Redakcja ocenia finałowy sezon Gry o tron
Maja Budka
Po zakończeniu Gry o tron nie brakuje widzów, którzy czują się zawiedzeni. Nie ma się czemu dziwić – od finału tak epickiej produkcji mieliśmy prawo oczekiwać wiele. Choć jestem daleka od zachwytów, głównie przez zmarnowanie potencjału kilku ekranowych bohaterów, nie mogę z czystym sercem napisać, że czuję się zawiedziona, a już na pewno trudno mi się zgodzić z hejtem ciągnącym się po internecie. Najsilniejszy zarzut ciążący na feralnym sezonie to temat pochodzenia Jona, które ku rozgoryczeniu wielu nie odegrało w finale żadnej roli. I bardzo dobrze, że tak się stało. Czułabym ogromny niedosyt, wiedząc, że to właśnie Snow zasiądzie na Żelaznym Tronie. Nie byłoby to żadną niespodzianką, co więcej, byłoby potwierdzeniem utartej teorii ciągnącej się od kilku sezonów. Ucieszyły mnie zaś niespodziewane zwroty akcji, nawet te bolesne. Nie wszystko poszło po mojej myśli i, paradoksalnie, na to po cichu liczyłam. Jednocześnie być może rodowód Jona odegrał niespodziewanie istotną rolę. Niewykluczone, że przyczyną nagłej furii Dany była myśl o pierwszeństwie jej ukochanego do tronu. Obawa związana z utratą zaufania swoich popleczników, gotowych prędzej pokłonić się Jonowi. Zazdrość biła przecież z oczu srebrnowłosej Smoczej Królowej od kilku ostatnich odcinków. Ogień musiał zapłonąć. Tak samo czerpię satysfakcję z odejścia Cersei. Cieszę się, że nie doczekała ona patetycznej śmierci, na którą być może jej postać zasługiwała. Koniec w objęciach brata, w samotności i tajemnicy, pod ciężarem brudnych cegieł – ironiczne i piękne zarazem. Nie ulega wątpliwości, że twórcy zagrali widzom na nosie, nie we wszystkich przypadkach jednak czułam się z tym źle. Odfrunięcie Drogona zaś było jednym z moich ulubionych momentów. Nie zapomnijmy, że ósmy sezon obfitował w wiele pamiętnych i efektownych scen. Szczególnie odcinki trzeci oraz piąty były po prostu genialnie zrealizowanymi widowiskami. Choć nie można zapomnieć scenarzystom ich błędów oraz niedopatrzeń, poczułam spokój, żegnając się w taki, a nie inny sposób z bohaterami serialu. Chociaż na zakończenie pióra George’a R.R. Martina wciąż czekam z niecierpliwością.
Honorowo wspomnę jeszcze, że po tym jak Arya porzuciła konającego Ogara nad brzegiem Tridentu, nikt nie chciał mi uwierzyć, że Sandor nie tyle przeżyje, co jeszcze spali żywcem swojego brata. Cudownie było to zobaczyć na własne oczy.
⑦
Agnieszka Stasiowska
Twórcy serialu nie zadali sobie trudu, by poświęcić czas na ładne, spójne i sensowne zakończenie trwających przez siedem sezonów wątków, więc ja też nie zamierzam sobie strzępić języka na rozbudowane komentarze. Ósmy sezon to zupełnie nie moja bajka. Nie dlatego, że skończył się nie tak, jak chciałam, bo nie miałam w tym względzie w zasadzie żadnych oczekiwań, ale dlatego, że zostały zarżnięte – dosłownie bądź w przenośni – postacie, które zdążyłam polubić. Lubiłam Jaimego, który konsekwentnie się przez ten czas zmieniał, a w finale zaprzepaścił to wszystko w ciągu sekundy, zupełnie ni z gruszki, ni z pietruszki. Lubiłam nieprzejednaną, zakompleksioną zupełnie bez powodu Brienne – a przez twórców sezonu ósmego jedynym, co mi się już zawsze będzie z nią kojarzyło, będzie ta żałosna scena, kiedy płacze jak pierwsza z brzegu dziunia za chłopem, którego przez dwie nocki miała w łóżku. Lubiłam też gburowatego Ogara i z nim wiąże się dla mnie jedyna wzruszająca chwila całego sezonu – ten moment, kiedy Arya nazwała go po imieniu. Nie Ogar, nie Clegane – ten jeden, jedyny raz był Sandorem. To było piękne, potrzebne i właśnie wzruszające. Reszta niesławnej ósemki – pozbawiona logiki akcja, bez mała “harlequinowe” sceny, gadki jak z telenoweli – zwyczajnie mnie nudziła. Obejrzałam do końca z sentymentu i rozpędu, chwilami przysypiając, a ten motyw, kiedy wybrali wiecznie nieprzytomnego Starka na króla, dorównywał absurdem tylko propozycji “Idźcie i rozmnażajcie się” skierowanej do armii eunuchów.
Nie żałuję, że obejrzałam, nie żałuję, że zaczęłam oglądać. Było to ciekawe doświadczenie. Mam też zresztą już za sobą niejeden serial, który rozpoczął się świetnie, a zakończył w najlepszym razie “tak sobie”, więc czuję bardziej rozczarowanie niż gniew. Trochę tylko szkoda, że do Gry o tron nie będzie po co wracać.
④