HALO: LEGENDY (2010)
Master Chief debiutuje na poletku anime. O dziwo, bardzo udanie…
Nigdy nie byłem fanem gier z serii „Halo”. Po uno, shootery z pierwszej osoby to nie gatunek, w który lubię się zagrywać, a po due – poza kilkoma wyjątkami, jestem wierny deweloperom z Kraju Kwitnącej Wiśni. Saga z Master Chiefem w roli głównej odrzucała mnie także swoim stricte amerykańskim patosem i „blasterowym” designem. Chociaż za fakt, że w grach tego typu zadbano o warstwę fabularną, dzieło Bungie mimo wszystko szanowałem. Po oszałamiającym kasowym sukcesie kolejnych części serii, ekspansja świata „Halo” była kontynuowana na inne media, jak komiksy czy nawet książki. W medium najbardziej nas interesującym, szykowany projekt zawisł póki co w próżni, ale jego realizacja z oczywistych względów jest tak naprawdę nieunikniona (zaangażowany w sprawę jest sam Peter Jackson). Skoro nie udało się, jak na razie, przenieść przygód najlepszego ze Spartan na srebrny ekran, zdecydowano się na wersję animowaną, skierowaną od razu do obiegu wideo.
Halo Legends pomyślane zostało jako antologia epizodów OVA, w których każdy z ośmiu odcinków zrealizuje inne japońskie studio, z innym reżyserem na stołku. W 2010 zakończono prace nad całością, i to nietypowe anime mogło zakręcić się w czytnikach DVD/Blu-ray na całym świecie (oficjalnie także w Polsce za sprawą wydawcy Galapagos). Przed premierą animacji podchodzono do tematu dość sceptycznie. W końcu jak można zmieścić tyle wątków tak dużego uniwersum w niecałych 120 minutach materiału? Okazało się, że zamysł twórców był zgoła odmienny. Legendy w żadnym wypadku nie opowiadają na nowo historii zawartej w grze, lecz stanowią szereg epizodów, dziejących się w różnym czasie i dotyczących innych osób i wątków. Traktując całość jako ciekawe uzupełnienie fabuły z gier/komiksów/książek, zarówno fani, jak i krytyka odnieśli się do animacji bardzo pozytywnie. Nie dziwota zresztą, gdyż Halo Legends to kawałek dobrego i oryginalnego anime.
W tym miejscu wypadałoby napisać kilka słów o fabule, ale… tego nie zrobię. Próba zarysowania tego elementu w każdym z trwających po kilkanaście minut odcinku nie miałaby sensu. Powiem tylko tyle, że pierwsze dwa epizody pt. „Początek I” oraz „Początek II” to ogólne wprowadzenie w uniwersum „Halo”, a kolejne to już niezależne od siebie, całkowicie autonomiczna historie, dziejące się gdzieś w otchłani kosmosu. Pod względem fabularnym poziom bywa różny, choć trzeba powiedzieć, że wszystkie odcinki solidarnie trzymają przyzwoity poziom. Na tym tle wyróżnia się jedynie ostatni („Ładunek”), który w zamyśle miał być efektownym akcyjniakiem. Poza wyraźnie komediowym „Odd One Out”, który słusznie budzi skojarzenia z Dragon Ball, wszystkie pozostałe historie utrzymane są w jednakowym, poważnym tonie, który potęgowany jest w dodatku monumentalną muzyką Martina O’Donnella.
Podobne wpisy
Kolejne epizody różnią się najbardziej w warstwie wizualnej. „Początek I” to charakterystyczna, amerykańska kreska, która budzi skojarzenia z produkcjami animowanymi Cartoon Network. „Początek II”, mimo tej samej tematyki i klimatu, to już hybryda stylów z Zachodu i Japonii, doprawiona dużą dawką pierwszorzędnej animacji komputerowej. Prawdziwą ucztą dla oczu jest „Pojedynek”. Zrealizowany za pomocą CGI, ale z designem wprost z akwarelowych malowideł, robi zdecydowanie największe wrażenie estetyczne (palce maczał przy nim Mamoru Oshii – obie części Ghost in the Shell). Mocno emocjonalne „Powrót do domu”, „Prototyp” oraz „Opiekun”, to już klasyczna japońska kreska, w której włosy postaci są cieniowane w charakterystyczny sposób, a oczy żyją własnym życiem. Podczas sekwencji walk okraszone są doskonałą, dynamiczną animacją. „Odd One Out” to akurat mały paradoks w zestawieniu. Kreska jest wyraźnie niepodobna do tej stosowanej przez żółtych braci, ale za to animacja pojedynków oraz mimika postaci są identyczne jak te, które oglądamy w lekkich, komediowych anime. Wreszcie numer osiem i „Ładunek” wykonany całkowicie w CGI, na modłę przerywników filmowych z samej gry. Na pewno wygląda schludnie, ale szału nie ma. Multum w tej części scen akcji oraz wyraźnych mrugnięć w kierunku fanów (widok FPS, przeładowywanie broni, itp.). Z osobna, ale także jako całość, grafikę w tym anime należy ocenić bardzo wysoko. Inaczej zresztą być nie mogło, gdyż gigant z Redmond nie poskąpił pieniędzy dla animatorów.
Muzyka w Legendach jest, jak w każdej konsolowej odsłonie cyklu, klasą samą w sobie. Majestatyczne męskie chóry, delikatne chórki żeńskie, stylowy fortepian i kompozycje oparte o instrumenty smyczkowe – doskonale ilustrują to, co widać na ekranie, potrafią też niekiedy mocno szarpnąć emocjami widza. Słowem – podręcznikowa robota. Warstwa dźwiękowa jest doskonała, co wcale nie dziwi, wszak marka i budżet determinują do najwyższej jakości w tym elemencie. W wydanej u nas wersji, i chyba w każdym innym kraju poza Japonią, postaci dubbingują anglojęzyczni aktorzy. Zwykle nie wyobrażam sobie oglądania japońskich animacji z mową królów na ustach bohaterów, ale tym razem sytuacja jest wyjątkowa, bo historia i klimat opowieści są mocno amerykańskie. W takim układzie, nie mam w tej kwestii żadnych zastrzeżeń, choć dowiedziałem się, że zabrakło aktorów, którzy podkładali swoje głosy w grach. Sorry, fani, mnie to różnicy nie robi, ale potrafię zrozumieć ortodoksyjnych wyznawców serii, których powyższy fakt zdenerwuje. Niemniej sfera audio jest w tej produkcji wykonana perfekcyjnie.
Halo: Legendy to tytuł, który bardzo mile mnie zaskoczył. Ciekawe uniwersum, dobry poziom fabularny większości epizodów, zabawa narracją, doskonała grafika we wszystkich odcinkach (poza ostatnim oczywiście, zrealizowanym w całości w CGI), kapitalna animacja podczas licznych scen batalistycznych i eksplozji, wreszcie piękna muzyka pana O’Donnella i jego współpracowników. Ładnie opakowana, a przy tym wcale nie pusta akcja. Czego chcieć więcej od tego typu produkcji?
Tekst z archiwum film.org.pl