Filmowy profiler #10. Wielebny Harry Powell. Noc myśliwego
Urodził się w Zachodniej Wirginii jako Herman Drenth, ale przez większość życia był znany jako Harry Powers. To jest do czasu, gdy zyskał miano Sinobrodego z Wirginii. Polował na zamożne wdowy, które wabił poprzez ogłoszenia w dziale samotnych serc.
W 1931 roku anonimowy sąsiad zgłosił na policję skargę dotyczącą „niemiłego zapachu” dochodzącego z domu Powersa. Szybko wyszło na jaw, że zbrodnie tego niepozornego sprzedawcy używanych mebli wykraczają daleko poza bigamię i wyłudzanie pieniędzy od naiwnych kobiet.
Powers był mistrzem słowa, jego listy trafiały wprost do serca spragnionych uczucia pań. Kiedy zjawiały się na jego progu, często w towarzystwie dzieci, Sinobrody natychmiast więził je w swojej specjalnie do tego celu przygotowanej piwnicy. Dzieci mordował od razu, kandydatki na żonę natomiast głodził i torturował, zmuszając do wypisywania kolejnych czeków. Skazano go za w sumie pięć morderstw: Aster Eicher i jej dzieci, Grety (14), Harry’ego (12) i Anabel (9), oraz Dorothy Lemke. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa miał na koncie znacznie więcej ofiar.
Skazaliście mnie za pięć, jaką różnicę zrobi pięćdziesiąt więcej?
Drenth został skazany na śmierć i powieszony 18 marca 1932 roku. Do samego końca zachował milczenie i nie okazał żadnej emocji – ani skruchy, ani lęku, ani jakiejkolwiek innej. Podczas procesu patrzył na zszokowaną publikę, jak to określiły gazety, protekcjonalnie i z pogardą. Morderstwa opisywał metodycznie, chłodno i bez śladu zaangażowania.
Chciałem, by mały Harry Eicher był świadkiem śmierci matki i sióstr, ale w trakcie zaczął tak okropnie krzyczeć, że bałem się, iż sąsiedzi usłyszą. Uciszyłem go więc młotkiem.
W 1953 roku David Grubb ostatecznie pogodził się już z faktem, że daltonizm nie pozwoli mu zostać światowej sławy malarzem, i w pełni poświęcił się swojej drugiej pasji – pisaniu. Historię Powersa połączył z inspiracją wspomnieniami matki, która podczas Wielkiej Depresji była pracownikiem socjalnym i świadkiem wielu tragedii, dorosłych, ale przede wszystkim dzieci. Owocem tej kombinacji okazał się bestseller Noc myśliwego.
Tak narodził się Harry Powell, filmowy odpowiednik Sinobrodego z Zachodniej Wirginii.
Między Powersem i Powellem jest sporo podobieństw, nie brakuje jednak różnic i to kluczowych, bo odnoszących się do motywacji i charakteru. Pierwsza, która rzuca się w oczy, to poniekąd ukłon w kierunku praw rządzących srebrnym ekranem. O ile w rzeczywistości Powers miał sporo czasu, by kokietować swoje ofiary za pomocą długich listów przepełnionych romantyzmem i wiarą w jedyną prawdziwą miłość, o tyle Powell uderza bezpośrednio. Gdyby był podobny do faktycznego Powersa, nieszczęsna Willa uciekłaby raczej z krzykiem, zamiast na serio rozważać jego oświadczyny.
Za Powellem przemawia już jednak pierwsze wrażenie: posępna i męska uroda Roberta Mitchuma, zdecydowanie skuteczniejsza przy spotkaniu na żywo niż nalana twarz i wodniste świńskie oczka oryginału. Gdyby ktoś miał chęć stworzyć stereotypowy wizerunek morderczego degenerata, Powers nadawałby się do tego doskonale. Właśnie tak ludzie chcieliby sobie wyobrażać seryjnego mordercę, ale niestety znacznie częściej wygląda on do bólu zwyczajnie albo wręcz atrakcyjnie (patrz Ted Bundy).
Niedostatki urody Powers nadrabiał charyzmą i elokwencją i to jest cecha obu panom wspólna. Henry Powell ma hipnotyczny wpływ na swoje otoczenie, przede wszystkim na kobiety. W interpretacji Mitchuma przywodzi na myśl socjopatycznego przywódcę kultu, który głosząc własną pokrętną ewangelię, jest w stanie przekonać swoich zwolenników niemal do wszystkiego. Jednym z najsłynniejszych takich przypadków w historii był Jim Jones, przywódca Świątyni Ludu i inicjator największego motywowanego religijnie zbiorowego samobójstwa w dziejach – śmierć poniosło ponad dziewięciuset ludzi. Drugim był samozwańczy prorok David Koresh – strzelanina na ranczo w Waco w Teksasie, podczas której zginęło siedemdziesięciu sześciu członków sekty Gałąź Dawidowa i czterech agentów, jest dzisiaj jedną z najmniej chętnie wspominanych kart w historii FBI.
Podobnie jak oni (i wielu innych natchnionych kaznodziejów) Powell wysoko niesie sztandar Boga i wiary. Poznajemy go podczas niezobowiązującej pogawędki ze Stwórcą, do którego zwraca się z koleżeńską poufałością – w opinii wielebnego, są przecież starymi kumplami, którzy ręka w rękę realizują wspólną misję. Powell skarży się Bogu na zmęczenie, ponieważ ku chwale Najwyższego musi zmagać się z nieciekawymi aspektami swojej działalności. Nie, nie ma na myśli zabijania – zabijanie jest przecież nieodłączną częścią Księgi, więc musi się Bogu podobać. Powellowi nieznośna wydaje się natomiast konieczność obcowania z kobietami.
To pierwszy ciekawy element w charakterystyce Powella. Nic nie wiemy o jego przeszłości, ale widząc go podczas erotycznego przedstawienia, gdy z niewysłowionym wstrętem obserwuje zmysłową tancerkę na scenie, mamy pewien wgląd w jego osobowość. Kobiecą zdolność uwodzenia Powell kojarzy z kłamstwem i z krzywdą. Ruch dłoni, którą otwiera nóż, ma podtekst niemal seksualny. Pragnienie zabijania jest dla Powella substytutem grzesznego stosunku płciowego, a jednocześnie wyrazem kary wobec równie grzesznych niewiast, wodzących na pokuszenie nierządnic Babilonu całkowicie zniewolonych przez zepsucie. Czyż ojciec Kościoła, czcigodny święty Hieronim, nie pisał:
Małżonkowie żyją niczym bydło, a spółkowanie z kobietami upodabnia mężczyzn do świń i innych nierozumnych bydląt.
Jednak… właśnie. Z jakiejś przyczyny wielebny Powell zawędrował do tego podrzędnego teatrzyku i obserwuje roznegliżowaną tancerkę, chociaż dla czystości jego myśli lepiej byłoby sobie tego oszczędzić. To pozwala przypuszczać, że motywacja Powella, ubrana w kontekst religijny, ma podstawę osobistą i jej źródłem jest głęboka uraza związana z kobietą, prawdopodobnie matką, oraz (również prawdopodobnie) wypaczonym modelem małżeństwa rodziców, w którym ojciec nie był w stanie zapewnić kobiecie zadowalającego ją materialnego statusu. Powell jest chciwy i żądny pieniędzy, ale to dla niego wartość dodana. Najwięcej satysfakcji przynosi mu tłamszenie i manipulowanie kobietą, która go poślubiła.
Już w noc poślubną ośmiesza jej pragnienie zbliżenia, a potem jest w stanie wyprać jej umysł na tyle, by uznała jego poglądy za własne. Dość wspomnieć scenę, w której Willa publicznie bierze na siebie winę za przestępstwo pierwszego męża, drania czystej wody, który zabił dwie osoby, ukradł pieniądze i jeszcze obciążył sekretem małoletniego syna. Dlaczego ukradł? Ano z jej powodu, bo domagała się fatałaszków i koronek, ot co. Na szczęście Bóg, w osobie wielebnego Powella, pozwolił jej się nawrócić i dostrzec otchłanie własnego grzechu. Willa nie broni się nawet przed ostatecznym ciosem, przyjmuje wyrok jak coś, na co zasłużyła. Powell ją zabił, ale gdyby zażądał od niej popełnienia samobójstwa, prawdopodobnie posłuchałaby go równie skwapliwie, jak członkowie sekty posłuchali Jima Jonesa.
Wielebny zna się na swoim fachu, wie, na jakich strunach zagrać, posługuje się z równą sprawnością słowem, jak i formą – intonacją, rozłożeniem akcentów, emocjonalnym szantażem. Kiedy trzeba, jest czarujący, uwodzi pięknym głosem, prawi niezwykłe komplementy. Spójrzmy na nastoletnią Mary, za pośrednictwem której próbuje się dostać do domu Rachel Cooper, gdzie ukrywają się dzieci Willi. Wykrzykuje swoją miłość do Powella, przekonanie, że jest taki „inny i niezwykły” jeszcze wtedy, gdy go wloką na stryczek, a wszystkie jego zbrodnie wyszły na jaw.
Fasada, za którą kryje się Powell, cała ta religijna otoczka jest przesycona fałszem i w gruncie rzeczy niesłychanie chwiejna. Robert Mitchum wygrywa to bardzo umiejętnie, w kilku kluczowych momentach szarżując bez opamiętania, roniąc krokodyle łzy i skandując hasłami. A jednak ludzie mu wierzą, bo chcą widzieć w nim kogoś, kim nie jest; ponieważ ich rzekoma wiara to głównie pobożność na pokaz (Icey Spoon), strasznie chcą być kochani (Mary), stracili poczucie bezpieczeństwa i szukają ojcowskiego surogatu (mała Pearl) albo boją się jutra i samotności (Willa). Powell natomiast nie radzi sobie tam, gdzie ma do czynienia z autentyzmem i prawdą.
Nie jest w stanie złamać młodego Johna ani oszukać Rachel Cooper, która rozszyfrowuje go w ułamku sekundy. Ona również prowadzi dialog z Bogiem, ale w odróżnieniu od Powella, kieruje się prawdziwie chrześcijańską cnotą – i poznajemy ją „po owocach”. Zestawienie tych dwóch motywacji jest świetnie widoczne w scenie, gdy Rachel i Harry śpiewają tę samą religijną pieśń – on, czatując pod jej oknem, ona, czuwając ze strzelbą na kolanach.
Powell żeruje na fałszu i bez pardonu wykorzystuje słabość. Nienawiść i miłość są dla niego tożsame i cokolwiek by nie próbował sprzedać w swojej flagowej historyjce o walce jednego z drugim, zabija właśnie tą dłonią, na której wytatuował słowo„miłość”.
Przede wszystkim jest zły, autentycznie wkurzony, że dla osiągnięcia własnych (i boskich) celów musi się babrać w bagnie kobiecego towarzystwa i dziecinnych nonsensów. I tu pojawia się pytanie zasadnicze, mianowicie, czy Powell lubił zabijać. Jego historyczny odpowiednik, czyli Powers, lubił, i to bardzo. Był sadystą, któremu przyjemność sprawiało słuchanie krzyków, tortury, dręczenie dzieci na oczach matek. Taki sobie wymyślił sposób na życiową karierę: zależało mu na bogactwie, a w drodze do niego realizował dodatkowe pasje.
Z Powellem jest inaczej. Wygląda na to, że on nie tyle lubi zabijać (sam akt zabójstwa jest celem, do którego dąży, by odczuć przyjemność), ile mu to w żaden sposób nie przeszkadza. To po prostu wygodny środek, za pomocą którego usuwa przeszkody. Co natomiast lubi? Jak sam tytuł wskazuje: polować. Szukać okazji, wprowadzić scenariusz w życie, udowodnić własne poglądy, usunąć zbędny balast, kiedy już spełni swoją rolę, zgarnąć nagrodę i odjechać w siną dal. Willa (i zapewne każda inna kobieta) jest mu potrzebna dopóty, dopóki jej całkowicie nie złamie. Wtedy, po raz kolejny potwierdziwszy, jak słaba i grzeszna jest niewieścia płeć, zwyczajnie się jej pozbywa. Wszystko odbyłoby się zapewne dużo szybciej, gdyby nie heroiczny opór Johna, który dobrze znał wymiar danego słowa. W starciu z prawdziwym honorem sztuczki wielebnego nie miały szans powodzenia.
Jest jeszcze jeden ciekawy motyw, nad którym możemy się w kontekście Harry’ego Powella zastanowić, a mianowicie nad zestawieniem jego postaci z postacią małego Johna. W założeniu bowiem Noc myśliwego jest przede wszystkim opowieścią o ostatecznej śmierci niewinności i o tragedii dzieci wplątanych w egoistyczne machinacje dorosłych.
John niesie na sobie brzemię odpowiedzialności o wiele za poważne, jak na jego wiek, i nie może liczyć na niczyją pomoc. Nawet wujek Birdie zawodzi go w chwili największej potrzeby. Jakim dzieckiem mógł być Powell? Co widział? Czego od niego wymagano? W jaki sposób zawiódł się na osobach, które powinny były się nim opiekować i dbać o to, by pozostał dzieckiem jak najdłużej? Relacja Johna i Harry’ego, zwłaszcza w kontekście Rachel Cooper, pozostawia nas na koniec z automatycznie nasuwającym się pytaniem: na kogo mógłby wyrosnąć Henry, gdyby na jego drodze w odpowiedniej chwili pojawiła się taka Rachel? I odwrotnie: na kogo wyrósłby John, gdyby się nie pojawiła?
korekta: Kornelia Farynowska