FRIENDS. Gdzie jesteście „Przyjaciele” moi…
25 MINUT W TOWARZYSTWIE PRZYJACIÓŁ
Choć serial z miejsca zdobył przychylność publiczności (21,5mln widzów pierwszego odcinka), recenzje w prasie były różne – wielu dziennikarzy porównywało „Przyjaciół” do słynnych „Kronik Seinfelda” i zestawienie to nie wypadało dobrze dla nowej produkcji NBC. Wszyscy bez wyjątku chwalili jednak naturalną chemię między głównymi aktorami i to, że rzeczywiście wzbudzają oni sympatię widza jako całość, grupa przyjaciół, a nie każdy z osobna. Rzeczywiście miało się wrażenie, że ci ludzie się nawzajem bardzo lubią. To był klucz do sukcesu. Przecież sitcom to szczególny rodzaj rozrywki telewizyjnej, gdzie fabuła, intryga, aspekty techniczne itd. odgrywają rolę drugorzędną. Najważniejsze jest to, aby nad serialem unosiła się pewna magia, żeby bohaterowie wzbudzali emocje już samym pojawieniem się na ekranie, i żebyśmy chcieli do nich wracać. Jednak niekoniecznie po to, aby przeżyć z nimi ciekawą przygodę, ale tak zwyczajnie pobyć w ich towarzystwie – by spędzić trochę czasu z… przyjaciółmi (tak, strasznie to trywialne, ale czy któryś fan serialu użyłby innych słów?).
„Przyjaciele” nie są jednak fenomenem tylko i wyłącznie z powodu ciekawych, perfekcyjnie obsadzonych postaci. Powiedzmy sobie szczerze – co roku w amerykańskiej telewizji pojawia się cała masa nowych seriali i wiele z nich zapowiada się bardzo dobrze. Niektóre przez dwa-trzy sezony cieszą się nawet ogromną popularnością. Ale żeby stale poprawiać wyniki oglądalności, żeby zbierać coraz lepsze recenzje krytyków i przez 10 lat utrzymywać chemię zaobserwowaną w pierwszych odcinkach… – to zdarza się już niezwykle rzadko. „Przyjaciołom” natomiast udało się to bez problemu.
Oczywiście, serial miał swoje słabsze momenty. Pierwsze dwa sezony to pewne docieranie się bohaterów i szukanie odpowiedniej drogi rozwoju dla każdego z nich – odnoszę wrażenie, że niektóre postaci nie były wtedy odpowiednio wykorzystane i ich serialowa aktywność miała miejsce trochę „z doskoku”, mieszając świetne wątki z kilkuodcinkową stagnacją. Ostatnie serie to z kolei wymuszona zmiana klimatu „Przyjaciół”. Bohaterowie wraz z wiekiem dojrzewali, nie byli już beztroskimi 25-latkami. Przyszłość, która wcześniej była znakiem zapytania, w końcu nadeszła i trzeba było się z nią zmierzyć. Były śluby, dzieci i rozwody. Brak pracy, czyli motyw, który w pierwszych sezonach był źródłem dużej dawki humoru, w przypadku Chandlera z dziewiątej serii wiązał się z tym, że wraz z Moniką nie mogli pozwolić sobie na dziecko. Świętująca 30. urodziny Rachel, zamiast urządzać imprezę, wyliczała przecież jak mało czasu jej zostało, aby móc założyć szczęśliwą rodzinę. Nawet postrzelona Phoebe zapragnęła stabilizacji, zrywając z Mikem, który stwierdził, że nie chce się nigdy żenić. Nie można było oszukiwać widzów, że czas w „Przyjaciołach” płynie wolniej i dalej są oni w „etapie przejściowym”. Akcenty serialu stawiane więc były inaczej, bohaterowie się zmieniali, a razem z nimi ich radości i problemy. Choć oglądanie perypetii wesołej szóstki wciąż sprawiało milionom widzów ogromną frajdę, nie był to już ten sam serial, co wcześniej. Śledzenie losów czterdziestoletnich bohaterów wychowujących dzieci mijałoby się z celem – nie takie było założenie „Przyjaciół”. Postanowiono więc zakończyć produkcję serialu na 10. serii.
Zanim do tego doszło, twórcy próbowali wprowadzić pewne nowe zmienne do lubianego, ale nieco już ogranego schematu. Na takiej zasadzie w serialu zadomowił się np. Paul Rudd jako chłopak, a następnie mąż Phoebe. Podobny cel miał wątek romansu Rachel i Joeya – choć aktorzy nie byli przekonani do tej konfiguracji, scenarzyści przekonywali ich, że tego typu „komplikacja” jest potrzebna, aby widzowie wciąż zainteresowani byli losami Rachel i Rossa. Mówili, że motyw ten był jak igranie z ogniem. Trudno się z tym nie zgodzić – moim zdaniem jednak skończyło się to mocnym poparzeniem. Wtedy chyba po raz pierwszy pomyślałem, że serial zaczął zmierzać w złą stronę i może lepiej zakończyć go w momencie, kiedy rzeczy nie są jeszcze powywracane do góry nogami. Choć fani oczywiście rozpaczali, zakończenie serialu po dziesięciu latach było najlepszą decyzją, jaką można było podjąć.
TO JUŻ JEST KONIEC
Wyemitowany w dwóch częściach finał przyciągnął przed ekrany ponad 50 milionów widzów, stając się jednym z najpopularniejszych programów rozrywkowych w historii amerykańskiej telewizji. Nie ma dużo przesady w stwierdzeniu, że było to wręcz wydarzenie narodowe – ludzie zbierali się w grupach, aby wspólnie przeżywać zakończenie ulubionego serialu. W domach organizowane były imprezy, nocne zmiany w firmach miały przyzwolenie na oglądanie ostatniego odcinka, a na Times Square finał pokazywano na wielkim telebimie, co przyciągnęło ogromne rzesze przechodniów i skutecznie sparaliżowało ruch na ulicach. To w końcu było pożegnanie z ludźmi, których znaliśmy od 10 lat – to więcej niż trwa szkoła czy studia. Co ważne, było to naprawdę godne pożegnanie. Finał, choć miejscami dramatyczny i sentymentalny, pozostawił po sobie świetne wrażenie, udanie domykając poszczególne wątki i kończąc wszystko w takim momencie, który daje każdej z postaci nadzieję na co prawda inne, ale wciąż bardzo fajne życie.
Choć raz na jakiś w mediach pojawiają się newsy o powrocie „Przyjaciół”, trzeba podchodzić do nich z przymrużeniem oka – wszystkie one są bowiem po prostu wyssane z palca. Mówiło się o wznowieniu serialu, specjalnym odcinku z okazji Święta Dziękczynienia, dwóch godzinnych programach telewizyjnych, a po sukcesie kinowej wersji „Seksu w wielkim mieście” zaczęto spekulować o długometrażowym filmie. Wszystkie z tych doniesień spotykały się, rzecz jasna, z ogromnym zainteresowaniem i podnieceniem fanów.
W zeszłym roku temat powrócił – ktoś opublikował plakat odcinka „The One with the Reunion” planowany na koniec 2014 roku, a więc na 20. rocznicę premiery i 10 lat od zakończenia emisji. Był to jednak zwykły żart, który w dobie mediów społecznościowych w ciągu zaledwie kilku godzin zaczął żyć własnym życiem. Lisa Kudrow opowiadając o tej sytuacji w programie Conana O’Briena przyznała, że początkowo nabrała się na ten blef – Ten plakat naprawdę wyglądał profesjonalnie, a potem przeczytałam artykuł, którego nagłówek brzmiał «NBC potwierdza: Pięciu z sześciu głównych aktorów pojawi się w odcinku». Moją pierwszą myślą było: «O rany, dlaczego tylko mnie nie zaprosili?». To ona zresztą pierwsza publicznie zakomunikowała, że był to jedynie żart, takich planów nie było i… właściwie temat powrotu nigdy nie istniał. Spotkało się to z dość silną reakcją fanów, których marzenie zostało bezpowrotnie zniszczone. Wszyscy członkowie obsady mówią jednak o tej sprawie jednym głosem – to był serial o życiu ludzi przed trzydziestką, a obecnie bohaterowie byliby na zupełnie innym etapie; koniec tematu. Aktorom trudno jest się zresztą razem spotkać nawet na wspominkowy obiad.
Żadnego powrotu nie będzie, to jasne jak słońce, ale kilka razy poszczególne gwiazdy spotkały się ponownie na ekranie. Jak wspominałem wcześniej, Lisa Kudrow wystąpiła w serialu Matta LeBlanca, „Episodes”. On z kolei pojawił się w jej produkcji, „Web Therapy”, podobnie jak David Schwimmer. W „Cougar Town: Miasto kocic” u boku Courteney Cox gościnne występy zaliczyli zaś Matthew Perry, Lisa Kudrow i Jennifer Aniston.
Dziś „Przyjaciele” są już prawdziwym telewizyjnym fenomenem. To nie tylko serial, który przez 10 lat utrzymywał stale wysoką widownię i doprowadził do sytuacji, w której aktorzy dostawali milion dolarów za każdy odcinek show. To także zjawisko popkultury. W czasie trwania emisji serialu w salonach fryzjerskich padało proste hasło: Na Rachel poproszę. Teksty „How you doin’”, „We were on a break”, „Joey doesn’t share food” czy wypowiadane w stylu Janis „Oh My God”, przeszły do języka potocznego. Prawdziwą sławę zyskała też serialowa kawiarnia – jej replika została wybudowana jako część muzeum w studiu Warner Bros. Na świecie zaczęły też powstawać knajpki stylizowane na Central Perk ze zdjęciami z „Przyjaciół” na ścianach i menu pełnym odniesień do serialu. Jedna z nich znajduje się w Polsce, w Toruniu.
O tym serialu można by pisać, pisać i pisać… Można by dokonywać analiz, porównywać „Przyjaciół” do innych przebojów telewizyjnych, zastanawiać się co teraz robiliby bohaterowie lub z lupą przyglądać się późniejszym dokonaniom gwiazd show. Ale ja tego robić nie będę. Na koniec po prostu sobie powspominam – moje ulubione odcinki, występy gościnne i… piosenki Phoebe. Was zachęcam do tego samego w komentarzach.
NAJLEPSZE ODCINKI
Każdy z aktorów głównej obsady ma swój ulubiony odcinek „Przyjaciół”. Courteney Cox najlepiej wspomina „The One with the Football” (3×09) o Święcie Dziękczynienia spędzonym na boisku. David Schwimmer najbardziej lubi „The One with All the Poker” (1×18). Lisa Kudrow największym sentymentem darzy „The One with the Embryos” (4×12), a Matt LeBlanc „The One Where Ross and Rachel… You Know” (2×15), ponieważ przez cały odcinek razem z Perrym nie wstawał z wygodnego fotela. Jennifer Aniston uwielbia „The One with the Thanksgiving Flashbacks” (5×08), zaś Matthew Perry „The One with the Blackout” (1×07) – według aktora wtedy właśnie poczuł, że bierze udział w wyjątkowym, magicznym przedsięwzięciu. A to moja lista:
#1. „The One with the Embryos” (4×12)
Dla mnie zakład między chłopakami, a dziewczynami o to, kto się lepiej nawzajem zna, to po prostu klasyk. Przygotowana przez Rossa gra i jej następstwa to prawdopodobnie 10 najśmieszniejszych minut w historii tego serialu. A na drugim planie Phoebe i jej macica gotowa na urodzenie dziecka bratu. Zakończenie, gdy wszyscy cieszą się z ciąży Phoebe i zapominają o wcześniejszych napięciach, to idealne zwieńczenie tego świetnego odcinka.
#2. ”The One Where Everybody Finds Out” (5×14)
Już jedna z początkowych scen, kiedy Phoebe odkrywa, że Monica ma romans z Chandlerem, zapewnia bardzo przyjemny masaż brzucha („Chandler i Monica! Chandler i Monica! Chandler i Monica! Moje oczy, moje oczy!”). A potem jest jeszcze lepiej – uwodzicielska gra, której założeniem jest „oni nie wiedzą, że my wiemy, że oni wiedzą, że my wiemy” to mistrzostwo komedii. Kudrow i Perry są naprawdę znakomici w tej potyczce o to, kto pierwszy się złamie. No i to w końcu w tym odcinku mamy wielki wybuch Rossa, który słyszał cały Nowy Jork.
#3. „The One with the Prom Video” (2×14)
W tym odcinku po raz pierwszy mamy okazję oglądać grubą Monikę, Rachel z wielkim nochalem oraz Rossa z wąsikiem i afro. Świetny pomysł na pokazanie ich życia w przeszłości, który z dystansem zrealizowany został przez wszystkich aktorów. Później ten motyw powracał zresztą w formie retrospekcji. No i najważniejsze – konsekwencje pokazania tego starego filmu, czyli Rachel całująca Rossa i Phoebe komentująca to swoim słynnym zdaniem „It’s her lobster”.
NAJLEPSZE WYSTĘPY GOŚCINNE
Na przestrzeni lat w serialu pojawiło się mnóstwo znanych aktorów w gościnnych rolach. Sean Penn, Susan Sarandon, Charlie Sheen, Gary Oldman, Julia Roberts, Jean-Claude Van Damme, Reese Witherspoon, Alec Baldwin, Bruce Willis, Danny DeVito… Wymieniać można by długo. I choć każdy z nich wyraźnie zaznacza swoją obecność na ekranie (w końcu takie było ich zadanie), kilka występów to prawdziwe perełki.
#1. Christina Applegate
Applegate jako Amy, „zła siostra” Rachel to zdecydowanie mój ulubiony gościnny występ w „Przyjaciołach”. Aktorka nie jest tylko ładnym dodatkiem do fabuły, jakąś ciekawostką czy ubarwiaczem – ten odcinek (9×08) to po prostu Amy w całej swej okazałości. Głupia, egocentryczna, pozbawiona taktu postać to właściwie ciągle balansowanie na granicy absurdu, ale Applegate nigdy jej nie przekracza. Daje tu popis swoich umiejętności i charyzmy, za który została nagrodzona nagrodą Emmy. Widzowie tak ją polubili, że pojawiła się w serialu jeszcze raz, w ostatnim sezonie.
#2. Brad Pitt
Tak jak Applegate, Pitt pojawił się w odcinku z okazji Święta Dziękczynienia (8×09). Gra tu dawnego kolegę Moniki, niegdyś grubasa, który wskutek drakońskiej diety i ćwiczeń stał się super przystojniakiem. Korzysta z zaproszenia koleżanki na świąteczny obiad, a tam spotyka… swoją nemezis z ogólniaka, czyli Rachel Green, graną oczywiście przez ówczesną żonę Pitta. Jasne, cały ten motyw smakuje dużo lepiej, gdy widz wie o związku tych aktorów w prawdziwym życiu, ale nawet bez tego gościnny występ Pitta zapewnia jeden z najlepszych i przede wszystkim najśmieszniejszych odcinków późniejszych sezonów. Wszystkie sekrety, które wychodzą wtedy na jaw są świetnie komentowane przez aktora, który z pewnością miał na planie duży ubaw.
#3. Winona Ryder
Ryder wystąpiła w serialu już po tym, jak jej kariera obrała kurs w dół. Zagrała koleżankę Rachel ze studiów, z którą ta miała kiedyś przeżyć swój jedyny żeńsko-żeński pocałunek. Phoebe jej jednak nie wierzy i wszystkie trzy umawiają się na kolację. To, co potem z tego wynika, po prostu śmieszy do łez. To mała rólka, ale Ryder jest w niej naprawdę świetna i pokazuje nowe oblicza swojego (niewykorzystanego) talentu. Kto by bowiem pomyślał, że może mieć takie wyczucie do sitcomowej komedii (odc. 7×20).
NAJLEPSZE PIOSENKI PHOEBE
Oczywiście, jeśli chodzi o piosenki z serialu to żadna nie może się równać z kultowym „I’ll be There For You” zespołu The Rembrandts. Oglądając serial, dopiero niedawno zacząłem przewijać czołówkę. Wcześniej oglądałem ją choćby dla samej tej piosenki. Co ciekawe, choć wiele osób uważa The Rembrandts za typowy przykład zespołu jednego przeboju, nie jest to prawdą. Cztery lata przed premierą „Przyjaciół” zaliczyli na swoim koncie niemały hit „Just The Way It Is, Baby”. Jeśli odnajdziecie ten kawałek na youtube, od razu go rozpoznacie.
A wracając do rzeczy, Phoebe ze swoimi piosenkami to dla wielu osób jeden z najlepszych elementów serialu. Aktorka początkowo przeraziła się, gdy przeczytała w scenariuszu, że jej postać gra na gitarze. Wzięła lekcje, ale wtedy okazało się, że gra… zbyt dobrze, i po prostu nie jest to już śmieszne. Odstawiła więc gitarę aż do rozpoczęcia zdjęć, pozapominała prawie wszystkie akordy i stworzyła swój niepowtarzalny styl, który pamięta się przez te wszystkie lata. Lisa Kudrow najbardziej lubi piosenkę „The Barnyard Song”, którą Phoebe śpiewa dla dzieci w przedszkolu. Dowiadujemy się z niej, że krowa robi muuuu, a potem farmer uderza ją w głowę, zabija i w taki sposób powstają hamburgery. To też chyba moja ulubiona piosenka, ale… tak naprawdę kocham je wszystkie. Oto one: