search
REKLAMA
Archiwum

Ekranizacje twórczości STANISŁAWA LEMA, geniusza SCIENCE FICTION

Adrian Szczypiński

16 kwietnia 2020

REKLAMA

Solaris (2002)

Stanisław Lem, jako jeden z najwybitniejszych pisarzy SF w historii, stanowczo od filmów SF się odżegnuje. Jego druzgocące i celujące bezlitośnie inteligentnym punktowaniem błędów opinie, nie były jednak w stanie odstraszyć wielu zapaleńców, gotowych do kolejnych ekranizacji jego najsłynniejszej powieści “Solaris”. Wśród nich był aktor Richard Gere, a także pewien amerykański milioner, chcący nakręcić film na orbicie okołoziemskiej. Z tych śmiałych koncepcji nie wynikło absolutnie nic, poza tantiemami w ciężkiej walucie, kasowanymi przez Lema za wygasające z biegiem lat prawa do ekranizacji. Wreszcie “Solaris” zainteresował się sam wielki James Cameron. Podobno za pierwszym razem prawa do ekranizacji kupił on od rzekomego rosyjskiego właściciela praw do filmowej adaptacji. Papiery rosyjskiego kontrahenta okazały się jednak falsyfikatem… Ostatecznie sam Lem sprzedał wytwórni 20-th Century Fox prawa do ekranizacji, której bezpośrednią produkcją zajęła się firma Lightstorm Entertainment Jamesa Camerona. On to początkowo sam chciał zasiąść na stołku reżyserskim, lecz ostatecznie wybrał on na to stanowisko Stevena Soderbergha, zadowalając się rolą producenta (i słusznie – czy ktoś jest w stanie wyobrazić sobie skromny dramat SF w rękach arcymistrza wielkiego spektaklu?).

Psycholog Chris Kelvin przybywa na stację badawczą, zawieszoną nad powierzchnią planety Solaris. Ma zadanie rozwikłać zagadkę niewytłumaczalnych zachowań trzech członków załogi stacji. Na miejscu okazuje się, że Gibarian nie żyje, a Gordon i Snow ukrywają coś, co ma związek z podejrzeniami, że ocean pokrywający Solaris, jest niezwykłą formą inteligentnego życia. Wkrótce Kelvin przekonuje się o wpływie Solaris. Oto przed psychologiem materializuje się jego tragicznie zmarła żona, Rheya…

Lem od początku wiedział, że amerykańska ekranizacja “Solaris” nie pójdzie jego tropem, nasz Mistrz nie takie rzeczy umiał przewidywać. Zamiast konfrontacji ludzi z niemożliwymi do ogarnięcia mocami myślącego oceanu, czytelnicy i widzowie otrzymali niezwykły film o miłości. Soderberghowi przyświecała odważna myśl połączenia 2001: Odysei Kosmicznej z Ostatnim tangiem w Paryżu. Fuzja cokolwiek karkołomna, intelektualnie zakończona bardzo daleko od arcydzieła Kubricka, pożywiająca się raczej jego elegancją kadrów i nieśpieszną narracją. Lem w powieści potrafił poświęcić bitych osiemnaście stron na zdumiewające opisy fal, targających powierzchnią oceanu. Książkę przepełnia mistyczna atmosfera spotkania z Nieznanym, a wątek tragicznej miłości Kelvina i zmarłej, ponownie stworzonej dla niego przez ocean Harey, był raczej środkiem niż celem.

Natomiast Stevena Soderbergha, reżysera lubującego się w psychologicznym drążeniu zakamarków dusz swych pokręconych bohaterów, zainteresowała w “Solaris” właśnie analiza wątku miłosnego między Kelvinem i Harey. Fantastyka naukowa została zepchnięta do roli dekoracji i siły sprawczej, wyjaśniającej pochodzenie ludzkich fantomów. Kosmos przestał emanować magią. Dla reżysera stał się on interesujący, dopiero w momencie wstawienia weń problemów, wywiezionych z Ziemi. Soderbergh i Cameron wybrali dość radykalną próbę odczytania “Solaris”, odległą co prawda od myśli Lema i niezgodną z oczekiwaniami czytelników, lecz na swój sposób równie pasjonującą. Sam ocean jest na ekranie obecny nadzwyczaj skąpo. Bohaterowie zdają się nie zawracać sobie zbytnio głowy, co też przelewa się pod nimi. W zamian otrzymaliśmy nieznośnie dużą liczbę łzawych ziemskich retrospekcji Kelvina. Nie wiem dlaczego Soderbergh dokonał zmian personalno-płciowych. Naukowca Snauta przechrzcił na Snowa, zaś biały mężczyzna Sartorius, stał się czarną kobietą Gordon. Polityczna poprawność, nakazująca wstawienie do obsady Afroamerykanina za wszelką cenę? A może reżyser chciał podkreślić eteryczną urodę cudownej Nataschy McElhone, poprzez przeciwstawienie jej czarnej aktorce, o urodzie z zupełnie innej estetycznie bajki? Nazwisko Gibariana się ostało, ale jego postać pojawiła się na ekranie tylko w epizodzie, więc można było nie zawracać sobie głowy jego danymi osobowymi. Lecz o ile zmiana Krisa Kelvina na Chrisa Kelvina była tylko kosmetyczna, o tyle zamiana imienia Harey na Rheya, jest cokolwiek bezsensowna.

Patrząc na Solaris wyłącznie przez pryzmat filmu, nie sposób odmówić Soderberghowi umiejętności wykreowania jego charakterystycznego, sennego nastroju, jakże odległego od typowych, amerykańskich kosmicznych widowisk. Leniwe tempo nie usypia, jak u Tarkowskiego. Powolna celebracja każdego kadru, każdego dialogu i fabularnej sytuacji, służy skutecznemu wciągnięciu widza w centrum tej międzyplanetarnej love story. Elegancka, przemyślana i spójna jest koncepcja wizualno – scenograficzna (Soderbergh był nie tylko scenarzystą i reżyserem, także podpisane pseudonimami zdjęcia i montaż są jego autorstwa). Całość potęguje niesamowita, utkana z elektronicznych szmerów muzyka Cliffa Martineza. Od wielkich oczu Nataschy McElhone nie można oderwać wzroku, a George Clooney pokazał, że potrafi budować rolę z minimalistycznych środków wyrazu. Zgodnie z przewidywaniami Camerona, film poległ kasowo w kinach, ale twórcom nie chodziło o zbicie na Lemie fortuny. Steven Soderbergh nakręcił poruszający dramat uczuć dwojga ludzi, w oparciu o twórczość trzeźwego racjonalisty, którego interesował raczej mózg, niż serce.

Pomimo rozminięcia się z Lemem, amerykańska wersja Solaris wydaje się być najdojrzalszą, najstaranniejszą wizualnie (nareszcie!) i najpoważniejszą artystycznie ekranizacją prozy Mistrza, jakiej do tej pory dokonano.


Podsumowanie

Patrząc na listę lemowych adaptacji, można dojść do wniosku, że więcej nie zrobiono niż zrobiono. Zaledwie trzy powieści i kilka opowiadań, na kilkanaście powieści i tyleż zbiorów opowiadań – bilans mizerny. Dlaczego tak mało? Powody zostały wyłuszczone wcześniej – po pierwsze kasa, po drugie brak utalentowanych adaptatorów, dysponujących niezawodnym kluczem do przerobienia liter w kadry, zachowując lemowego ducha. Zestawienie byłoby nieco bogatsze, gdyby Aleksandrowi Fordowi udała się ekranizacja “Powrotu z gwiazd”, powieści wyprzedzającej o niemal 20 lat nurt polskiej fantastyki socjologicznej, której mistrzem był Janusz A. Zajdel. Podobno “Powrót z gwiazd” powstał pierwotnie jako scenariusz. Dopiero gdy reżyser “Krzyżaków” skapitulował przed budżetem i przeszkodami technicznymi, Stanisław Lem przerobił skrypt na normalną powieść… Z kolei Andrzej Wajda chciał w latach 70-tych przenieść na ekran fenomenalny “Kongres futurologiczny”, lecz intencje znów rozbiły się o pusty portfel. W tym samym mniej więcej czasie amerykański producent Michael Rudesone, kupił prawa do ekranizacji “Niezwyciężonego”, lecz dobre chęci znów poszły w las. Wytwórnia Disneya była swego czasu zainteresowana “Dziennikami gwiazdowymi”. To tylko najważniejsze z wielu przykładów produkcyjnej i artystycznej niemocy, wobec książek Lema. Sam Autor sarkastycznie przyznaje, że w większości przypadków dobrze się stało. Adaptacja, zadowalająca Mistrza, wymagałaby geniusza kina w typie Kubricka, zaś do Lema w znakomitej większości zgłaszali się twórcy, o których było wiadomo niewiele, lub szybko się o nich zapominało (zresztą “2001: Odyseja Kosmiczna” też w całości nie przypadła Lemowi do gustu.)

Lecz przy całej swej niechęci do ekranowej SF, Lem wyraźnie wskazuje na “Niezwyciężonego”, jako doskonały materiał powieściowy, do skonstruowania epickiego widowiska filmowego, z mnóstwem akcji, efektów specjalnych, pozaziemskich krajobrazów i niezwykłych form pozaludzkiej inteligencji. Może kiedyś jakiś tuz SF zza oceanu, zwróci uwagę na tę powieść? Tak sobie myślę, że przy dzisiejszej agresywnej hollywoodzkiej polityce zagarniania zewsząd pomysłów na filmy, jest tylko kwestią czasu, kiedy ta pochłaniająca każdy koncept fala dotrze do Lema, a spisy ewentualnych ekranizacji już od dawna muszą leżeć w sejfach wielkich wytwórni, czekając na zielone światło. Co jeszcze? “Powrót z gwiazd” byłby doskonałym dramatem SF, zainscenizowanym w wielkomiejskiej scenerii “Blade Runnera”. “Kongres futurologiczny” już został przerobiony na Matrixa. Nie dosłownie co prawda, lecz każdy kto go czytał, nie może mieć wątpliwości, skąd wziął się Neo i pomysł na iluzję, wtłaczaną ludzkości wprost do głów. W Kontakcie Zemeckisa pobrzmiewają blade echa “Głosu Pana”. Do zekranizowania “Cyberiady” nadawałby się chyba tylko szalony Tim Burton. Groteskowe “Dzienniki gwiazdowe” z kolei, odpowiednio potraktowane mogłyby powtórzyć sukces “Autostopem przez galaktykę”. A “Opowieści o pilocie Pirxie” w całości sprawdziłyby się na małym ekranie, jako 10-odcinkowy serial-superprodukcja, wzbogacony o adaptację “Fiaska”, w którym również występuje pilot Pirx. W kinie widziałbym zaledwie kilka epizodów z tego znakomitego zbioru opowiadań.

Wniosek nasuwa się sam – z Lema najbezpieczniej brać tylko to, co gwarantuje dynamiczne widowisko na odpowiednim poziomie. Utwory czysto problemowe, w których akcja schodzi na plan dalszy, wobec przytłaczającej problematyki moralno-filozoficznej, nie mają racji bytu w krainie ruchomych obrazków. Można co najwyżej wykonać manewr Soderbergha. Jego “Solaris” wygląda co prawda efektownie, ale jest to przykład na to, że niezły film wg Lema, nieuchronnie od Lema musi się oddalić. A wtedy ciężko mówić o ekranizacji, raczej o wariacji na temat. Pożyjemy, zobaczymy. Lecz sam Autor już tego nie doświadczy. Stanisław Lem zmarł 27 marca 2006 w Krakowie, w wieku 85 lat.

(*) – cytaty z wywiadu Łukasza Maciejewskiego ze Stanisławem Lemem, zamieszczonego na stronie www.lem.onet.pl

REKLAMA