FRIENDS. Gdzie jesteście „Przyjaciele” moi…
Czas naprawdę szybko płynie… – od emisji ostatniego odcinka „Przyjaciół” minęło już 10 lat. 6 maja 2004 roku wszyscy bohaterowie położyli na blacie swoje klucze do mieszkania babci Moniki. Zamykali za sobą drzwi i rozpoczynali nowy etap życia. Wiadomo było, że nie będzie już przesiadywania w salonie z wrzosowymi ścianami. To był koniec. Rachel, Monica, Phoebe, Ross, Joey i Chandler szli jeszcze na kawę do Central Perk, ale tego już nie dane nam było zobaczyć. Musieliśmy pogodzić się z tym, że minęła pewna epoka. I choć słowa te być może brzmią patetycznie, nie można powiedzieć, by były one przesadą.
Ja „Przyjaciół” zacząłem oglądać będąc jeszcze w podstawówce, a na ostatnie odcinki finałowej serii pędziłem wracając z uczelni. O ile dobrze pamiętam, 19.40 w TVN7 – kiedy wieczorne zajęcia się przeciągały, spóźniałem się na swój pociąg, a wtedy musiałem naprawdę szybko biec do domu, aby nie przegapić sceny przed czołówką. Ale warto było. Te 20 kilka minut z „Przyjaciółmi” to najlepszy odpoczynek po ciężkim dniu, jaki można było sobie zafundować. Do dziś zresztą często oglądam przypadkowe odcinki na chybił/trafił – gdy mam zły humor, nudzi mi się, gdy jem w samotności, kiedy na coś czekam, a czasami tak po prostu… bo się stęskniłem. Robi tak zresztą wielu moich znajomych właściwie z całego świata. Trzeba przyznać, że fani serialu znają wszystkie odcinki niemal na pamięć. Ja sam każdą serię widziałem już chyba z 10 razy, większość dialogów mógłbym wypowiadać razem z bohaterami, a i tak zdarza się, że „Przyjaciele” śmieszą mnie do łez. Domyślam się, że nie jestem w tym odosobniony. Polskie stacje telewizyjne emitują tę produkcję właściwie bez przerwy, od początku do końca, a potem raz jeszcze – świadczy to o tym, że wciąż cieszy się ona dużą popularnością, a zapewne raz na jakiś czas zdobywa nowych miłośników.
BANALNY PRZEPIS NA SUKCES
Mimo że byłem dużo młodszy niż bohaterowie, w jakiś sposób dojrzewałem razem z nimi. Gdy zaś przypominam sobie poszczególne odcinki teraz, będąc w podobnym wieku, widzę jak bardzo moje życie pokrywa się z tym, co przeżywała wesoła szóstka. Jasne, nie mieszkam w Nowym Jorku, nie jestem aktorem czy kucharzem, nie gram na gitarze, moja mama nie pisze powieści erotycznych, nie interesuję się modą i nie mówię najsmutniejszego „Hej” na świecie. Ale w jakiś sposób mogę identyfikować się właściwie z każdym z bohaterów. To teoretycznie banalny przepis na sukces – kilka postaci, z których każda jest inna i daje widzowi możliwość rozpoznania w nich swoich cech. Jednak trzeba też to umieć wykonać, a różnie z tym bywa. W tym serialu jednak udało się to znakomicie.
Bardzo duża wartość „Przyjaciół” polega na tym, że pokazuje życie w momencie, kiedy przyszłość jest wielkim znakiem zapytania. Z jednej strony niekończące się możliwości, z drugiej – na wszystko więcej pytań niż odpowiedzi. No a kto tego nie zna?
Serial opowiada o grupie dwudziesto(kilku)latków z dużego miasta, którzy są na tzw. etapie przejściowym. Wyprowadzili się z rodzinnych domów, ale wciąż nie mają nic swojego – wynajmują przecież mieszkania ze współlokatorami. Nie są już dziećmi, ale nie są też gotowi, aby wychować własne. Mają pracę, ale nie taką, o jakiej by marzyli. I tak dalej, i tym podobnie. Każde z nich jakoś wpisuje się w ten schemat, ale w zupełnie inny sposób – Ross np. miał już przecież ustatkowane życie, ale w pierwszym odcinku dowiadujemy się, że jego żona zostawiła go i odeszła do kobiety; Rachel z kolei nigdy nie powinna być na etapie przejściowym, bo z roli córki miała od razu wejść w rolę żony, ale… uciekła sprzed ołtarza. Wszystkie te postacie z pozoru sprowadzają się do tego samego, znanego nam wszystkim stanu niepewności o przyszłość. Twórcy serialu opowiadają jednak o tym w różnych stylach, barwach i odcieniach – dzięki temu każdy widz może w jakiś sposób identyfikować się z perypetiami Phoebe, Joeya czy Moniki i odnaleźć w nich chociaż małą cząstkę siebie. Niby proste, niby banalne, a jednak w tym wypadku fenomenalne.
JEDEN ZA SZEŚCIU, SZEŚCIU ZA JEDNEGO
„To jest o seksie, miłości, związkach, karierze, o okresie życia, kiedy wszystko jest możliwe. Poza tym o przyjaźni, ponieważ kiedy jesteś singlem w wielkim mieście, twoi przyjaciele stają się twoją rodziną” – w takich słowach Marta Kauffman i David Crane opisali swój pomysł na nowy serial, prezentując go stacji NBC. Sami byli wtedy zresztą w podobnym momencie życia. Ich wspólna kariera chyliła się ku upadkowi po tym jak przygotowany przez nich sitcom „Family Album” został zdjęty z anteny po zaledwie sześciu odcinkach. Byli bez pracy i musieli zacząć wszystko od nowa. Zgłosili się wtedy do swojego znajomego producenta Kevina Brighta, z którym przygotowali zarys serialu „Insomnia Cafe” o szóstce młodych ludzi próbujących znaleźć szczęście na Manhattanie. Pomysł ewoluował, zresztą tak samo jak tytuł serialu – zanim ostatecznie zdecydowano się na prosty „Friends”, próbowano z „Friends like us” oraz „Six of one”. Stacja NBC, która zainteresowała się projektem, początkowo chciała, aby postacie serialu były nieco starsze i by bardziej skupiał się on na rozterkach tzw. „generacji X”. Zamiast kawiarni, w której stale przesiadywaliby bohaterowie, widzieli też raczej niedrogą, typowo amerykańską restaurację. Crane, Kauffman i Bright byli jednak pewni swojego pomysłu. Zdecydowali się napisać pełen scenariusz odcinka pilotażowego i zaprezentować go przedstawicielom stacji. Ci zachwycili się ich wizją i dali projektowi zielone światło. Wystarczyło tylko znaleźć dobrą obsadę.
Dobry scenariusz w przypadku sitcomu to nie wszystko. Jeszcze ważniejsi są przekonujący, wzbudzający natychmiastową sympatię aktorzy. Tacy, którzy dla widzów po prostu byliby Rachel, Chandlerem czy Moniką, a nie jedynie odtwórcami tych ról. Producenci szukali więc osób, które miałyby sporo wspólnego z wykreowanymi przez nich postaciami, ale aby jednocześnie mogły one wnieść w nie coś od siebie. Kauffman i Crane nie są bowiem stereotypowymi scenarzystami, którzy strofują aktorów za zmianę tekstu; wręcz przeciwnie – sami wielokrotnie pytali obsadę o ich opinie, porady, pomysły. Wiadomo też, że wiele z popularnych scen serialu było czystą improwizacją (szczególnie jeśli chodzi o Lisę Kudrow i jej Phoebe).