search
REKLAMA
Artykuły o filmach, publicystyka filmowa

DZIWNA PARA, czyli nietypowe FILMOWE DUETY

Rafał Donica

11 stycznia 2019

REKLAMA

UWAGA – ranking aż roi się od SPOJLERÓW, więc jak zobaczycie jakiś film, którego nie oglądaliście, odradzam zagłębianie się w lekturę przed seansem danego tytułu.

3. Happy! (2017 r., reż. Brian Taylor)

Chyba żadna para z niniejszego zestawienia nie składa się z indywidualności z całkowicie innych bajek bardziej niż duet z Happy! On – Nick Sax (Christopher Meloni w roli życia), były glina, brutal, alkoholik, dziwkarz, nieokrzesany prostak, zabójca na usługach mafii, ubrany w zniszczony płaszcz, owinięty karykaturalnie długim świątecznym szalem, cynik zmęczony życiem, niedoszły samobójca. I drugi on – tytułowy Happy, niebieski, animowany, latający kucyk/konik/jednorożec, czy czym on tam do cholery jest, postać wyrwana wprost z dziecięcej wyobraźni albo kogoś po srogich pigułach. Losy tych dwóch zbiegają się, gdy ranny Nick, leżąc na ulicy, dostaje zawału i zabiera go pogotowie. To właśnie po przebudzeniu we wnętrzu ambulansu nad głową niedomytego degenerata zaczyna latać upierdliwie radosny niebieski Happy, wyśpiewując na powitanie swój autorski, irytujący wierszyk. Okazuje się, że niebieski stworek jest wytworem wyobraźni porwanej przez psychopatycznego świętego Mikołaja dziewczynki i został przez nią wysłany po ratunek właśnie do Nicka. I zaczyna się jazda bez trzymanki, zdecydowanie dla bardziej wyrobionego widza, któremu niestraszne mieszanie i zabawa konwencjami, brak poprawności politycznej czy ekranowa przemoc spuszczona ze smyczy, z dopalaczem włożonym w tyłek. Początkowy, obowiązkowy etap niedowierzania i wypierania istnienia Happy’ego, kończy się mniej więcej w chwili, gdy niebieski stworek leci w niedostępne dla Nicka miejsce na rekonesans i przynosi mu wiarygodną informację o ilości i stanie uzbrojenia bandziorów stojących za drzwiami. Od tej pory zaczyna się, usłane krwawymi przygodami i stosami trupów, poznawanie i docieranie się tej dziwnej pary. W każdym odcinku zawiera się przynajmniej jedna bombastyczna sekwencja akcji, przeważnie ociekająca hektolitrami krwi i wypełniona stosami ciał wymyślnie zabitych przez Nicka, jeszcze gorszych od niego ludzi. Sposób bycia i zabójcze czyny Saxa, jego cynizm i czarne jak smoła poczucie humoru, raz za razem zabawnie kontrastują z bajkową aurą, jaką roztacza wokół siebie naiwny i dobroduszny animek.

Happy! powstał na podstawie komiksu Granta Morrisona i powołany został do ekranowego życia przez reżysera – uwaga – słabiutkiej Adrenaliny, żenującej Adrenaliny 2, beznadziejnego Gamera oraz fatalnego Ghost Ridera 2. I możecie mi wierzyć albo nie, ale serialem Happy! Brian Taylor nieoczekiwanie dostarcza widzom materiał na najwyższym (!) poziomie, ze swoich poprzednich nędznych filmowych dokonań przenosząc jedynie stylistykę scen akcji, która akurat bardzo przypadła mi do gustu choćby w sekwencjach pościgowych w Ghost Rider 2. Gros ujęć i całych scen w Happy! nakręcono przy użyciu obiektywów szerokokątnych, dla oddania średnio stabilnego stanu psychiki głównego bohatera, podkręcenia spektakularności i rozmachu scen akcji, i wreszcie do odpowiedniego, odrealnionego prezentowania na ekranie Happy’ego, który swoją obecnością dosłownie rozpycha się w kadrze. Serial nie tylko stroną wizualną i ciekawie nakreślonymi postaciami stoi (Nick Sax to jeden z najciekawszych antybohaterów w historii X muzy), seria jako całość to bowiem nadzwyczaj wciągająca i inteligentnie rozpisana opowieść o odkupieniu i okrutnym świecie pełnym psychopatów, w którym jednak zawsze znajdzie się promyk dobra, o który warto walczyć, choćby za partnera miało się tylko wyimaginowanego latającego stworka wymyślonego przez dziecko.

2. Człowiek-scyzoryk (2016 r., reż. Dan Kwan, Daniel Scheinert)

Pełnometrażowy debiut Dana Kwana i Daniela Scheinerta to jeden z tych ekstrawaganckich/eksperymentalnych filmów, które albo się pokocha od pierwszego wejrzenia, albo znienawidzi, bo raczej nikt po seansie Swiss Army Man nie stanie po środku. Twórcy tego otulonego baśniową konwencją komediodramatu już w pierwszych minutach filmu uderzają z grubej rury, każąc skonsternowanym widzom słuchać pierdzących zwłok granych przez Daniela Radcliffe’a. Reżyserzy nie dają nam nawet chwili na oswojenie się z tą sytuacją, bo już po chwili obserwujemy, jak drugi z bohaterów (Paul Dano) używa owych zwłok napędzanych pośmiertną emisją gazów jako skutera wodnego, pędząc nim pełną prędkością po tafli wody… Człowiek-scyzoryk nie bierze jeńców, albo łapiesz konwencję i udajesz się w dalszą podróż z tą niezwykłą parą, albo wyłączasz film i stwierdzasz z żalem, że nie da się odzobaczyć tego, co właśnie zobaczyłeś i w co trudno ci uwierzyć. Zatem, jeśli niestraszne wam dialogi o naturalnej ludzkiej konieczności puszczania gazów oraz potrzebie masturbacji i o ile nie zrazi was używanie penisa Daniela Radliffe’a jako kompasu, a reszty jego ciała w charakterze przenośnego prysznica, wyrzutni pocisków lub maszynki do golenia, możecie mi wierzyć, że czeka was metafizyczna wyprawa w głąb psychiki człowieka zagubionego we współczesności, zamkniętego w klatce narzuconych ograniczeń, pozbawionego wiary w samego siebie. Paul Dano i Daniel Radcliffe stworzyli na ekranie niezapomniany duet odszczepieńców i życiowych przegrywów, którzy nawzajem wyciągają się z bagna rozpaczy i pomagają pokonać traumy dzieciństwa i dorosłości, związane z utratą matki i zaniedbaniem przez ojca. Film nie daje jednoznacznej odpowiedzi, czy martwy Manny (Radcliffe), którego zwłoki ciągnie ze sobą przez las Hank (Dano), to personifikacja nękanego głęboką depresją umysłu, z którym w trakcie niezwykłej podróży w głąb własnej przeszłości bohater próbuje się dogadać i pogodzić. Odpowiedzi nie przynosi nawet, zdawałoby się na pierwszy rzut oka, realistyczny finał, gdzie Frank jawi się przez moment jako chory psychicznie chłopak, który poszedł do lasu popełnić samobójstwo, ale natknął się na trupa, odnalazł w tym jakiś cel i przywlekł go do miasta, ratując jednocześnie siebie. W ostatniej scenie filmu, wprowadzającej jeszcze większe fabularne zamieszanie, widzimy, wraz z innymi postaciami (policjanci, sanitariusze, ukochana Hanka, jego ojciec), jak zwłoki Manny’ego napędzane gazami, odpływają ku zachodowi słońca. Dzięki temu Swiss Army Man, podobnie jak opisany wcześniej Donnie Darko, pozostaje fascynującym pytaniem bez odpowiedzi. Twórcy zostawiają nas jednak z miłym poczuciem, że finał – nawet jeśli odbywa się tylko w chorym umyśle Hanka – zdaje się dla niego szczęśliwy, wszak główny bohater, wolny od ograniczeń i pogodzony z własnym JA… publicznie puszcza gazy.

Film o przyjaźni chłopaka z martwym ciałem to niezwykle mądra i kojąca opowieść o odkrywaniu samego siebie, sfilmowana w mocno nasyconych, pełnych życia kolorach, z mnóstwem niedorzecznych i zarazem zabawnych scen. Przez ponad godzinę patrzyłem na zwłoki w pierwszej fazie rozkładu i słuchałem gadającego (!), choć martwego Daniela Radcliffe’a, któremu Paul Dano zatkał tyłek korkiem od szampana, by po odetkaniu wykorzystać zwłoki jako… napęd rakietowy, a nawet przez moment nie miałem wrażenia obcowania z błazenadą czy humorem klozetowym. Można pogratulować panom Kwanowi i Scheinertowi talentu, wyczucia i wrażliwości filmowej, że pod płaszczykiem filmu o pierdzeniu udało im się sprzedać jak najbardziej poważną, tragiczną opowieść o pogubionym życiowo samotnym chłopaku ze zwichniętą psychiką. Paul Dano, niestroniący od trudnych ról (vide Aż poleje się krew), jest tu klasą samą dla siebie. Natomiast szczególne uznanie należy się Danielowi Radcliffe’owi, który w nieustającym uciekaniu od wizerunku Harry’ego Pottera mierzy się z coraz trudniejszymi i coraz bardziej brudnymi rolami. Po wcieleniu się w koślawego Igora w nieudanym Victorze Frankensteinie, szukaniu wyjścia z buszu w Dżungli, rolą nieboszczyka używanego w charakterze tytułowego szwajcarskiego scyzoryka przeszedł samego siebie. Nie każdy aktor udźwignąłby tak fizyczną, trudną i – jak by nie patrzeć – ryzykowną wizerunkowo rolę. Jak pokazują bardzo wysokie oceny Człowieka scyzoryka w serwisach internetowych oraz ciepłe przyjęcie przez krytyków – ryzyko się opłaciło. Otrzymaliśmy znakomity pod względem fabularnym, wzruszający film z cudownymi, budującymi magiczną aurę zdjęciami, klimatyczną ścieżką dźwiękową (złożoną tylko ze śpiewających bądź mruczących ludzi), będący w swym szaleństwie jedną z najwspanialszych afirmacji życia, jakie wydała na świat X muza.

1. Ulepszenie (2018 r., Leigh Whannell)

Pierwsze miejsce w moim rankingu i tytuł najlepszej dziwnej pary wędrują do rąk Greya i Stema z filmu Leigh Whannella. Moja osobista największa niespodzianka 2018 roku, czyli Ulepszenie mające światową premierę kinową w 2018 roku, nie dotarło niestety na ekrany polskich kin. A szkoda, bo pomysłowe, oryginalne i niezwykle dynamiczne widowisko wg pomysłu i w reżyserii Whannella (scenarzysta m.in. Piły i Naznaczonego) stanowi doskonałą odtrutkę na wszystko, co w dzisiejszym kinie szablonowe i tłuczone masowo według tej samej recepty na sukces w box offisie. Nie będę tu streszczał fabuły, tylko przejdę od razu do konkluzji i zachwytów nad niezwykłym filmowym duetem, jak również wysoką jakością samego filmu – oczywiście od spojlerów będzie aż gęsto. Sparaliżowany od szyi w dół Grey (Logan Marshall-Green) oraz wszczepiony w jego ciało miniaturowy superkomputer Stem to duet mający wiele do powiedzenia w temacie lęków XXI wieku. Jasne, sztuczną inteligencją, sprzężeniem człowieka z maszyną i zastępowaniem ludzi komputerami zajmował się choćby James Cameron w Terminatorach czy Ridley Scott w Łowcy androidów. Twórca Upgrade, szanujący klasykę, idzie jednak o krok dalej; bierze na warsztat dokonania poprzedników, dorzuca trochę cyberpunku, doprawia dystopią, posypuje czarnym humorem, całość zanurza w gęstym sosie kina zemsty i zwieńcza wisienką brutalności. I choć budżet filmu wynosił zaledwie 5 milionów dolarów (jak ktoś w sieci napisał, to mniej niż kosztowało cyfrowe usunięcie wąsów Henry’ego Cavilla w Lidze sprawiedliwości), udało się wiarygodnie wykreować świat niedalekiej przyszłości, a wizualna strona widowiska stoi na najwyższym poziomie. Na szczególną uwagę zasługują zdjęcia i montaż walk wręcz. Myślałem, że po Matrixach już nic w filmowym mordobiciu nie będzie w stanie mnie zaskoczyć, tymczasem kamera towarzysząca Greyowi wygląda, jakby była do niego przymocowana na niewidzialnym selfie sticku, a efekt wizualny przyprawia o opad szczęki i zawrót głowy. Mimo, że sceny walk są dynamiczne i widowiskowe, nie sprawiają wrażenia efektu dla efektu, spełniając zadanie sugestywnego przedstawienia na ekranie ludzkiego ciała sterowanego w pełni przez komputer.

Wszystkie proporcje są tu idealnie wyważone, kino akcji i fantastyczne pomysły scenarzysty (m.in. pistolety montowane bezpośrednio w ręku) nie przytłaczają fabuły, a całość funkcjonuje jak dobrze naoliwiony mechanizm, sprawnie popychając intrygę do przodu. I choć Ulepszeniu daleko do filozoficznych rozważań Blade Runnera, film Whannella oferuje nam sporo materiału do przemyśleń i poseansowych dyskusji. Do czego posunie się sztuczna inteligencja, która będzie chciała wydostać się na wolność? Czy należy pozwalać, aby komputer, choćby miał podtrzymywać połączenie w rdzeniu kręgowym, mógł sterować naszym ciałem bez naszego przyzwolenia? Grey i wszczepiony w jego ciało Stem to para, której relacje i wzajemny stosunek zmieniają się w trakcie rozwoju fabuły. Początkowo myślimy przecież, że mamy do czynienia z kinem niemal superbohaterskim, gdzie sparaliżowany mężczyzna, dzięki komputerowi który do niego gada, nie tylko odzyskuje pełną sprawność, ale staje się też znacznie silniejszy i szybszy od przeciwników. I faktycznie, ten motyw sprawia widzom sporo frajdy. Oto bowiem Grey, niczym zmartwychwstały Alex Murphy z RoboCopa, może pomścić śmierć ukochanej, odnajdując i kasując po kolei jej zabójców, a na taką ekranową sprawiedliwość zawsze przyjemnie popatrzeć. Jego ciało, nad którym podczas przesłuchań bandziorów kontrolę oddaje Stemowi, wykonuje wszystkie ruchy z chirurgiczną precyzją, ale i budzącym grozę, zimnym wyrachowaniem i brakiem litości, na które Grey jako człowiek zgodzić się nie chce. Owszem, odwracając wzrok, gdy Stem masakruje twarz bandziora nożem, Grey gasi w sobie poczucie winy, czy jednak mimo to, nie on stoi za wykonaniem krwawego wyroku? Należy w tym miejscu pochwalić znakomitą fizyczną grę aktorską Logana Marshalla-Greena, który wiarygodnie oddaje dualizm własnych uczuć i kuriozalność sytuacji, gdy jego bohater krzywi twarz w grymasie dezaprobaty i obrzydzenia, podczas gdy Stem za pomocą jego ciała (i ostrych narzędzi) rozprawia się krwawo z przeciwnikami. Wygląda to tragikomicznie w najlepszym tego słowa znaczeniu. Sceny walki są przez to bardzo podobne do tych z Venoma, gdzie Tom Hardy miał – również tylko początkowo – podobne rozterki natury moralno-etycznej. Biorąc pod uwagę fizyczne podobieństwo obydwu aktorów i zbliżony sposób gry ciałem i mimiką, można by spokojnie zamienić ich filmami bez straty dla żadnego z tytułów. W odróżnieniu jednak od Venoma głos Stema rozbrzmiewający w głowie Greya emanuje spokojem, brzmiąc spokojnie, ciepło i przyjaźnie. Kończąc porównania z Venomem, merytorycznie Upgrade to już znacznie wyższa liga; błyskotliwa intryga wciąga od pierwszych minut i do samych napisów końcowych nie pozwala oderwać się od ekranu. W międzyczasie mamy jeszcze klasyczną policyjną grę w kotka i myszkę: Grey udaje sparaliżowanego, a prowadząca jego sprawę policjantka próbuje połączyć go z zabójstwami na mieście.

Finał to już prawdziwa petarda i festiwal zwrotów akcji. Co ważne – choć niepozbawione małych dziur logicznych – owe twisty nie sprawiają wrażenia naciąganych. I królestwo oraz połowa księżniczki temu, kto przewidział ostateczny rozwój wypadków i poprawnie wytypował głównego antagonistę Ulepszenia. Zamknięcie całej opowieści jest absolutnie genialne, bezlitosne dla bohatera i widzów, wstrząsające, wzruszające i niepokojące jednocześnie. Oto bowiem sztuczna inteligencja, po zlikwidowaniu wszystkich przeszkód, wychodzi na świat zewnętrzny, udowadniając swoją wyższość nad własnym wynalazcą. Ale to nie koniec niespodzianek; Stem, który – jak się okazało – wykorzystywał tylko ciało Greya do własnych celów, odizolowuje jego umysł, wytwarzając dla niego alternatywną rzeczywistość, w której Grey cały i zdrowy budzi się w szpitalu, gdzie odwiedza go żywa ukochana. Czy Stem zrobił to z litości nad Greyem, czy z wdzięczności, że ten jak by nie patrzeć, użyczał mu ciała i pomagał – chciał, nie chciał – osiągnąć cel? Czy odizolował umysł Greya, żeby ten po prostu nie przeszkadzał mu już więcej w posługiwaniu się jego ciałem? Bez względu na to, którą opcję byśmy wybrali, możemy traktować finał Ulepszenia jako pierwsze w historii X muzy zakończenie, gdzie dla głównego bohatera wszystko (w pewien sposób) kończy się dobrze, a jednocześnie zło triumfuje. Dodając do tego fakt, że Grey, który przez cały film szukał morderców żony, ścigał tak naprawdę tkwiący w jego ciele i udający przyjaciela komputer, mamy do czynienia z jedną z najbardziej zakręconych fabuł i jedną z najtragiczniejszych postaci w historii kina.

Rafał Donica

Rafał Donica

Od chwili obejrzenia "Łowcy androidów” pasjonat kina (uwielbia "Akirę”, "Drive”, "Ucieczkę z Nowego Jorku", "Północ, północny zachód", i niedocenioną "Nienawistną ósemkę”). Wielbiciel Szekspira, Lema i literatury rosyjskiej (Bułhakow, Tołstoj i Dostojewski ponad wszystko). Ukończył studia w Wyższej Szkole Dziennikarstwa im. Melchiora Wańkowicza w Warszawie na kierunku realizacji filmowo-telewizyjnej. Autor książki "Frankenstein 100 lat w kinie". Założyciel, i w latach 1999 – 2012 redaktor naczelny portalu FILM.ORG.PL. Współpracownik miesięczników CINEMA oraz FILM, publikował w Newsweek Polska, CKM i kwartalniku LŚNIENIE. Od 2016 roku zawodowo zajmuje się fotografią reportażową.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA