search
REKLAMA
Artykuły o filmach, publicystyka filmowa

Filmowa biografia Jobsa

Rafał Oświeciński

24 kwietnia 2012

REKLAMA

 

Steve Jobs.

Gbur i choleryk, cudotwórca i geniusz, twórca i niszczyciel, najlepszy i najgorszy motywator w jednej osobie. Tak samo kochany, jak nienawidzony. Tak naprawdę każdy epitet skierowany w jego kierunku, nawiązujący do najgorszych i najlepszych zasad budowania zespołów i biznesów, jest zasadny.

Steve Jobs był uosobieniem skrajności.

5 października zeszłego roku ten człowiek, który zmieniał wielokrotnie rzeczywistość (pole zakrzywienia rzeczywistości), w której poruszamy się na co dzień, zmarł po długiej chorobie (rak) i w tym momencie było już jasne, że filmowa biografia Jobsa będzie zrobiona. Pytanie tylko: kiedy, jak i z kim. Bo „po co?” to wiadomo: wybitne jednostki muszą prędzej czy później znaleźć się na ekranie, bo to kwestia nieprzeciętności, wyrazistości, osobowości i całej reszty przymiotników opisującej oryginalność ekranizowanej postaci. Tym bardziej jeśli rzeczy, których dokonał, kreowały trendy, a te zmieniały się w zwyczaje, narzucały dominujący i obowiązujący styl, zachowanie. Innymi słowy – Steve Jobs zmieniał przyzwyczajenia wywracając do góry nogami powiedzenie jakoby „potrzeba jest matką wynalazku”. Nie, sorry, to Jobs kreował potrzeby, o których ludzkość nie wiedziała, że je ma. Na tym zasadzał się geniusz tego człowieka.

Biografia filmowa to trudna sztuka, tym bardziej, jeśli człowiek, który ma być głównym bohaterem, nie jest wzorem cnót, a po prostu upartym, antypatycznym, bezczelnym, manipulującym, często niesprawiedliwym i mającym w głębokim poważaniu wszystkich wokół, oprócz jego samego. Geniusz, to prawda, perfekcyjny motywator, ale nie mniejszy skurwiel, do tego zachwalający kwaśne używki. Nie przypominam sobie podobnej historii filmowej. Najlepsze filmy z gatunku – „The Doors”, „Chaplin”, „Aviator”, „Marzyciel”, Frida”, „Walk the line”, ”Caravaggio”,”Picasso”, „Gandhi”, „Człowiek z księżyca”, „Skandalista Larry Flynt” – to świetne historie, ale raczej idące z prądem, często na klęczkach (bo czasami się tylko tak da, co nie znaczy, że są pozbawione oryginalności). Tutaj musi być inaczej, nie ma innej opcji.

Na początku kwietnia pojawiła się więc informacja o przygotowaniach do produkcji filmu „Jobs”. I pierwszy podstawowy fakt jest taki: film ma NIE BYĆ oparty na oficjalnej biografii pióra Waltera Isaacsona, do której prawa w dniu premiery zakupiło Sony. Sporych rozmiarów świetna (polecam!) biografia została wydana niedługo po śmierci Jobsa, a to dlatego, że twórca Apple kilka lat wcześniej poprosił Isaacsona, znakomitego biografistę Einsteina, Franklina i Kissingera, o napisanie historii jego, Jobsa, życia. Sama prośba była dla Jobsa czymś oczywistym: kontrola nad każdym aspektem produktu, którego był twórcą, miała dotyczyć także pamięci o nim, bowiem Jobs był bardzo świadomy swojej wielkości (tak, ego miał olbrzymie, współmierne jednak do osiągnięć). Jednak pozostawił wolną rękę Isaacsonowi, który odwdzięczył się bardzo  obiektywną biografią, często uszczypliwą wobec Jobsa i jego osobowości, odsłaniająca kulisy pracy na przestrzeni 40 lat nad Apple, Next i Pixarem. Twórcy „Jobsa” mają jednak swój scenariusz, pewnie oparty w dużej mierze o relacje Isaacsona, ale i wiele innych biografii, z których żadna jednak nie jest podobno tak dobra jak oficjalna.

Drugi znany fakt dotyczy okresu, który będzie podstawą ekranizacji. Będzie to początek lat 70. (studia, Apple I), lata 80. (Apple II, Macintosh, Next), lata 90.(powrót do Apple) i… tyle. Rok 2000 ma być zwieńczeniem filmu. Rozumiem decyzję, bo co za dużo to niezdrowo, tym bardziej, że Jobs osiągał szczyt kilkukrotnie. Nie ma więc sensu ekranizacja wszystkich osiągnięć, szczególnie z ostatnich lat, ale fajnie, że – z kinomańskiego punktu widzenia – prawdopodobnie  zobaczymy kulisy tworzenia Pixara, którego sukces, także ten dzisiejszy, to w dużej części zasługa Jobsa właśnie. Szkoda jednak iMaca, iPoda, iTunes, iPhona, iPada – gdyby nie szereg wynalazków Apple z ostatnich 10 lat – w których Jobs bezpośrednio maczał paluchy – świat technologii bezsprzecznie wyglądałby inaczej.

Reklama Apple II autorstwa Ridleya Scotta – jedna z najlepszych i najskuteczniejszych w historii świata. Zobaczymy w jaki sposób była tworzona?

Trzeci fakt, nie mniej ważny od dwóch poprzednich. Główna rola. Jobsem będzie Ashton Kutcher. Krótko mówiąc – fizycznie podobny, ale pod względem aktorskim nie pokazał dotąd niczego wartościowego (choć zagrał w kilku niezłych filmach i nie jest wśród nich „Efekt motyla”). Nie żebym życzył sobie kogoś innego, bo szczerze mówiąc nikt mi nie przychodzi do głowy, niemniej ani mnie ziębi, ani grzeje. Na pewno nie przekonują mnie słowa producenta o tym, że Kutcher to doskonały wybór, bo „podobny” i posiada „psychological complexity”. Bez jaj. Na pewno dla Kutchera to znakomita perspektywa, bo chłopak Demi Moore może coś udowodni światu, ale bycie fanem Jobsa, zwolennikiem nowych technologii (aktywny ćwierkacz) nie musi predestynować do tak ważnej jednak roli. No ale nie nasza sprawa.

Fakt czwarty, czyli pozostali twórcy. Obsada drugoplanowa (Wozniak, Sculley, Kottke, Markkula) nie jest znana. Reżyserem za to został Joshua Michael Stern. Znacie? No właśnie. Koleś odpowiada za „Najważniejszy głos” z Kevinem Costnerem z 2008r. oraz „Neverwas” z 2005r. Znacie? Kojarzycie? Ja też nie. Ale został wynajęty przez Marka Hulme, biznesmena z Teksasu, który wcześniej nie miał do czynienia z filmem.  Hulme stawia swoje przedsięwzięcie w ramach „indie cinema”…

W tym momencie brzmi to gorzej niż źle. A to jeszcze nie koniec. Fakt piąty – producentom się strasznie spieszy, bo wiadomo, pierwszy w wyścigu zgarnia najwięcej kasy, więc film planują wypuścić w IV kwartale TEGO roku.

To się dopiero nazywa „Think different”.

Nie wiem co na to Sony, które (podobno) wynajęło Aarona Sorkina („The Social Network”) do stworzenia scenariusza ambitniejszego projektu, więc wkrótce pewnie dowiemy się o kolejnych ekranizacjach życia Jobsa. Oby lepiej brzmiących.

Na deser zostawiam trailer „Piratów z Doliny Krzemowej”. Niektórzy znają ten całkiem niezły film z 1999r. o Jobsie, Gatesie i innych wariatach, którzy tworzyli coś, czego sobie nie wyobrażali. Jobsem był tam Noah Wyle, znany skądinąd dr John Carter z „Ostrego dyżuru”.

Avatar

Rafał Oświeciński

Celuloidowy fetyszysta niegardzący żadnym rodzajem kina. Nie ogląda wszystkiego, bo to nie ma sensu, tylko ogląda to, co może mieć sens.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA