FANTASTYCZNY KOLEŚ Z GWIAZD. 5 najlepszych ról Jeffa Bridgesa
Mówi się o nim, że jest leniem, a oprócz bycia znakomitym aktorem jest również specjalistą od unikania każdej pracy. Gdyby tylko nie musiał zarabiać pieniędzy, grałby pewnie dla przyjemności, tyle że nie tak często – co w jego przypadku też nie jest przepracowywaniem się. Jeff Bridges wybrzydza, gdera, oczekuje modyfikacji scenariuszy, bo inaczej grozi, że ich nie przyjmie. Pewnie dlatego jego aktorskie portfolio jak dotąd go nie zaszufladkowało. Wciela się w postaci, mając za charakteryzację zwykle tylko mimikę własnej twarzy, i to działa.
5. Kevin Flynn/Clu, Tron (1982), reż. Steven Lisberger
Porwać się na początku lat 80. na wizualizację syntetycznego życia we wnętrzu komputera to wielka odwaga. Jeff Bridges przyjął tę rolę chyba z ciekawości albo chciał mieć nietypowy produkt aktorski w portfolio. Wyszło coś historycznego dla całego gatunku science fiction, a Jeffowi jako artyście rola Clu udowodniła, że bez rzeczywistego planu wokół siebie również można stworzyć charakter możliwy do zapamiętania na bez mała dziesiątki lat i wiele pokoleń. Gdyby chociaż lepiej uwidoczniona była mimika Bridgesa, z pewnością pozycja Trona wzrosłaby o jedno oczko. Zwalam winę za tę niewielką rysę na znakomitym filmie Lisbergera na czasy i filigranowy budżet. Rozumiem też celowość takiej prezentacji postaci i oczywiście wolę tak sobie tę wizualną formę produkcji tłumaczyć. Otóż młodzieńczy i energiczny Kevin Flynn przeniesiony do świata software’u wręcz powinien stracić swoje biologiczne przymioty na rzecz programowej jednowymiarowości i wtórności. Nie wystarczy w binarnym świecie być tzw. użytkownikiem. Trzeba jeszcze udowodnić swoją wyjątkowość, co okazuje się trudniejsze niż w pozawirtualnej rzeczywistości. Obiektywnie jednak oceniając Bridgesa wcielającego się w Clu w dość ubogim estetycznie świecie programów, czegoś mu brak. Powtarzam dobitnie, rozumiem założenia realizujące budżetowy kompromis. Z dzisiejszego punktu widzenia i przyzwyczajenia naszej wyobraźni do wielkiej ilości napływających do naszej kory mózgowej bodźców, szare twarze utrudniają młodszemu widzowi zaprzyjaźnienie się z wiekowym już Jeffem Bridgesem. I piszę to, wsłuchując się w opinie widzów młodszych ode mnie średnio o 20 lat.
4. Jeffrey Lebowski „The Dude”, Big Lebowski (1998), reż. Joel Coen
Podobne wpisy
Postać Dude’a idealnie pasuje do dezynwoltury, którą ma w sobie Jeff. Nie ma ona jednak nic wspólnego z aktorskim niedbalstwem. Wręcz przeciwnie, postać „biedniejszej” wersji Lebowskiego wymagała niemałej precyzji w wykonaniu, żeby nie przerysować jego ludzkiego niedbalstwa. Właściwie się to udało, chociaż abstrakcyjne sceny rozgrywające się w na wpół przytomnym umyśle bohatera, kiedy np. dostaje pięścią w twarz, wyraźnie odstają od całej reszty. Zastanawiam się więc, kogo obciążyć winą za tę niedogodność w odbiorze filmu – głównego aktora, a może raczej reżysera oraz scenarzystę, którzy zażyczyli sobie odegrania takich karkołomnych scenek na blue boksie? Czyżby bracia Coen na chwilę zapragnęli zrobić coś w stylu Davida Lyncha? Z przykrością stwierdzam, że twórca Miasteczka Twin Peaks to dla nich za wysokie progi, gdy idzie o wizjonerską prezentację człowieczej fantazji. Wracając do Bridgesa, w duecie z Johnem Goodmanem (Walter Sobchak), równie znakomitym, postać Lebowskiego zyskała jeszcze charakter człowieka, z którym można się utożsamić. Gdyby Goodmana nie było, nie poznalibyśmy Dude’a od strony bliższych relacji z innymi. Sądzilibyśmy pewnie, że to kolejny nierób, leń i dyletant. A tak na tle gwałtowności i nieprzemyślanych działań Sobchaka rozpoznajemy Lebowskiego nie tylko jako nonszalanckiego i upartego racjonalistę, ale również kogoś, kto potrafi utrzymywać długotrwałą, a zarazem trudną przyjaźń. Ważne jest jeszcze to, że Bridges nie znika na tle Coenowskich absurdów np. w formie bandy nihilistów egzekwujących długi od wierzycieli za pomocą krwiożerczych tchórzofretek.
3. Max Klein, Bez lęku (1993), reż. Peter Weir
Kiedyś wydawało mi się, że Weir zawarł w tym filmie jakieś wyjątkowo kłamliwe przesłanie, którego twarzą stał się Jeff Bridges. Jego postacią chciał nam bowiem udowodnić, że przestać się bać mogą jedynie ci, którzy przeżyli coś traumatycznego, że nie ma innego sposobu na lęk. Tak jest tylko w przypadku, gdy założymy, że odczuwany lęk, np. przed śmiercią, jest czymś negatywnym. A on jest przecież ewolucyjny i naturalny. Jest pewna nieoczywistość w tym sposobie narracji zaproponowanym przez Weira, a Jeff Bridges z tą swoją uroczą nonszalancją pogłębia moje wrażenie po seansie Bez lęku, że odgrywany przez niego Max Klein wcale nie utracił zdolności do odczuwania strachu, lecz go jedynie zaakceptował jako coś, czego nie można przestać czuć. Przerysowanie nowych zdolności głównego bohatera szczególnie widać na tle jego znajomej, Carli Rodrigo (Rosie Perez). Cudownego wyleczenia za pomocą traumy wypadku nie można porównać zaś z doświadczeniem utraty dziecka. W tej niesymetrycznej etycznie i psychologicznie relacji Weir zabrnął zbyt daleko w niejasną filmową poetykę, z kolei Bridges do końca nie uratował się aktorsko od zbytniego wyolbrzymienia powypadkowej inności Kleina. To jednak są detale spychające Bez lęku na bardzo wysoką, trzecią lokatę.