search
REKLAMA
Seriale TV

Finał TEORII WIELKIEGO PODRYWU. Miłe zaskoczenie

Kornelia Farynowska

20 maja 2019

REKLAMA

Przez kilka lat, gdy Teoria wielkiego podrywu dopiero zdobywała sobie popularność, starannie ją ignorowałam. Nie przepadam za komediami amerykańskimi, tematyka fizyczno-nerdowska, że tak to ujmę, również do mnie nie przemawiała, więc Teoria musiała poradzić sobie bez mojego oglądania. Istniała dla mnie jako ten serial, który sporo osób śledzi, tylko akurat ja nie.

Ale któregoś popołudnia, zamiast uczyć się do sesji, tradycyjnie szukałam sobie innego zajęcia i obejrzałam pierwsze odcinki Teorii. Wciąż nie siedziałam szczególnie w fantasy i science fiction, więc nie widziałam wielu filmów lub seriali, do których nawiązywano. Mimo to rozumiałam tyle, żeby dla odmóżdżenia móc oglądać sobie niezobowiązująco odcinek lub dwa w przerwach między kolejnymi etapami nauki. Lub uczyć się niezobowiązująco w przerwach między odcinkami. W każdym razie – zanim sesja się skończyła, zdążyłam nadgonić całość i być na bieżąco.

Od tamtej pory nadrobiłam dużo klasyków, o których bohaterowie Teorii mówili, więc po stopniowej powtórce sezonów oglądało mi się całość znacznie lepiej. Wciąż nie mogę powiedzieć, żebym uwielbiała ten serial, traktowałam go bardziej jak dobrego znajomego, z którym utrzymuje się kontakty nieregularnie, ale wiadomo, że jest na wyciągnięcie ręki. Podobnie z Teorią – przywykłam, że istnieje. I mimo że na przestrzeni lat zmienił się rodzaj humoru – zamiast śmiać się razem z chłopcami, śmialiśmy się z nich – a nawiązań do fantastyki i science fiction było coraz mniej, zawsze w miarę na bieżąco sprawdzałam, co słychać u bohaterów.

I dość znienacka nadszedł koniec. Serial wciąż osiągał bardzo dobre wyniki, jeśli chodzi o oglądalność, ale opinie na temat jego poziomu były raczej jednoznaczne, aktorzy – w szczególności, zdaje się, Jim Parsons – również byli nieco zmęczeni.

Oglądałam finał Teorii wielkiego podrywu z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony przywykłam do serialu jako takiego, jednego z wielu, które oglądam. Z drugiej strony nie byłam do niego przywiązana – a już na pewno nie tak, jak do Doktora Who, Sherlocka czy Impersonalnych/Wybranych. Niemniej nawet jako zwykły widz, nie zagorzała fanka, oczekiwałam od ostatniego odcinka paru rzeczy. I zostałam mile zaskoczona. Producenci dość często nie mają świadomości, do czego warto wrócić, do czego nawiązać, jaką klamrą spiąć historię – ale nie tym razem.

Prawie wszystko, co dało się ładnie zamknąć, zamknięto. Sheldon i Amy zdobyli wymarzonego Nobla, o którego tak zawzięcie walczyli. Penny zaszła w ciążę, realizując (prawdopodobnie) wizję Leonarda z pierwszego odcinka („Nasze dzieci będą piękne i mądre”). I motyw, którego chyba każdy się spodziewał – nieoczekiwanie działająca winda. Oczywiście odpowiednio wyremontowana. Ostatnie ujęcie gangu siedzącego w mieszkaniu ładnie zamyka serial, notabene znacznie weselszą klamrą niż ta zastosowana w Przyjaciołach (z tego skojarzenia chyba nie muszę się tłumaczyć?). Powiedzmy sobie wprost: finał Teorii wielkiego podrywu nie był w ogóle zaskakujący, ale to nic złego. Fani seriali narzekaliby o wiele mniej, gdyby każda produkcja miała tak spójny i wzruszający koniec.

Ale nie byłabym sobą, gdybym nie przyczepiła się do czegoś.

Raj nie był moją ulubioną postacią, ale szkoda, że scenarzyści konsekwentnie postanowili zaniedbać tę postać. Nie wystarczy nowa dziewczyna co sezon, przydałoby się jeszcze, żeby to do czegoś zmierzało, rozwijało się. Amy, Sheldon, Bernadette, Penny, Leonard zmienili się na przestrzeni lat, nawet biedny Stuart ewoluował. Tymczasem Raj co sezon poznawał nową miłość swojego życia, po czym scenarzyści niszczyli ich relacje i wszystko wracało do punktu wyjścia. Fakt, że nawet na finiszu nie udało im się wymyślić czegoś ciekawego dla tej postaci, jest w sumie jedyną rzeczą, która naprawdę psuje ten ostatni sezon.

Teoria wielkiego podrywu zebrała wiele pozytywnych i wiele negatywnych opinii na przestrzeni lat. Jeśli poczytacie komentarze w sieci, dowiecie się, że to najbardziej seksistowski serial, jaki kiedykolwiek istniał. Bo nie znamy nazwiska panieńskiego Penny, bo wymuszono dzieci na Bernadette i Penny, bo dla Amy ostatecznie też liczył się wygląd, a nie osiągnięcia. Owszem, kilka wątków można było poprowadzić lepiej, ale… wystarczy odrobina poczucia humoru i uświadomienie sobie, że to tylko fikcyjna historia, którą scenarzyści chcieli ładnie opakować dla fanów na pożegnanie.

Jeśli zapomnimy o tych zarzutach, okaże się, że finał Teorii wielkiego podrywu to piękny hołd dla przyjaciół. Właśnie za to lubiłam zawsze ten serial – nie za nerdowskie nawiązania, nie za gościnne występy, nie za uczenie mnie o kocie Schrödingera i nie za romantyczne wątki, tylko za opowieść o przyjaźni, której nic nie jest w stanie zniszczyć. Zgoda, niewiarygodną opowieść, bo nikt normalny nie wytrzymałby długo z Sheldonem, ale to właśnie historie o przyjaciołach są według mnie najciekawsze. I nie widziałam w Teorii bardziej wzruszającej sceny niż przemowa Sheldona dziękującego Rajowi, Howardowi, Bernadette, Penny i Leonardowi.

Mam tylko nadzieję, że winda będzie im działać dłużej niż trzy dni.

REKLAMA