Hans Zimmer – genialny samouk
Barry, Bernstein, Desplat, Elfman, Herrmann, Horner, Goldsmith, Jarre, Morricone, Newman, Poledouris, Shore, Williams… – to asy współczesnej muzyki filmowej, jedne z największych nazwisk tej odnogi dziesiątej muzy; osoby, bez których kino nie byłoby takie samo i ludzie stojący za największymi, najbardziej rozpoznawalnymi tematami filmowymi. Gdyby jednak spytać przypadkowego przechodnia o ulubionego kompozytora, przypuszczalnie nie byłby w stanie skojarzyć większości z nich. Zamiast tego najprawdopodobniej wymieniłby… Hansa Floriana Zimmera.
Urodzony we wrześniu 1957 roku we Frankfurcie nad Menem artysta nie należy co prawda „do rodziny”, gdyż do gatunku wdarł się jakby bocznymi drzwiami, bez wykształcenia. Nie ma też takiego dorobku jak najwięksi klasycy filmówki. A jednak to właśnie on od blisko trzydziestu lat stanowi jej najbardziej rozpoznawalną twarz. To on zrewolucjonizował system i wniósł odrobinę świeżości w nuty. I to jego muzyka obecnie najmocniej rozpala serca kinomanów. Dobijający powoli sześćdziesiątki maestro swą popularność zawdzięcza w dużej mierze doborowi repertuaru, dużej medialności i stylowi jego bezstylowych dźwięków.
Rzut oka na filmografię i znajdziemy tam w zdecydowanej większości czystej krwi blockbustery – sezonowe hity, które przyciągają masy, a następnie, niezależnie od swojej jakości, giną pod natłokiem kolejnych, mniej lub bardziej udanych adaptacji komiksów, kontynuacji serii (obecne właśnie na ekranach Batman v Superman: Świt sprawiedliwości i Kung Fu Panda 3) lub reinterpretacji popkulturowych postaci (oba Sherlocki Holmesy). Bynajmniej nie jest to zarzut, bo choć wieloletnia współpraca kompozytora z reżyserami pokroju Rona Howarda, Ridleya Scotta oraz Christophera Nolana (wbrew opinii fanów) nie odbija się w równie mocny sposób na celuloidowej historii jak kolaboracje Williamsa ze Spielbergiem, Elfmana z Burtonem czy Herrmanna z Hitchcockiem, to jednak wydaje się, że pozwala mu dotrzeć do szerszego grona odbiorców, a co za tym idzie, wyrobić sobie także większą bazę zwolenników.
„Gdyby stało się tak, że nie mógłbym pisać już nigdy więcej muzyki, to by mnie zabiło. To nie tylko praca czy hobby, ale powód, dla którego wstaję każdego ranka”.
Duży wpływ na słuchaczy ma również wysoka atrakcyjność jego muzyki. Zimmer jest twórcą bardzo eklektycznym, który nie boi się zarówno różnych gatunków, jak i eksperymentów z brzmieniem. Nigdy nie traci przy tym charakterystycznej dla siebie siły wyrazu. A i trudno jest wskazać jakąkolwiek jego ilustrację, która poza filmem byłaby całkowicie nieprzystępna, niesłuchalna. Owszem, w niemal każdej znajdziemy przykłady niezbyt absorbującego tła, niekiedy nie potrafiącej się obronić poza kontekstem tapety. Lecz prawie zawsze towarzyszy im wyrazisty motyw przewodni, spora dynamika, bombastyczność tematów lub też ogólny przepych melodii, na które składają się często z intrygujące, postmodernistyczne dźwięki, łatwo wpadające w ucho, porywające zamysłem.
Nie bez znaczenia jest jeszcze fakt, że Hans nie jest typowo orkiestrowym autorem – równie dużą, jeśli nie większą wartość ma u niego szeroko pojęta elektronika i pojedyncze, często unikalne bądź egzotyczne instrumenty (niekiedy specjalnie rozstrojone lub wręcz niszczone, jak pianino na sesji nagrań do pierwszego Sherlocka Holmesa), które ostatnimi czasy dobiera coraz bardziej skrupulatnie (i niestety czasem także mocno na wyrost). Gros jego prac, nawet tych korzystających z pełnej orkiestry, wychodzi zatem daleko poza sztywne ramy sal filharmonii, obierając bardziej popowo-rockową – czy nawet nieco dyskotekową zważywszy na pierwsze kroki w branży lat osiemdziesiątych – a co za tym idzie, bardzo komunikatywną formę sztuki.
Najbardziej kontrowersyjna pozostaje przy tym etyka pracy maestra, któremu łatwo jest zarzucić bezduszną seryjność wypuszczanych masowo pod jego szyldem ilustracji oraz swoistą dyktaturę. Zimmer otwarcie wysługuje się bowiem armią podwładnych, a wypracowany przez niego system produkcyjny – działające od 1989 roku studio w Santa Monica Remote Control Productions, znane wcześniej jako Media Ventures – szybko zdominował Hollywood i jest obecnie jego głównym zaopatrzycielem w nuty. Jest to sprawna maszyna, ale trochę nieludzka, bowiem raz, że często pozbawia pracy niezwiązanych ze studiem, bardziej uzdolnionych twórców; a dwa, iż skutkuje ilustracjami zrobionymi wprost na jedno kopyto. Niezależnie od gatunku, do którego powstają, imitującymi to samo, modne akurat brzmienie, uderzające w podobne tony i korzystające z bliźniaczych rozwiązań, często dosłownie kopiujące „po znajomości” konkretne frazy z innych partytur. Odgórnie narzucane przez studia filmowe, bez pomysłu i tym bardziej bez charakteru, przez krytyków ochrzczone pogardliwą nazwą mcscore’ów, czyli jednorazowych, wątpliwych przyjemności. System ten wprowadza też wątpliwości co do faktycznego autorstwa powstałych tam prac.
„Każdy reżyser powie ci, że muzyka to 50 procent filmu”.
Chociaż Hans podpisuje się właściwie pod każdą z nich, w praktyce za większość odpowiada cały sztab ludzi, którymi Zimmer jedynie dyryguje (czasem tylko jako producent). Tym samym przeważająca liczba jego prac powstałych po 1990 roku jest dziełem wielu rąk, a jedne z najsłynniejszych tematów artysty napisał, względnie współtworzył tak naprawdę któryś z jego uczniów lub licznych ghost-writerów. A ponieważ jest ich naprawdę wielu, toteż nagonka na Zimmera nie słabnie. Jego kuźnia wychodząca z założenia promowania nowych talentów z całego świata i owszem, wypuściła spod swoich skrzydeł kilku zdolnych muzyków, którzy dziś doskonale radzą sobie sami (do najlepszych zalicza się pierwsze pokolenie, czyli Johna Powella, Harry’ego Gregson-Williamsa i Klausa Badelta, choć lista jest oczywiście o wiele dłuższa). Z czasem doprowadziła jednak do wielu kuriozalnych, niejasnych sytuacji.
Tak było w przypadku Króla Lwa, za którego Zimmer otrzymał Oscara, ale udział Marka Manciny został właściwie zakopany. Lub przy okazji The Whole Wide World, którego Zimmer jest w teorii współkompozytorem, choć w rzeczywistości nie napisał ani jednej nuty. Albo casus słynnych Piratów z Karaibów, na których soundtracku i materiałach promocyjnych części pierwszej widnieje wesoło samotne nazwisko Badelta, mimo że – co dobitnie pokazały sequele – to właśnie Zimmer był faktycznym twórcą muzyki (najsłynniejszy temat filmu to wszak przeróbka melodii z Tajnej broni). Szczęśliwie dziś sytuacja prawno-organizacyjna nieco się wyklarowała i choć na wielu płytach dalej największą czcionką wyszczególnia się (z powodów czysto finansowych) Zimmera, tak już normą jest zawarta w dołączonych do wydań książeczkach szczegółowa litania nazwisk i ich udziału. Niemniej ten specyficzny wyzysk to wciąż główny argument krytyki pod adresem kompozytora. Krytyki, jaka ostatecznie i tak rozbija się o solidny mur ukontentowanych melomanów (wśród nich był również Elmer Bernstein, który ponoć listownie pochwalił Zimmera za generalnie średnio przyjętą w środowisku muzykę do Pearl Harbor). Fani mają zresztą w czym wybierać – abstrahując od Hansowych minionków i licznych kolaboracji, Niemiec ma na swoim koncie ponad sto pięćdziesiąt różnych kompozycji filmowych, za które otrzymał wiele wyróżnień.
Prócz wspomnianego Złotego Rycerza (przy dziewięciu innych nominacjach do tej nagrody) i własnej gwiazdy na Hollywoodzkiej Alei Sław (od grudnia 2010 roku), Hans jest także szczęśliwym właścicielem dwóch Złotych Globów (za Króla Lwa i Gladiatora), Satelitów (ponownie Gladiator oraz Cienka czerwona linia), statuetki Saturna (Mroczny Rycerz wespół z Jamesem Newtonem Howardem), Annie (Kung Fu Panda stworzona wraz z Johnem Powellem) i World Soundtrack Award (Incepcja), a także czterech Grammy (Karmazynowy przypływ i Mroczny Rycerz, dwukrotnie Król Lew) i trzech laurów Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Muzycznych (tzw. IFMCA – za Kod da Vinci, Interstallar i Holiday). Aż trzydzieści dwa razy nagradzało go również Amerykańskie Stowarzyszenie Kompozytorów, Autorów i Wydawców (ASCAP Film and Television Music Awards), a szczęśliwą czternastką jest liczba nagród BMI Film & TV Awards. Ta wyliczanka udowadnia dużą wszechstronność i kreatywność maestra. Pokazuje też, że mimo ogromnego wpływu na współczesne amerykańskie kino, uznawany za jednego z najlepszych kompozytorów swojego pokolenia Hans – jakby nie było szef działu muzycznego studia DreamWorks – wciąż jest bardziej pupilkiem widzów niż recenzentów.
„Ja przede wszystkim zabawiam,
nie jestem artystą przez duże »A«”.
Niemniej jego dokonania imponują podwójnie, jeśli przyjąć, że zarówno swoje małe imperium, jak i w ogóle markę zbudował dosłownie własnymi rękoma, samodzielnie ucząc się od podstaw wszystkiego, co najważniejsze w kompozytorskim fachu. Mimo, że już szczenięciem będąc, marzył o takiej właśnie karierze, jego wykształcenie na tym polu właściwie nie istnieje. Pierwszy i ostatni wykładowca gry na fortepianie, jakiego miał, zrezygnował po tygodniu i Hans dalej sam poznawał tajemnice dźwięków na kupionym mu przez rodziców syntezatorze – instrumencie do dziś stanowiącym podstawę jego pracy. Niby skończył studia w Londynie, lecz tak naprawdę wyniósł z nich głównie przyjacielskie kontakty. Dzięki nim mógł szlifować umiejętność gry na gitarze przez czynne występy w zespołach The Buggles (współtworzonym z Trevorem Hornem i Geoffem Downem, z którymi nagrał potem wielki przebój Video Killed the Radio Star), Krisma i Ultravox; a także tworząc jingle dla wytwórni Air-Edel Studios.
Najwięcej Zimmer nauczył się jednak od Stanleya Myersa, który wziął go pod skrzydła, gdyż potrzebował kogoś, kto zna się na elektronice – w latach osiemdziesiątych będącej pewnym standardem przemysłu filmowego. Myers pokazał młodemu adeptowi, co znaczy sztuka orkiestracji oraz na dobre wprowadził do kina – i to od razu… polskiego. Ich pierwszym wspólnym filmem była bowiem Fucha Jerzego Skolimowskiego. Za najlepszą kolaborację tego duetu uważa się natomiast romantycznych Rozbitków z 1986 roku, po których przyszły pierwsze solowe sukcesy Hansa – samodzielny score do Terminal Exposure i wyprodukowanie nagrodzonej Oscarem muzyki Davida Byrne’a i Ryuichiego Sakamoto do Ostatniego cesarza.
Już w rok później Zimmer cieszył się z własnej nominacji za Rain Mana – prawdziwego przełomu w karierze, z którego temat przewodni uznać można za jedno z jego największych i najbardziej rozpoznawalnych dokonań, mimo niedoskonałości i dziś już wyraźnej archaiczności reszty tej ścieżki dźwiękowej. Mniej więcej w tym samym czasie napisał też niezwykle ważny soundtrack do Świata na uboczu, w którym po raz pierwszy mierzy się z problemami Czarnego Lądu. W przyszłości zaowocuje to takimi klasykami, jak Zew wolności (za który w RPA wpisano kompozytora na czarną listę), wspomniany już Król Lew (jego pierwsza animacja) czy, w dalszej kolejności, Książę Egiptu, Helikopter w ogniu, Łzy słońca. Nade wszystko jednak doprowadzi go do współpracy z Lebohangiem Morake, znanym wszem i wobec jako Lebo M. – czołowym „głosem wolności” Afryki lat dziewięćdziesiątych.
„Kiedy słucham jego muzyki, nie muszę nawet zamykać oczu, by dostrzec obrazy” – Ridley Scott
Inną, niezwykle ważną znajomością tamtego okresu jest oczywiście przywołany Anglik. Po raz pierwszy Zimmer zetknął się z nim na planie sensacyjnego Czarnego deszczu. Potem wielokrotnie, acz nieregularnie będą jeszcze wspólnie zaskakiwać widzów (m.in. Thelma i Louise, Hannibal, Naciągacze). Punktem szczytowym tego związku stanie się oczywiście monumentalny Gladiator, czyli chwilowy powrót do dawnej chwały Hollywood i pierwsze z kolei spotkanie z jedynym w swoim rodzaju wokalem Lisy Gerrard, jaki także usłyszymy w Zimmerowskich kompozycjach jeszcze nie raz. Wcześniej jednak to z bratem Scotta, Tonym, maestro stworzy dwa inne swoje znaki rozpoznawcze – Prawdziwy romans i Karmazynowy przypływ, za scenariusze których odpowiadał inny filmowy postmodernista, Quentin Tarantino (dla którego Zimmer nie miał jeszcze okazji komponować).
Ten pierwszy to taka ulotna błyskotka w karierze, ale też i niezwykle chwytliwa melodia, oparta o Gassenhauer Carla Orffa – motyw stanowiący kiedyś wizytówkę Badlands (którego …romans jest wszak wariacją), debiutu fabularnego Terrence’a Malicka, do którego stworzonego kilka lat później antywojennego arcydzieła, czyli Cienkiej czerwonej linii Zimmer napisze swoje opus magnum. Crimson Tide to z kolei mocarny temat przewodni, jaki na stałe wpisał się do historii muzyki filmowej, a którego bezpośrednim następstwem są niezwykle lubiane dźwięki z Twierdzy i Peacemakera.
W międzyczasie powstały jeszcze tak klasyczne prace Niemca, jak nieco niedoceniona Ucieczka z Rangunu, epickie K2 (z uwagi na problemy produkcyjne częściowo nieobecna w filmie, a w niektórych krajach zamieniona na kompozycję Chaza Jankela), poetycki Dom dusz, intrygujące Pacific Heights, nieoczywiste Odnaleźć siebie, pozostające w duchu Rain Mana i również nominowane do nagrody Amerykańskiej Akademii Wożąc panią Daisy, efektowne Szybki jak błyskawica, Strefa zrzutu i Ptaszek na uwięzi czy poruszające Ostatnie dni dotykające Holocaustu (fun fact: ostatnio artysta przyznał się do żydowskiego rodowodu).
„Wszystko może być muzyką. Wiatr szarpiący przewodami telegraficznymi to świetny dźwięk – odtwórz go na swojej maszynie i stanie się interesujący”.
W wieńczącej XX wiek dekadzie w filmografii Zimmera przeważają jednak wszelkiego sortu komedie. Zielona karta, Zabaweczki, oparte o prawdziwe wydarzenia Ich własna liga i Reggae na lodzie, Dziewczyna z kalendarza, Potyczki z Jeannie, Inteligent w armii, Żona pastora, Lepiej być nie może czy w końcu remake francuskiego Dziewięć miesięcy i przygoda z kultowymi futrzakami, Muppety na Wyspie Skarbów – to wszystko przykłady znane zarówno publiczności, jak i nawet uznane w oczach krytyków. Lecz w żadnym wypadku nieprzychodzące jako pierwsze na myśl, kiedy myśli się o muzyce Zimmera. Bynajmniej nie słabe jakościowo, ilustracje te pozostają mimo wszystko chyba zbyt lekkie i za mało charakterne, jak na tego twórcę.
Pośród nich znalazło się też miejsce na parę innych, mniej znanych i nie tak imponujących finansowo prac tego okresu, jak krótkometrażowy, nakręcony na potrzeby kin IMAX dokument Afryka. Dolina Serengeti, czy skromne dramaty: Younger i Younger, Biały labirynt, Marzyciele, czyli potęga wyobraźni i Przeklęty los. Ten ostatni to jedyny przykład ilustracji, podczas zapisu której Zimmer sam dyrygował orkiestrą – coś, czego na co dzień stara się unikać, gdyż nie lubi łączyć zadań, woli nadzorować wszystko z góry z iście analitycznym zacięciem, niekiedy aż do przesady.
Znany ze swojego żartobliwego, ironicznego podejścia do siebie i swojej pracy twórca nowe milenium zaczął z prawdziwym przytupem. Opromieniony sukcesami komercyjno-artystycznymi Gladiatora i Cienkiej czerwonej… Zimmer był wyraźnie u szczytu możliwości, dodatkowo łechtanych faktem, że może sobie pozwolić właściwie na każdy możliwy projekt. Dobierał je zatem, nie patrząc na czeki, coraz śmielej wychodząc poza swoją strefę komfortu, co rusz w ramach przyjacielskiej pomocy. Nie dziwi więc, że obok box office’owych bomb pokroju Mission: Impossible 2, Ostatni samuraj, Król Artur i The Ring (które same w sobie są już wystarczająco odmienne) znajdziemy takie niepozorne dzieła, jak romantyczne komedyjki Holiday, Lepiej późno niż później i Trudne słówka, kino drogi Chłopaki mojego życia, ponurą Obietnicę z Jackiem Nicholsonem, Niezwyciężonego Wernera Herzoga oraz niemiecką animację Moja przyjaciółka gwiazdka.
„Nigdy nie wiesz, co może poruszyć ludzi.
To zawsze jest niespodzianka.”
W XXI wieku Zimmer zaczął sobie przy tym coraz śmielej poczynać w kinie rysowanym, gdyż oprócz wspomnianej wcześniej serii Kung Fu Panda zilustrował także m.in. Mustanga z Dzikiej Doliny, Drogę do El Dorado, Rybki z ferajny, Megamocnego, Madagaskar i jego kontynuacje, kinową wersję legendarnego serialu Simpsonowie, Rango, ekranizację Małego Księcia i sequel Małego misia polarnego. Z kolei za sprawą Batmana – Początek maestro na dobre zadomowił się w podgatunku superbohaterskim, oprawiając w nuty kolejne dwie przygody Mrocznego Rycerza, a zaraz potem Człowieka ze Stali i w końcu ich z dawna oczekiwany pojedynek na wielkim ekranie, czyli Świt sprawiedliwości, gdzieś w międzyczasie pisząc jeszcze bardzo ekspresyjnego Niesamowitego Spider-Mana 2.
Zimmer stał się także bardziej aktywny w świecie seriali, w którym debiutował już w 1987 roku przy okazji programu Going for Gold. Na przełomie wieków stworzył oprawy do wojennego widowiska Pacyfik od HBO, tematy do bokserskiego show The Contender oraz cykli Biblia, Sons of Liberty i Ciekawość. Do całego tego kramu należy też dodać tak osobliwe projekty, jak musicalowe Do sławy jeden krok, familijne Thunderbirds, historyczny niewypał Henryk IV, fantastyczno-naukowe Chappie czy Oscarowy, właściwie pozbawiony muzyki (a już na pewno oryginalnej) Zniewolony – przykłady, w których maestro kompletnie nie zdołał jednak zyskać przychylności publiczności. Z całą pewnością zaskoczył ją natomiast niezwykłą świeżością trzeciej i najlepszej pod tym względem części Piratów z Karaibów: Na krańcu świata, dramatycznym Frost/Nixon i jeszcze bardziej emocjonującym Wyścigiem tegoż samego reżysera oraz Incepcją, której charakterystyczną frazę „BRAAWWRRMRMRMM!” nadal wałkuje się nie tylko w mainstreamowym kinie, ale i sampluje w produkcjach niezależnych.
I chyba ten właśnie moment uznać można za swego typu kryzys twórczy Zimmera. Skazany na potencjalne przeboje mistrz – mimo przebłysków pokroju Interstellar czy udanie bawiącego się klasyką Jeźdźca znikąd – od ładnych paru lat zaczyna się przejadać lub też, jak kto woli, zjadać własny ogon. Raczej beznamiętnie serwuje kolejne prace robione na autopilocie (znowuż Piraci, tym razem Na nieznanych wodach) oraz podpisuje się pod takimi koszmarkami podwładnych, jak Zimowa opowieść, Syn Boży (notabene kolejny religijny tytuł w dorobku) lub będący wyraźnie poniżej jego możliwości Batman v Superman – po którym zapowiedział zresztą superbohaterską emeryturę. Nie pomagają romanse z uniwersum gier (Call of Duty: Modern Warfare 2, Crysis 2) lub reklam (Maybach), gdzie właściwie kończy się na tym samym, wymęczonym i nużącym na dłuższą metę brzmieniu i niczym nie zaskakujących rozwiązaniach. Od jakiegoś czasu rezultaty i myśli przyświecające podobnym konceptom zaczynają odrobinę kłócić się z wizerunkiem Zimmera, który on sam także mało trafnie napędza podczas licznych autopromocji, w których także jest prawdziwym mistrzem.
Mimo wszystko można to uznać raczej za drobne wypadki przy pracy niż rzeczywisty brak kreatywności. Jak sam zainteresowany przyznaje, części z tych ofert zwyczajnie nie wypadało mu nie przyjąć, z kolei innych podjął się jedynie przez wzgląd czysto finansowy. Czas pokaże, czy faktycznie tak było, czy może problem leży gdzie indziej. O ile przypadły mu w udziale dosłownie w ostatniej chwili Tarzan: Legenda nie pozostawia żadnych złudzeń, ani tym bardziej nie przejawia ambicji, o tyle kolejne plany Christophera Nolana i Gore’a Verbinskiego – odpowiednio Dunkierka i A Cure for Wellness – zapowiadają się bardzo smakowicie. Niemniej cieszy europejskie tournée maestra, który po ubiegłorocznej, krótkiej wizycie w Polsce, ponownie odwiedzi nadwiślański kraj na przełomie kwietnia i maja (Gdańsk, Łódź, Kraków). Co ciekawe, mimo dużej tremy scenicznej Zimmer praktykuje koncertowanie już od blisko szesnastu lat.
Cokolwiek by o Hansie Zimmerze nie pisać, ten wciąż jeszcze relatywnie młody kompozytor bynajmniej nie osiada na laurach. Bezustannie poszukuje nowych form wyrazu, wyzwań, lubi przekraczać kolejne bariery i nawiązywać świeże znajomości (niemalże wszystkie jego kompozycje z ostatniego dziesięciolecia to prace zespołowe przez duże Z). To taki dojrzały chłopiec, który nadal odkrywa wszystko sam, lubi się bawić daną formą sztuki, zarazem bawiąc nią innych. Ale nie tylko. Kiedy w 2012 roku doszło do strzelaniny w kinie w Kolorado (i to akurat podczas seansu Mroczny Rycerz powstaje), Zimmer przekuł swój smutek w kawałek Aurora, a pieniądze z jego sprzedaży przeznaczył w całości dla ofiar zdarzenia. Wcześniej nagrał również nowy temat dla stacji ABC World News i był odpowiedzialny za oprawę 84. ceremonii wręczenia Oscarów. Z kolei na dziesięciolecie belgijskiego festiwalu muzyki elektronicznej, Tomorrowland napisał Tomorrowland Hymn.
Znamienne, że przy całym tym hollywoodzkim blichtrze i międzynarodowej sławie, gwiazdorstwie wręcz, Zimmer pozostaje bardzo skromnym, a nawet i nieśmiałym człowiekiem, o spokojnym życiu prywatnym. Ot mieszka sobie w Los Angeles, często odcinając się od świata w domowym studio pełnym trofeów. Dwukrotnie żonaty – wpierw z Suzanne Zimmer, następnie z Vicki Carolin – doczekał się czworga potomstwa. To intrygujący kontrast z jego medialnym emploi, bo przecież rozbuchany PR wychodzi mu jak mało komu. Rzadko który kompozytor tej rangi potrafi w końcu publicznie zjechać swoje dokonania i jednocześnie z rozbrajającą szczerością przyznać:
„Jestem genialnym idiotą.”
I jak każdy geniusz, nieważne jak bardzo skretyniały, tak i Jan Pokój ma na swoim koncie mniej lub bardziej pamiętne dokonania. Te pierwsze sobie oczywiście darujemy. Te drugie przybliżamy trochę w czysto subiektywnej, lecz absolutnie obiektywnej liście the best of HZ, której zawartości najwyraźniej sam zainteresowany nie może się doczekać. Jedziem!