, zaczyna się od czegoś w rodzaju węgierskiego “Lassie wróć” dla dorosłych, i to jest najsłabszy, bo bardzo infantylny, segment. Następnie czworonożny bohater filmu bierze udział w swoistej sztafecie ludzkiej okrutności, trafiając w coraz to gorsze ręce, żeby w końcu w trzecim akcie filmu stać się czymś pomiędzy Cujo, a Caesarem z “Planety małp” i doprowadzić do uwolnienia ze schroniska dla zwierząt setek bezpańskich psów, które pod jego przywództwem sterroryzują miasto i odgryzą się (dosłownie) ludziom okrutnym dla zwierząt. Mamy tu niewątpliwie dość radykalny przekaz ekologiczny zawarty w formie gatunkowego misz-maszu. Może się to podobać, szczególnie miłośnikom filmów takich jak “Black sheep”, problem w tym, że zanim reżyser przechodzi do konkretu, traci za dużo czasu na infantylne (choć brutalne) kino familijne, czym wystawia widza na dużą próbę cierpliwości.
RED ARMY
Dokument o rosyjskiej drużynie hokejowej z okresu Zimnej Wojny. Nastrój dokumentu wyznacza już pierwsza scena, w której młody dokumentalista zostaje pouczony przez emerytowanego hokeistę, a późniejszego ministra sportu w rządzie Putina, o cierpliwie czekanie, bo musi dokończyć pisanie ważnego smsa. Reżyser pozostawia wiele tego typu smaczków – luźne wymiany zdań pomiędzy kolejnymi pytaniami, konfrontacyjne komentarze skierowane do niego etc. Nadaje to dokumentu luźnego charakteru i współgra z różnymi innymi elementami humorystycznymi (głównie w formie archiwalnych ujęć z okresu socjalizmu) oraz atrakcyjną formą. Sama opowieść hokeistów bywa mniej zabawna, gdyż opowiadają o naciskach ze strony komunistycznego rządu, rygorystycznym treningu, życiu w odosobnieniu przez 11 miesięcy w roku oraz stałej kontroli ze strony KGB. Ciekawa opowieść o losach hokeistów zaczyna się w połowie Zimnej Wojny i ciągnie aż do czasów współczesnych. Reżyserowi brakuje niestety trochę doświadczenia i daje się bohaterom – starym wygom – wodzić za nos, nie potrafiąć z nich wycisnąć niczego ponad to, co z góry założyli sobie, że ujawnią.
JIMMY’S HALL
Nowy film Kena Loacha to w zasadzie “Footloose” w irlandzkim sosie. Osadzony w okresie wewnętrznego konfliktu, który podzielił kraj na dwa stronnictwa (jedno wspierające Brytyjczyków, drugie nawołujące do walki o pełną suwerenność), opowiada autentyczną historię człowieka, który gdzieś na prowincji wybudował szopę i przekształcił ją w lokalny dom kultury. Było to miejsce gdzie organizowano tańce, zapoznawano się z jazzem, boksowano, nauczano dzieci o irlandzkiej kulturze i integrowano miejscową społeczność. Nie podobało się to miejscowemu proboszczowi, którego płomienne kazania, w których określał głównego bohatera jako antychrysta, nakręciły spiralę przemocy i podzieliły miejscową ludność. Sympatyczny, przyjemny w odbiorze, ale raczej dość nijaki film. O Irlandii z tamtego okresu opowiada niewiele nowego, technicznie jest mało ciekawy, obsadzony solidnymi aktorami, którzy zagrali poprawnie ale bez fajerwerków. Co tu dużo mówić – przeciętniak jakich wiele. Jeżeli ktoś jeszcze nie widział, a jest zainteresowany tematem irlandzkiego bratobójstwa, to lepiej niech sięgnie po znacznie lepszy “Wiatr buszujący w jęczmieniu” tego samego reżysera.
CHARLIE’S COUNTRY
Film o współczesnych aborygenach. Zepchnięci na margines społeczeństwa przez obcą kulturę, muszą stosować się do praw i nakazów narzucanych im przez białych Australijczyków: jeść produkowane przez nich śmieciowe jedzenie, od którego wypadają im zęby, pokątnie podejmować próby polowania na zwierzynę licząc się z reperkusjami prawnymi w przypadku przyłapania przez policję, a nawet podporządkowywać się liście rzeczy, których nie wolno kupować aborygenom w sklepie spożywczym. Charlie naśmiewa się z kolegami z białych ludzi, robi sobie z nich żarty, dworuje z ich zagubienia na łonie australijskiej natury, ale szybko staje się jasne, że piłeczka nie jest po jego stronie, a narzucone mu zasady zaczynają w wyraźny sposób krępować jego egzystencję, przeciwko czemu postanawia się w końcu zbuntować. Jest to jednak bunt daremny, ślepy i nieskoordynowany, rzucający nim w przeróżnych kierunkach. Najpierw do buszu, gdzie próba zjednania się z naturą kończy się porażką. Lata życia na łasce białych wykastrowały Charliego z naturalnego instynktu i umiejętności przetrwania w dziczy, próbuje korzystać ze skrawków wiedzy zaczerpniętej od przodków, ale nie kończy się to dla niego dobrze. Następnie trafia w towarzystwo alkoholików żerujących na jego dostępie do alkoholu (w Australii jest on możliwy do kupienia jedynie przez aborygenów posiadających odpowiednie dokumenty). W końcu trafia do więzienia, gdzie znajduje odrobinę spokoju ducha, albo raczej cichą rezygnację i pogodzenie się z żałosnym losem współczesnego aborygena. Dość smutny film (choć obfitujący w humor sytuacyjny) o stłamszonej kulturze.
MOMMY
Od kilku tygodni w polskich kinach można oglądać czwarty film Xaviera Dolana “Tom”, a tymczasem w Cannes miała premiera piątego. Młody Kanadyjczyk trzaska kolejne filmy w imponującym tempie. “Mommy” jest jak dotąd najdojrzalszym jego filmem, ale wątpię, żeby z czasem zasłużył na miano ulubionego. Nie było zresztą intencją Dolana uwodzenie odbiorcy. Widać to już po zastosowanej formie, piękne panoramiczne kadry i liczne sekwencje podległe wpadającym w ucho piosenkom, z których dotąd był znany, ustępują śmiałemu ściśnięciu obrazu w wąskim kadrze. To nieco męczące dla odbiorcy rozwiązanie (i tym większa jego radość, gdy reżyser w dwóch sekwencjach pozwala obrazowi odetchnąć panoramicznym kadrem) współgra z treścią opowiadającą o skomplikowanej tłamszącej relacji energicznej matki z synem cierpiącym na szereg schorzeń psychicznych (od nadpobudliwości zacząwszy na niebezpiecznych stanach maniakalnych skończywszy). Śledzimy więc wzloty i upadki młodego bohatera i narastającą desperację matki, której determinacja w kontynuowaniu samotnej opieki nad chorym synem słabnie z każdym kolejnym tygodniem. Dobry film, zapadający w pamięci, wielu dziennikarzy typowało go jako faworyta tegorocznego konkursu. Nie obraziłbym się, gdyby to rzeczywiście właśnie Dolan wyjechał z Cannes ze Złotą Palmą.
WHIPLASH
Moim największym tegorocznym przeoczeniem był pokaz tego filmu w cyklu director’s fortnight. Niezmiernie się więc ucieszyłem, gdy odkryłem przedostatniego dnia dodatkowy seans. I całe szczęście, bo film z miejsca stał się moim ulubionym tytułem obejrzanym na festiwalu. Główny bohater (świetny Miles Teller brylujący dotąd na drugim planie w różnych przeciętnych produkcjach) jest uzdolnionym perkusistą uczącym się w prestiżowej szkole muzycznej. Tam zostaje zauważony przez wybitnego muzyka i zaproszony do prowadzonego przez niego studyjnego zespołu jazzowego składającego się z uczniów. Życiowa szansa okazuje się być koszmarem, gdy okazuje się, że Fletcher (znakomity J.K.Simmons) technik prowadzenia zespołu uczył się od sierżanta Hartmana z “Full metal jacket”. Muzycy poddawani są ciągłej presji psychicznej, znieważani słownie, bici i poniżani, popychani są do granic wytrzymałości. A wtedy Fletcher naciska na nich jeszcze mocniej. Fascynująca, niejednoznaczna postać, zagubiona nieco w obranej metodzie. Chwilami ciężko powiedzieć, ile w tym sadystycznej przemocy, a ile szczerej chęci odnalezienia w tłumie przeciętniaków jednego genialnego muzyka i wyciśnięcia z niego pełnego potencjału. Znakomity film, o którym jeszcze będzie głośno, a do tego najcudowniejsza scena solówki na perkusji w historii kina.
LES COMBATTANTS
Film, który zarządził w tegorocznym cyklu director’s fortnight i jako pierwszy tytuł w historii konkursu zgarnął wszystkie trzy nagrody. Był to więc idealny dla mnie seans pożegnalny. Historia opowiada o dziewczynie mającej obsesję na punkcie militaryzmu i sztuki przetrwania w lesie oraz zakochanym w niej chłopaku, który podążając jej śladem zapisuje się na dwutygodniowy kurs przetrwania zorganizowany przez wojsko. Sympatyczne kino, z wdziękiem bawiące się regułami komedii romantycznej, zabawne, ciepłe, niegłupie, z bohaterami obdarzonymi osobowością. Tylko tyle i aż tyle.
No i to by było na tyle tej przydługawej relacji. Kto dotrwał do końca i przeczytał całość, temu należy się Pozłacana Palma i kufel piwa. Po nagrodę prosić zgłosić się za kilka dni do najbliższego Paczkomatu. Jak wspomniałem we wstępie, mój tegoroczny wypad był dość spontaniczny (chociaż oczywiście myślałem o tym od lat) i w zastępstwie innego festiwalu. Nie przewidziałem tylko jednego, że mogę uzależnić się od Cannes. Świadomość oglądania z dużym wyprzedzeniem filmów, na które czeka reszta świata, “potykanie” się o gwiazdy kina, kontakt z ludźmi z całego świata żyjącymi kinem oraz przepiękna sceneria, są mieszanką, której nie zapewni mi żaden polski festiwal. Więc w przyszłym roku już obowiązkowo wrócę do Wrocławia, żeby znowu obcować z kinem artystycznym w ekstremalnej formie, ale dołożę również wszelkich starań, żeby ponownie pojawić się w Cannes.