Efekt motyla w londyńskim półświatku. PRZEKRĘT kończy 20 lat!
Czy po dwóch dekadach od premiery Przekręt stracił coś ze swojej świeżości? I tak, i nie. Film Ritchiego widziałem tak wiele razy, że z żartów śmieję się niejako z wyprzedzeniem, doskonale wiedząc, co za chwilę zobaczę. Nadal jednak budzi podziw precyzja, z jaką Ritchie tka tę swoją sieć przenikających się wątków – śmieszni bohaterowie stają się jeszcze śmieszniejsi, kiedy wpadają w wir niemożliwych do przewidzenia zwrotów akcji wywołanych przez inne zdarzenia, o których nie mają zielonego pojęcia. Brytyjczyk już w swym debiucie popisał się równie skomplikowanymi układami, co dla wielu krytyków świadczyło o słabości Przekrętu, w gruncie rzeczy powtórce z rozrywki, tyle tylko, że za większe pieniądze i z hollywoodzkimi gwiazdami. Jednak jak już wcześniej wspomniałem, nie wszyscy znali Porachunki i w zależności od tego, który film obejrzeli najpierw, ten jawił się jako lepszy. Ja miałem przyjemność zacząć od właściwej kolejności (i tak, uważam, że Porachunki są doskonalsze), dzięki czemu widziałem, w jaki sposób Ritchie uatrakcyjnił swój styl, podkręcił tempo opowieści, ale też jak mocno czerpał ze swojego debiutu.
Podobne wpisy
Oglądany dziś Przekręt jest przede wszystkim kapsułą czasu, aby móc zobaczyć przyszłą gwiazdę kina akcji, Jasona Stathama, w swojej pierwszej głównej roli (wszak to właśnie z jego Turkishem jako narratorem filmu i najnormalniejszym bohaterem najbardziej się utożsamiamy), nieodżałowanego Dennisa Farinę, najlepszego właśnie w rolach komediowych czy takich aktorów jak Stephen Graham czy Lennie James, obecnie kojarzonych z zupełnie innym, poważniejszym repertuarem. Jest i Brad Pitt, naówczas najprzystojniejszy aktor świata, jako cygański zakapior, brudny i niezrozumiały Mickey, w jednej z najbardziej charakterystycznych ról w swojej karierze. To właśnie dzięki takim ryzykownym występom jak u Ritchiego czy kilka lat wcześniej w 12 małpach, gdzie Pitt schował swą urodę, wcielając się w nieefektownie wyglądających, bliskich karykatury cudaków, z idola damskiej części widowni przeistoczył się w niebojącego się szukać wyzwań aktora. Warto tu jeszcze wymienić Benicio Del Toro (był tak dobry, że reżyser chciał poszerzyć jego rolę), Vinniego Jonesa (tym razem jako elegancki drab) oraz Chorwata Rade Serbedziję, naówczas robiącego niezłą karierę w Hollywood, dziś najlepiej kojarzonego właśnie jako Borys z Przekrętu.
Porównując pierwsze dzieła Ritchiego do jego późniejszych gangsterskich dokonań (Rock’N’Rolla, Dżentelmeni), widać jak na dłoni, że ochota do formalnych zabaw została zastąpiona większą powściągliwością i elegancją, wynikającą również ze zmiany statusu bohaterów. O ile wtedy mieliśmy do czynienia z podrzędnymi rzezimieszkami, zadowolonymi z paru tysięcy funtów i marzeniu o „diamencie wielkości pięści”, o tyle teraz jego bohaterowie bawią się w przynoszące miliardy dolarów interesy, wciąż jednak są zmuszeni użerać się z ulicą. Można tu mówić o ewolucji stylistycznej, niejako wymuszonej przez awans społeczny, nie tylko postaci, ale i samego Ritchiego, który po premierze Przekrętu stał się gwiazdą pierwszej wielkości. Jak na ironię, jego następne filmy – kiczowaty romans Rejs w nieznane z ówczesną żoną, Madonną, alegoryczny dramat kryminalny Revolver, a nawet dobrze oceniony powrót do komediowej gangsterki, jaką była Rock’N’Rolla – zaliczyły dotkliwe klapy, być może dlatego, że brud ulicy reżyser zastąpił blichtrem wielkiego świata. Nic dziwnego, że dopiero gdy Ritchie znów postawił na nieskrępowaną zabawę w śmierdzącym Londynie w Sherlocku Holmesie, odzyskał rzesze fanów i zyskał nowych. Niedawni Dżentelmeni zaś udowadniają, że w końcu znalazł idealną równowagę pomiędzy bogatym światem królów zbrodni a pospolitymi, choć aspirującymi do wielkości, bandytami.
Przekręt po latach to nie tyle typowy Ritchie, co vintage Ritchie. Pozbawiony szyku przyszłych jego filmów, brudny, wyprany z żywych kolorów, nastawiony na szybkość i brawurę, zakochany w głupocie oraz pechu swoich bohaterów. Dawne oskarżenia o nihilizm i mizoginię wydają się dziś przesadzone – przemoc służy tu wyłącznie wywołaniu salw śmiechu, a w porównaniu do kina Quentina Tarantino, z którym Ritchie był przez długi czas zestawiany, jest jej zdecydowanie mniej. Kobiety właściwie nie odgrywają tu żadnej roli, prawie ich nie ma, zaś fakt, że śmierć jednej z nich jest jedynym momentem w całym filmie mającym prawdziwie emocjonalną wagę, świadczy o czymś zgoła przeciwnym niż pogardzie do nich. Jedynie zarzut o przerost formy nad treścią wydaje się wciąż zasadny, ale osobiście wolę te filmy Ritchiego, w których ambicje ustępują miejsca rozrywce, bo przez te pierwsze reżyser bardzo często popada w nieznośną pretensjonalność. Tej Przekręt jest pozbawiony, liczy się tylko zabawa. Miało to swoją wartość 20 lat temu, ma i tym bardziej dzisiaj.
Na koniec napiszę, dlaczego zdecydowałem się umieścić Przekręt w cyklu VHS. Film Ritchiego widziałem po raz pierwszy właśnie na video i po dziś dzień akceptuję wyłącznie tamtejsze tłumaczenie dokonane przez Elżbietę Gałązkę-Salamon (gdzie np. Boris The Blade nazywa się właśnie Borys Klinga, a Doug the Head to Łebski Doug), tę samą, która dała nam słynne „Zrobię ci z dupy jesień średniowiecza!” w polskiej wersji językowej Pulp Fiction. Ktoś powie, że to język rynsztokowy, a ja na to, że nawet będąc ordynarnym, można się pokusić o pewną finezję, a tej w Przekręcie nie brak, zarówno po angielsku, jak i po polsku. Sądzę zresztą, że popularność filmu w naszym kraju była bezpośrednio związana z oficjalnym tłumaczeniem, co jest o tyle ważne, że dosłownie za chwilę piractwo miało przejść cyfrową rewolucję, zastępując profesjonalne przekłady i lektora amatorskimi, nierzadko pełnymi błędów napisami. Tym samym odważę się na sąd, że Przekręt jest ostatnim kultowym filmem ery VHS, a być może i pierwszym divxowej.