search
REKLAMA
Artykuły o filmach, publicystyka filmowa

Dziękuję, Pawle

Jakub Koisz

15 kwietnia 2016

REKLAMA

Ostatnio kolega po fachu, Bartek Czartoryski, napisał lapidarne, ale zastanawiające podziękowania za te dwa tysięce polubień na swojej facebookowej stronie „Kill All Movies”. „Dla nagrywającego swoje gamplayowe boje nastoletniego YouTubera byłaby to życiowa klęska, ale dla krytyka filmowego i tłumacza literatury każdy ten lajeczek ma wartość niewymierną, bo przez ostatnich kilka lat zdążyłem się przekonać, że mam czytelników świadomych, a nie przypadkowych, co sobie niezwykle cenię. I dlatego oszczędzę wszystkim jakieś łzawej przemowy, kończąc pozornie zwyczajnym, ale płynącym z serducha: dzięki”. Kilka zdań, a przypominają mi, czemu robimy to, co robimy. Nie tylko one zresztą.

Opowiem o Pawle. Lubię takich bacznie obserwujących kulturę młodzików jak on. Materiały, które wrzucał na swojego fejsa, były o wiele dojrzalsze niż u wielu jego rówieśników (wiem, bo swojego czasu uczyłem gimbazę), którzy nie wyszli poza etap wrzucania teledysków raperskich i memów ze Zbigniewem Stonogą. Przyznam, że kontakt z Pawłem to była początkowa malutka gratyfikacja za pisanie o komiksach, kręcenie vloga. Kolejny usatysfakcjonowany czytelnik i widz. I pewnie myśli, że mnie zna. O ile mi wiadomo chłopak nawet snuł się wśród widowni, gdy z przyjacielem prowadziliśmy spotkanie o Marvel Universe na Stadionie Narodowym. Gdy akceptowałem zaproszenie od tego dziecaka, nieco drżała mi ręka. Czasami, nie wiedzieć czemu, wskakują prośby od nieznajomych, a ja zwykle raczej unikam takich sieciowych połączeń. Trudno zweryfikować, czy ktoś po prostu chce mnie zlustrować, zamęczać krytyką czy wciskać wynurzenia z bardziej lub mniej udanego życia. Mam wrażenie, że brakuje mi czasu dla tych, których znam od łebka, więc nie chciałbym się spinać utrzymywaniem kontaktu z kimś, kogo zupełnie nie znam. Zaproszenia jednak wpadały i myślę, że w większości przypadków miały związek z filmami. Całkiem miłe.

Paweł był chłopakiem z Komiksowa, trochę jak ja. Widać było od pierwszych wymienionych wiadomości, że zaczyna kochać ślęczenie przed wielkim ekranem z powiększonym zestawem popcornowym równie mocno co historyjki obrazkowe. Pisał o tych sprawach bez nutek infantylizmu, trochę świadomy, że wyrasta z wierzenia w bajki, trochę przerażony, że robi to z trudem, a trochę rozbawiony, że może o tym porozmawiać ze mną, kolesiem starszym od niego prawie półtorej dekady. Pisaliśmy więc, on mi lajkował większość tekstowych wynurzeń, ja, raczej z grzeczności, wysyłałem mu wrażenia po obejrzeniu zwiastunów komiksowych ekranizacji. Niekiedy nie odpisywałem przez kilka dni, a kiedy indziej, kierowany troską o intelektualny rozwój Pawła, polecałem coś do przeczytania czy obejrzenia. Podejrzewałem, że chłopak traktował mnie jak dobrego ziomka, a to przyjemne uczucie, choć zazwyczaj ucinałem rozmowy o życiu osobistym. Jeśli cokolwiek się wyniosło wartościowego z kilku lat pisania o filmach czy nieregularnego blogowania – to były to wspaniałe znajomości i to z różnych sfer kultury. To Pawłowi głównie chciałem przekazać: że nie jest sam. Dwa lata minęły jak sen, a ja wciąż go tak naprawdę nie poznałem.

Przeglądam dzisiaj nasze rozmowy i zastanawiam się, czy jestem bucem. Czasami chyba bywam. Mądrzę się. Jestem niepoważny. Trochę pastwiłem się nad Pawłem, dzieciakiem spod Warszawy, któremu podobały się ostatnie Żółwie Ninja, a który nazwał Scotta Pilgrima cholernie nudnym filmem. Trochę zgrywałem cwaniaka, gdy namawiałem go, aby pisał o komiksach, o Marvelu, o animacjach, a nie tracił czas na pogaduszki ze starszym kalafiorem i zamulanie przed monitorem. Wierzył, że będzie recenzentem albo vlogerem, a ja czasami ironizowałem, że to zajęcie dla lamusów.

hishe-avengers

Podejrzewałem bowiem, że Paweł nie jest młodszą wersją mnie. Chyba nie miał za wielu przyjaciół i choć bardzo łatwo mnie namówić na psocenie czegoś wieczorem na mieście, regularnie przekładałem nasze spotkanie. A przecież Paweł był ze mną w okresie rozczarowania Terminatorem: Genisys, zachęcał do seansu Doktora Who, czekał na moją opinię przy premierze pierwszego sezonu Daredevila, a nawet chciałem go wkręcić na pokaz prasowy Ant-mana, z czego w ostatniej chwili się wycofałem. Dzisiaj znam już kilku takich Pawłów, są to młodziaki, które potrafią mówić, a być może nawet pisać, o kinie z większą miłością niż ja. Czuję się przy nich jak jakiś neofita, który ubzdurał sobie, że krytyka filmowa to coś, czego chce spróbować, kiedy to właśnie z nich bije ta niespożytkowana energia, która stara się przebić przez wysypisko internetowego chłamu. Nigdy, tak jak oni, nie błagałem rodziców, aby wysłali mnie do szkoły o profilu filmowym, nigdy też nie brałem aktywnie udziału w sieciowym życiu fanów, a przed dorosłością nie czułem tej palącej potrzeby, aby zasypać ludzkie umysły dobrym kinem.

Mówiono kiedyś na takich „zajawkowicze”, ale wstydziłbym się użyć tego określenia z obawy, że zabrzmiałbym przy nich jak wujek Janusz silący się na młodzieżową gadkę. Są oni lepsi ode mnie albo przynajmniej będą za kilka lat, bezsprzecznie. Nie są bezczelni, ale po prostu – metodycznie organizują się wokół podobnych sobie fandomowych uzależnieńców, wokół youtube’owych fenomenów i ludzi, którzy czegoś o kinematografii mogą ich nauczyć. Są wszędzie tam, gdzie ciekawe dyskusje. Są cholernie bystrzy, potrafią świetnie władać ironią, są zainteresowani gramatyką kina. Ja w ich wieku biegałem za napompowanym balonem i niekiedy postraszyłem jakimś wpisem na forum filmowym, bez zaangażowania, bez planu na siebie. Ich idolami są krytycy, reżyserzy, czasami pisarze, w dużej części też co bardziej wartościowi youtuberzy. Chciałbym wiedzieć, na kogo wyrosną, nie będąc przy tym szpącącym się dziadem, sadzącym komunały, że kiedyś to krytyka była supcio, nie to, co teraz, z tą youtube’ową gównażerią.

Wysyłałem więc Pawłowi kilka dni temu zwiastun intrygująco zapowiadającego się filmu Dr Strange. Nie odpisywał przez kilka godzin, jak nie on. Zauważyłem zresztą, że od jakiegoś czasu nie lajkował mi wszystkiego, co w swoim wątpliwym przebłysku geniuszu pociłem na Facebooku. Obraził się? Znalazł sobie innych idoli internetowych? Uznał mnie za jakąś marną podróbę krytyka, która nie ma nawet czasu wyjść z nim na piwo?

W końcu dostałem wiadomość od kogoś z rodziny. Uśmiechnąłem się, widząc zieloną kropkę aktywności obok zdjęcia jednego z najbardziej rozpalonych popkulturą osób, jakich poznałem. To nie był jednak Paweł, tylko członek jego rodziny. Paweł odszedł kilkanaście dni temu. Ponoć cierpiał od dawna, cokolwiek by to znaczyło. Nie dopytywałem, bo po co? I nie mogę, Pawle, zrobić nic więcej, jak przeprosić, że nie wybraliśmy się na to mityczne już spijanie piany. Chciałem, abyś zaczął pisać do film.org.pl o grach komputerowych lub serialach animowanych. Fajnych tu ludzi mamy w redakcji, serio. Poznałbyś, sieciowy mój ziomku. Za późno jednak.

Coraz mniej wątpię w pisanie o popkulturze. I za to, Pawle, dziękuję również, a do Doktora Who wrócę w najbliższy weekend. Obiecuję.

REKLAMA