GRUDZIEŃ Z FANTASY – WILLOW
Znane składniki, inny smak
Współczesna fantastyka „magii i miecza” realizowana w literaturze (Sapkowski), filmach, bądź grach video (Skyrim) jest zadłużona wobec Tolkiena. Świat stworzony przez autora stał się w pewnym sensie paradygmatyczny. Jest wspólnym mianownikiem dla większości dzieł reprezentujących gatunek fantasy. Od porównań do Władcy Pierścieni nie da się uciec, nie da się ich uniknąć. W swojej monumentalnej trylogii i tekstach towarzyszących, takich jak Hobbit czy Silmarillion, Anglik umieścił chyba wszystkie motywy fabularne, które mogą zdarzyć się w świecie fantasy. Konflikt między Dobrem a Złem ukazał nie zapominając o żadnym odcieniu szarości. W tej sytuacji kolejnym twórcom i ich tworom łatwo o wtórność czy odtwórczość.
Słuszną postawę wobec tekstów Tolkiena przyjął twórca Gwiezdnych Wojen, który jest również pomysłodawcą Willowa. George Lucas stworzył koncept, fabułę i wymyślił bohaterów tej historii. W trakcie tworzenia inspirował się Tolkienem, ale nie starał się go kopiować. Po raz kolejny udowodnił, że wymyślanie opowieści wychodzi mu znacznie lepiej, niż późniejsze przenoszenie ich na ekran w roli reżysera. Ron Howard z kolei, inteligentnie podszedł do pomysłu Lucasa i scenariusza Boba Dolmana, nie starał się być oryginalny na siłę. Reżyser Pięknego umysłu zaczerpnął wiele z kanonicznej trylogii. Jest to jednak czerpanie świadomie i szczerze, twórcy niczego przed widzem nie ukrywają. I chyba dlatego Willow Howarda okazał się być sukcesem. Film, używając wielu składników charakterystycznych dla trylogii, opowiedział historię alternatywną dla losów Bilba czy Frodo Bagginsa. Dzięki temu film reżysera Wyścigu uzyskał zupełnie inny smak.
Fabuła
Mamy więc hobbitopodobnych bohaterów, karzełków nazywających się Nelwynami, którzy trudnią się rolnictwem. Priorytetem jest dla nich dostatnie życie i bezpieczna egzystencja. Tak jak hobbici są zdeklarowanymi domatorami niechętnie opuszczającymi zamieszkiwany przez siebie obszar. Unikają wychylania nosa poza własne terytorium. Jednak ten stan nie może trwać bez końca. Wielki świat upomni się o nich. A wszystko to za sprawą niemowlęcia – Elory Danan, która wplącze Nelwynów w historię na pozór całkowicie ich przerastającą. Po pojawieniu się dziecka powstaje drużyna, której celem będzie przekazanie go przedstawicielowi rasy ludzkiej (Daikinom). To bardzo wyraźna i czytelna analogia do pierwszej części Tolkienowskiej trylogii. Dziecko to pierścień – jest detalem (jeśli chodzi o fizyczną wielkość) całej opowieści, który determinuje cały jej przebieg. Willow (Warwick Davis) jest powiernikiem Elory. Postać Gandalfa w filmie Howarda została rozbita na dwóch bohaterów. Realizuje się on w miejscowym czarodzieju kapłanie Aldwynie i później poznanej czarodziejce, Fin Raziel. Przeprowadzają oni Willowa przez duchowo-mentalną drogę i sprawiają, że dorasta do wypełnienia swojej misji.
W to wszystko wplątuje się antybohater, Madmartigan (z wdziękiem zagrany przez Vala Kilmera). Przez długi okres filmu jest wręcz przeciwieństwem Tolkienowskiego Obieżyświata – Aragorna. Rozczarowani musimy czuć się również wtedy, gdy poznajemy Fin Raziel. Nie jest ona piękną Galadrielą, ale piżmoszczurem. Nie takich postaci spodziewał się widz. Samotny wojownik miał być przewodnikiem i obrońcą dla zagubionego w wielkim świecie Willowa. Jest natomiast odwrotnie – bezwiednie pogarsza jego sytuację. Madmartigan wydaje się być błaznem i głupcem. Rozwój akcji nie zmierza jednak w pastisz i zakwestionowanie gatunkowych klisz, ale w ich umocnienie. W tym też tkwi niezaprzeczalna poczciwość tego filmu. Willow wchodzi w delikatną polemikę z konwencją, ale nie ma zamiaru wywracać jej do góry nogami.
Oprócz tych wszystkich podobieństw z tolkienowską trylogią, Willow jest w tej samej mierze bliski magiczności Piotrusia Pana. Ma jego lekkość, humor i dystans. Film Howarda jest złożony z różnych elementów baśni, legend i bajek. Wszystko to miesza się ze średniowiecznym błotem, karczmami i nastrojem wszechobecnej wojny, co sprawia, że mamy wrażenie obcowania z czymś namacalnym, krwistym i fizycznie istniejącym. Duża w tym zasługa tego, że film powstał w latach 80′, kiedy kultura używania green screenu nie była jeszcze tak powszechna. W Willowie praktycznie wszystko zostało zbudowane, wzniesione. Ingerencja komputera w wygląd i kształt scenografii była śladowa. Jest to ogromny atut tego obrazu.
Technicznie zestarzał się. To fakt.
Łatwo wytknąć Willowowi anachroniczność techniczną. Efekty specjalne rażą niedopracowaniem i umownością. Mimo tego film broni się doskonale jako przypowieść, baśń. Produkcja Howarda nie ma intencji mitotwórczych, jakie przejawia dzieło Tolkiena i jego adaptacje w wykonaniu Petera Jacksona. Willow ma charakter zdecydowanie bardziej awanturniczo-przygodowy. Pościg, żart i przypadkowość dominują nad filozofią, alegorycznością oraz symboliką. Konflikt jest wyraźnie czarno-biały, co podkreśla nawet ubiór postaci. Po jednej stronie stoi zła do szpiku kości królowa Bavmorda (w sugestywnej, ale nie przesadzonej kreacji Jean Marsh), po drugiej dobra czarodziejka, ubrana na biało Fin Raziel. Willlow jest jej sprzymierzeńcem i jednocześnie opiekunem Elory Danan – bezbronnego, nowo narodzonego dziecka, które zgodnie z przepowiednią ma w przyszłości obalić tyranię Bavmordy i zaprowadzić pokój.
Willow jest filmem niezwykle szlachetnym i bezpretensjonalnym, pozbawionym kiczu i patosu. Wobec Władcy Pierścieni Petera Jacksona często słyszy się zarzuty o “widokówkowatość” czy nadmierną ilość krajobrazów rodem z windowsowkich pulpitów. Jest w tym wiele prawdy. Mimo mojej sympatii do tej trylogii trudno jest mi się z tym nie zgodzić. Willow jest w tym względzie zupełnie inny. Nie nadużywa również zwolnionego tempa, którego ilość drażni w ekranizacji trylogii Tolkiena. Film Rona Howarda reżysersko jest dziełem wyjątkowo dojrzałym i przemyślanym.
W pamięć zapada muzyka Jamesa Hornera – jest tajemnicza, raczej pogodna, okazjonalnie groźna. Dodaje wiele charakterystyce bohaterów, towarzyszy ich przemianom, a w sekwencjach akcji pędzi razem z nimi. Podobnie jak sam film, nie jest przesadnie ckliwa bądź podniosła. Scenografia, kostiumy, charakteryzacja i zdjęcia Adriana Biddle’a również stoją na najwyższym poziomie. Świat przedstawiony jest wręcz fizycznie namacalny. Błoto, w którym taplają się Madmartigan i Nelwynowie po prostu wylewa się ekranu. Wszystkie obiekty i przedmioty ważą tyle ile powinny, budynki nie mają jedynie fasad. Przez to Willow jest filmem mocno impresywnym, któremu łatwo się ulega.
Wyjść z cienia
Możliwe, że zbyt często odwoływałem się do filmów Jacksona. Jednak mam mocne przeświadczenie, że Willow stoi w cieniu gigantycznej historii Froda, Gandalfa i Aragorna. W kilku obszarach film Howarda wydaje mi się być bardziej przystępny i subtelny, również znacznie mniej dominuje nad widzem. To film tak dobry, że trzeba stawiać go nie za, ale na równi z trylogią Jacksona. Poruszając się po praktycznie takim samym świecie Howard i scenarzysta Bob Dolman wychodzą wobec widza z niezwykle ciekawą ofertą. W ich filmie wybrzmiewają tony słabo słyszalne lub nieobecne w trylogii. Nie twierdzę, że Howard dopisuje na marginesie słowa i zdania o których zapomniał Tolkien czy później Jackson. Willow jest raczej stu stronicowym tomem, który pokazuje z innej perspektywy tę samą historię. Jego narrator nie jest pomnikowym wieszczem, ale karczmowym bardem – włóczykijem.
W Willowie jest jedna scena, która celnie oddaje charakter całego filmu. Główny bohater odnajduje w końcu pierwszego Daikina, któremu zamierza oddać Elorę. Niestety jest nim niepoważny Madmartigan, na dodatek uwięziony w klatce. Cała sekwencja rozgrywa się obok szlaku, którym ogromne wojsko mija głównych bohaterów zmierzajać na bitwę z siłami Bavmordy. Taki też jest sam Willow – jego akcja najczęściej rozgrywa się „na poboczu”. Tam, gdzie Tolkien kroczy z potężną armią na Minas Tirith, Ron Howard zwalnia , aby spoglądnąć kto został z tyłu, obok wielkiej historii.