Filmowe pary, które w ogóle NIE MIAŁY CHEMII
Dobranie dwójki aktorów, którzy przekonają widzów do wielkiej miłości swoich postaci, to trudny orzech do zgryzienia. Ważną kwestią jest tu nie tylko dopasowanie fizyczne, ale przede wszystkim wspólna praca artystów, których zadaniem jest stworzenie na ekranie wiarygodnego, pełnego pasji i wzruszeń związku. Pomyślcie sobie teraz o waszych ulubionych filmowych parach, którym udało się stworzyć tego rodzaju więź. Ile jesteście w stanie ich wymienić? Założę się, że jest ich całkiem sporo, a co za tym idzie – znacie mnóstwo kultowych ekranowych miłości, które być może nawet i was nauczyły, jak stawiać pierwsze kroki w intymnej relacji. Z drugiej jednak strony wszyscy znamy uczucie niedosytu, jakie towarzyszy nam podczas oglądania pary, która nijak nie przekonuje nas do siebie, a ich wspólne sceny wyglądają bardziej na wymuszone niż szczerze odzwierciedlające prawdziwą miłość. Dzisiaj pod lupę bierzemy właśnie tych aktorów, którzy mimo starań nie mieli między sobą żadnej chemii.
Finn i Rose – „Gwiezdne wojny”
Choć Finn i Rose ostatecznie nie zeszli się jako para, twórcy w VIII epizodzie Star Warsów postanowili uraczyć nas dziwnym, nie do końca wyjaśnionym zwrotem akcji, w którym gotowa na bohaterską śmierć Rose całuje nieświadomego jej uczuć Finna. Mając na uwadze to, iż od początku sugerowano nam, że Finn oddał już serce innej bohaterce, nagłe utworzenie trójkąta miłosnego, do którego dołącza Rose (notabene postać potraktowana po macoszemu, a może nawet i zbędna, patrząc na ogół fabuły), jest zgoła bezsensowne, zwłaszcza że uczucie, którym obdarza Finna, jest czysto platoniczne i całkiem jednostronne. Już w następnej części właściwie zapominamy o tym, co zdarzyło się między postaciami jakiś czas wcześniej, bo nadal są dla siebie jedynie partnerami w pracy, których łączy jeden wspólny cel – walka z Najwyższym Porządkiem. Smutne, że wątek, który z odpowiednim scenariuszem mógłby stanowić alternatywę dla relacji Rey i Finna, został zaszufladkowany jako ewentualne koło ratunkowe – twórcy mimo wszystko nie zdecydowali się na poprowadzenie go dalej, a tym samym powoli pozwolili ostatniej części zatonąć.
Andrew i Margaret – „Narzeczony mimo woli”
Królowa komedii romantycznych Sandra Bullock niejednokrotnie udowadniała, że niemal od niechcenia potrafi wytworzyć ze swoim ekranowym partnerem wyjątkową więź, której zaufają i którą pokochają miliony widzów. Nie udało jej się to jednak we współpracy z Ryanem Reynoldsem podczas zdjęć do Narzeczonego mimo woli. Aktorzy wykreowali duet from enemies to lovers – Bullock wcieliła się w zimną jak lód szefową Margaret, a Reynoldsowi przypadła rola jej potulnego asystenta, którego z dnia na dzień (oczywiście za odpowiednią opłatą) prosi o sfingowane małżeństwo, co jest jedynym sposobem na przedłużenie u kobiety amerykańskiej wizy. Krok po kroku bohaterów zbliża do siebie wspólny pobyt u rodziców przyszłego pana młodego, jednak praktycznie nigdy nie dochodzimy do momentu właściwego wybuchu uczuć, nigdy nie dostajemy powodów na to, by uwierzyć w tak nagłą i dynamiczną zmianę charakteru ich relacji. Nie ma między nimi żadnej namiętności, żadnej pasji, a zamiast tego wciąż wymieniają między sobą uszczypliwości, do tego Margaret, jako skrajnie antypatyczna bohaterka niezmiennie podkreśla swoją wyższość nad Andrew. Mimo że ostatecznie para kończy razem, trudno wyobrazić sobie codzienność w ich związku – to w końcu dwa skrajnie różne charaktery, które nijak nie porozumiewały się ze sobą na ekranie.
Anakin i Padmé – „Gwiezdne wojny”
Jeden z najznamienitszych przykładów na to, jak zaprzepaścić szansę na udany filmowy związek. Padmé i Anakin z Gwiezdnych wojen to duet, w którym o przypodobanie u widza stara się tylko jedna strona, i bynajmniej nie mówimy tutaj o Haydenie Christensenie. Relacja bohaterów w trzeciej odsłonie serii nabiera nieco więcej pikanterii, narażona jest na wiele niebezpiecznych wewnętrznych czynników i relatywnie wypada na ekranie najlepiej. Wszyscy mamy jednak w pamięci słynne dialogi wymieniane między księżniczką a młodym rycerzem Jedi, które aż ociekają tandetą. Najwyraźniej Star Warsy nie miały zbytniego szczęścia, jeśli chodzi o kreacje wątków damsko-męskich.
Kili i Tauriel – „Hobbit”
Związek bazowany wyłącznie na kilku przelotnych spojrzeniach, wstawiony właściwie tylko po to, by w nowej serii o Śródziemiu pojawiła się jakakolwiek relacja damsko-męska, nieważne jak tragicznie przedstawiona. Kili i Tauriel poznają się w momencie, gdy mężczyzna staje się poniekąd jej więźniem, a jakimś cudem dochodzi między nimi do duchowego zbliżenia i niemal po jednej konwersacji gotowi są oddać za siebie życie. Wyszło to twórcom nieco jak tandetne romansidło, które kompletnie nie miało racji bytu. Mimo godnych uznania ról Evangeline Lilly oraz Aidana Turnera, w duecie wyszli co najwyżej przeciętnie.
Peter i Debbie – „U ciebie czy u mnie?”
Właśnie przez tytuły takie jak U ciebie czy u mnie? produkcje Netflixa w odbiorze wielu jawią się jako miałkie i wyjątkowo przeciętne. W tym przypadku na niekorzyść filmu działa nie tylko kiepski scenariusz; przede wszystkim w oczy rzuca się totalny brak chemii między dwójką głównych bohaterów granych przez Reese Witherspoon i Ashtona Kutchera. Debbie i Peter przyjaźnią się od ponad dwóch dekad, ale co ciekawe – ich relacja zaczęła się od tzw. one night standu. Z czasem okazuje się, że bliżej im do koleżeństwa niż do płomiennego romansu, lecz nagle kilkadziesiąt lat później obserwujemy zawrotną zmianę poziomu ich relacji – uświadamiają sobie, że nie mogą bez siebie żyć, a przyjaźń była jedynie przykrywką, w obawie o urażenie uczuć drugiej strony. Motyw friends to lovers w rękach innych aktorów może nawet wyszedłby obronną ręką, jednak Witherspoon i Kutcher to para wybitnie niedobrana, na siłę próbująca udowodnić widzowi, że coś tam jednak między nimi drzemie. Szczególnie Kutcher mocno w swojej roli zawodzi, jest kompletnie niewyrazisty, a Witherspoon zdaje się wcielać w samą siebie (z jej bohaterką łączą ją nawet wspólne pasje). Słaby, wiarygodny na słowo honoru film z wątkiem miłosnym wyskakującym jak z kapelusza.
Harry i Ginny – „Harry Potter”
Absolutni zwycięzcy tego zestawienia, a przy tym najbardziej absurdalny ekranowy związek z serii o Harrym Potterze. Wiele zarzutów na przestrzeni lat padało w stronę Bonnie Wright, odtwórczyni roli zakochanej w okularniku Ginny Weasley – że w książce jej bohaterka miała przynajmniej osobowość, wydawała się dla Harry’ego naprawdę dobrą partią, była między nimi chemia i zrozumienie, czego kompletnie nie odnaleźliśmy u aktorów na ekranie. Zgadzam się z każdą tą uwagą i okropnie żałuję, iż związek, który powinien był tak naprawdę napędzać fabułę i nieco odciągnąć nas od innych przykrych doświadczeń z życia Harry’ego, za każdym razem przywodzi na myśl poczucie niezręczności i frustrację. Filmowy Potter ciekawszą relację niż z Ginny stworzył nawet z pokręconą Luną Lovegood, co jest chyba wystarczającym powodem, dla którego fani wciąż mają do twórców niemałe pretensje.
Paulie i Juno – „Juno”
Elliot Page, wtedy jeszcze znany jako Ellen, źle wspomina prace na planie Juno. Zmuszano go do bycia bardziej kobiecym, trudno było mu odnaleźć się w roli nastolatki nagle zachodzącej w ciążę. Niestety, mimo iż Juno przez krytyków została odebrana w miarę pozytywnie, chemii między głównymi postaciami próżno tam szukać. Od pierwszych scen z udziałem Page’a i Michaela Cery wiemy, że zupełnie do siebie nie pasują, kompletnie inaczej radzą sobie z emocjami – Juno dobitnie próbuje udowodnić światu swoją niezależność i dorosłość (co wychodzi jej raz lepiej, raz gorzej), natomiast Paulie krąży gdzieś z głową w chmurach i przynajmniej na tym etapie zdecydowanie nie widzimy go w roli odpowiedzialnego ojca. Ciężko przyjąć fakt, iż tych dwoje naprawdę kiedyś coś łączyło, a co więcej – z tego uczucia już wkrótce ma narodzić się dziecko.
Mary i Charlotte – „Amonit”
Kate Winslet i Saoirse Ronan jako zagubione w swoich życiach samotniczki, które niespodziewanie nawiązują ze sobą ukryty przed światem romans. Sam film utrzymany jest w bardzo statycznym, melancholijnym tonie – podobnie wykreowane są obie główne bohaterki, na różne sposoby pokrzywdzone przez los i próbujące odnaleźć się w swoich ponurych rzeczywistościach. Uczucie rodzące się między nimi nie jest jednak należycie przedstawione na ekranie – pojawia się ni stąd, ni zowąd, trudno uwierzyć w tak nagły obustronny wybuch emocji, szczególnie iż obie panie od początku nie pałały do siebie nie wiadomo jakim entuzjazmem. Próżno Amonit porównywać jakością i ładunkiem emocjonalnym do znakomitego Portretu kobiety w ogniu, to raczej jego wyjątkowo kiepska podróbka, w której wątek romantyczny jest zimny, mało wiarygodny i niełatwo mu kibicować.
Theodore i Violet – „Wszystkie jasne miejsca”
Wszystkie jasne miejsca to przykład ekranizacji, która równie dobrze mogłaby nie powstać, biorąc pod uwagę to, jak kiepsko przedstawiono tę historię w porównaniu do genialnej książki młodzieżowej autorstwa Jennifer Niven. Trudna tematyka zdrowia psychicznego wśród dorastających dzieciaków w filmie Miguela Artety opisana została całkiem wiernie i uczciwie, bez upiększeń i zbytniej pompatyczności, jednak niemałą wtopą i rozczarowaniem jest tutaj związek głównych bohaterów – Violet i Theodore’a. Obie postaci jako osobne byty mają widzom do przekazania mnóstwo aktualnych i uniwersalnych treści, traktujących m.in. o stracie, próbie pogodzenia się z ciężkimi doświadczeniami, a w końcu o walce z samym sobą. Połączenie ich jako dwie połówki związku na ekranie zupełnie jednak nie działa, co więcej – oglądając, mamy wrażenie, że ta dwójka nigdy nie powinna wejść na żaden inny poza przyjaźnią stopień relacji. Odegrane przez Elle Fanning i Justice’a Smitha charaktery są do siebie kompletnie niekompatybilne, nie krążą między nimi żadne, nawet maleńkie iskry namiętności, przez co ich kontakt porównać możemy bardziej do brata i siostry niż partnera i partnerki w romantycznej relacji. Wiele smaczków z książki w ekranizacji zaprzepaszczono – portret miłości głównych bohaterów w tym niechlubnym zestawieniu zdecydowanie przoduje.
Manny i Nellie – „Babilon”
Łamie mi się serce na myśl, że miałabym skrytykować jeden z moich ulubionych filmów wszech czasów, jednak zachowując pewną dozę obiektywizmu, muszę wypunktować Damienowi Chazelle’owi niedopieszczenie jednego filmowego wątku. Mowa tu o ostatecznym końcu relacji Manny’ego, aspirującego filmowca, oraz Nellie La Roy, słynnej już aktorki, którą kariery pozbawił koniec ery filmów niemych. Zakochany w niej do szaleństwa Manny przez bite 3 godziny filmu stawia się na każde jej zawołanie, jest zawsze, gdy rozpuszczona Nellie znajduje się w tarapatach lub potrzebuje pocieszenia – ona nigdy jednak nie odpłaca mu się taką samą miłością i czułością. Aktorom nie udało się wykrzesać w swoim towarzystwie aż takiej namiętności, jakiej jako widzowie byśmy sobie życzyli między nimi zobaczyć. Ostateczny koniec ich relacji (a raczej to, co mogłoby się z nią wydarzyć, gdyby nie zniknięcie Nellie) wydaje się nieco naciągany, wprowadzony schematycznie, aby załatać czymś dziurę końcówki. A może jednak był to zabieg przemyślany, który bazował na charakterze Nellie, która uwielbiała w końcu skakać z kwiatka na kwiatek? Chciałabym tak myśleć, niemniej jednak między Robbie a Calvą zabrakło mi tego jedynego w swoim rodzaju napięcia, które poniekąd wyjaśniłoby charakter ich relacji.
A wam przychodzą do głowy jeszcze inne wyjątkowo naciągane relacje romantyczne w filmach?