search
REKLAMA
Kino klasy Z

GUARDIANS OF THE TOMB. Lara Croft made in China

Jarosław Kowal

17 kwietnia 2018

REKLAMA

Gurdians of the Tomb prowokuje do stworzenia nowej definicji kina klasy Z. Nie można przecież nazwać najdroższej chińsko-australijskiej koprodukcji w historii niskobudżetową, ale nie można też umieścić rezultatu w żadnej innej kategorii. Być może to znak czasów, w których kicz i tandeta fascynują coraz większe grono widzów.

Studio The Asylum nie ma sobie równych w tworzeniu do bólu szmirowatych, okraszonych paskudnymi efektami cyfrowymi mockbusterów. To stąd wywodzą się Atlantic Rim, Avengers Grimm (czyli połączenie Avengers i baśni braci Grimm) czy Tomb Invader, ale Chińczycy depczą im po piętach, mają już swoją, żeńską wersję Mad Maxa (Mad Shelia), mają też The Autobots do złudzenia przypominające pixarowe Auta (co zresztą Disney postanowił wyjaśnić w sądzie), a teraz przyszła pora na coś, co na plakacie wygląda jak połączenie Strażników Galaktyki i Tomb Raidera, ale faktycznie jest kopią tylko tego drugiego.

Reżyser Kimble Rendall (wcześniej stał za kamerą W szczękach rekina 3D) nie ukrywał, że pozytywne recenzje będą dla niego zaskoczeniem i z pewnością zaskoczenie go nie czeka. Ma jednak także pełną świadomość, że wszystkie te plakatowe nawiązania (żeby nie napisać kradzieże) i scenariusze silnie inspirowane dużymi produkcjami hollywoodzkimi przestały służyć do nabierania publiczności. Każdy może przecież w trzy minuty zweryfikować z jakim obrazem ma do czynienia, a w czasach zalewu sieci niemożliwą do wchłonięcia w całości masą filmów i seriali szkoda każdej minuty na nietrafione wybory. Jego dzieło jest więc skierowane wprost do wszystkich tych, którzy lubią, kiedy fabuła jest dziurawa jak Renfield po spotkaniu ze służebnicami hrabiego Draculi; kiedy aktorzy potykają się na fatalnych dialogach albo emocjach zbyt płytkich, by ukazać je z wiarygodnością; kiedy nie trzyma się kciuków za zwycięstwo „dobra”, lecz za jak najwymyślniejsze sposoby uśmiercania bohaterów i w dużym stopniu tym właśnie jest „chiński Tomb Raider”.

Bingbing Li – aktorka o dość niefortunnej karierze w Stanach Zjednoczonych, wystąpiła w fatalnym Resident Evil: Retrybucja i w jeszcze gorszym Transformers: Wiek zagłady – w charakterystycznym stroju Lary Croft wypada nie mniej przekonująco niż Alicia Vikander, a towarzyszą jej między innymi Kelsey Grammer, czyli Bestia z pierwszych X-Men, oraz Stef Dawson vel Annie Cresta z Igrzysk śmierci. Mimo że ścieżkę dialogową podłożoną z drobnymi przesunięciami czasowymi wywołującymi skojarzenia ze starymi filmami kung-fu, gdzie twórcy dubbingu nawet nie silili się na synchronizację, a w dodatku do zagrania było bardzo niewiele, to jednak o poziomie amatorskim mowy być nie może.

Podobnie z CGI – cyfrowe pająki (główni antagoniści Guardians of the Tomb) wyglądają nie tylko lepiej od rekinów z tornada, nie tylko lepiej od niesławnego jelenia z The Walking Dead czy od twarzy Supermana, z której usunięto wąsy, ale nawet od większości scen potyczek z Ligi Sprawiedliwości i Power Rangers. Właściwie to zaplecze jest tu na tyle solidne, że nijak nie da się go zestawić z tym, co robi The Asylum, nie wspominając nawet o przedsięwzięciach pasjonatów, którzy nieraz dla spełnienia swojej wizji muszą zaciągnąć kredyt. Gdyby nie bezpardonowo mockbusterowy charakter filmu, mielibyśmy do czynienia po prostu z przeciętnym kinem przygodowym podrasowanym kilkoma niezłymi scenami (chociażby tą z zabiciem pająka przy użyciu smartfona).

Jeżeli odnieśliście wrażenie, że od dwóch akapitów kręcę i usprawiedliwiam reżysera, to macie rację, bo Guardians of the Tomb nawet w połowie nie jest tak dobry, jak chciałbym o nim myśleć, a wynika to z poruszenia sentymentalnej struny. Tym razem nie tej rezonującej w latach 80., ale o dekadę młodszej, przypominającej nieporadność czy wręcz naiwność takich hiciorów, jak Mumia, Anakonda czy Zaginiony Świat: Jurassic Park. Schemat jest prosty – grupa odciętych od świata ludzi staje do walki z wynaturzoną fauną, część z nich ginie, część zwycięża w taki sposób, że wolelibyśmy, by zginęli. Za żadne skarby nie chciałbym dzisiaj oglądać takiego filmu w kinie, ale jakże miło spędzić z nim niedzielne popołudnie!

Musicie mieć w sobie tę specyficzną cechę… Musicie być tym typem człowieka, który potrafi spędzić wiele godzin, grając w Piątek trzynastego na Commodore 64 (gwoli ścisłości – to jedna z najgorszych gier, jakie kiedykolwiek powstały) albo oglądając sześć sezonów Xeny: Wojowniczej księżniczki, żeby znaleźć w Guardians of the Tomb jakąkolwiek wartość. To film bardzo zły i nie mam sumienia dać mu więcej niż „czwórę”, a jednocześnie nie uważam, że poświęcenie mu dziewięćdziesięciu minut to strata czasu, ale o tym chyba doskonale wiecie, skoro czytacie tekst z cyklu „Kino Klasy Z”.

REKLAMA