Drugie Dno #9: czarny rasizm Hollywood

Niedawno zostały ogłoszone nominacje do Oscarów. Ale felieton ten tylko po części będzie odnosił się do wyborów Akademii Filmowej. Po części, gdyż bardziej od aspektów artystycznych, moja uwaga zwróciła się ku szumowi natury politycznej. Szumowi zresztą dobrze mi znanemu, gdyż regularnie powracającemu do dyskusji o kondycji współczesnego Hollywood. Mowa oczywiście o filmowej dyskryminacji rasowej.
Tuż po ogłoszeniu tegorocznych nominacji do najbardziej prestiżowej nagrody filmowej na świecie, na wierzch wyłonił się jeden fakt – to po raz kolejny będą „Białe Oscary”. Takim bowiem mianem określa się sytuację, w której brakuje czarnych twórców w najważniejszych kategoriach, a pretendentami do otrzymania statuetki są sami biali. Rzecz jasna nie uszło to uwadze czarnej społeczności, która zareagowała na to od razu, po raz kolejny dając wyraz swej niebywałej czujności.

Jako pierwszy odezwał się producent Straight Outta Compton, William Packer, który wyraźnie niepocieszony faktem, że jego film otrzymał nominację TYLKO za scenariusz oryginalny, począł na portalach społecznościowych odsądzać Akademię od czci i wiary, podważając jej kompetencje. Na twitterze hasztag #OscarsSoWhite rozgrzał się do czerwoności. Można się zatem tylko cieszyć, że to Chris Rock poprowadzi w tym roku ceremonię, przez co skrzętnie wykorzysta zastałą sytuację do zażartowania i umiejętnie nada kontrastu do białej dominacji wśród nominowanych. Uff.
O ile mnie pamięć nie myli, sytuacje „nierówności” w historii Oscarów zdarzały się niejednokrotnie i prawdopodobnie, jeszcze nie raz się zdarzą. Było także całkowicie odwrotnie i to stosunkowo niedawno. W 2014 niekwestionowanym zwycięzcą okazał się film Zniewolony, zgarniając złotego rycerza za film, scenariusz adaptowany i żeńską rolę drugoplanową. Rozumiem, że wówczas sytuacja była zgodna z normą i w pełni satysfakcjonująca czarną społeczność. Rozumiem też, że gdyby wówczas ktokolwiek z białych twórców puścił choćby parę z ust, że wynik ten prawdopodobnie został podyktowany mniej pobudkami artystycznymi, a bardziej politycznymi, naraziłby się na ostracyzm.
Mógłbym oczywiście przemilczeć fakt irracjonalnych utyskiwań afroamerykańskiej części Hollywood, kierowanych w stronę oscarowej kapituły, ale tym razem zdecydowałem zabrać w tej sprawie głos i otwarcie zaprotestować. Parafrazując Dantego Alighieriego, w dobie powszechnej głupoty i przewartościowania moralnego, największe zło przejawia postawa obojętności. A trudno nieustannie zamiatać pod dywan coś, co ma charakter oszczerstwa kierowanego bezpodstawnie, a przejawianego najprawdopodobniej na skutek indolencji myślowej.

Najbardziej negatywne założenie rasizmu głosi, że dana rasa wywyższa się na tle innej. W USA termin ten konotuje się jednak w sposób szczególny. Był bowiem taki czas, w którym kolonialne zapędy pewnej rasy sprawiły, że do swego kraju siłą zaczęli sprowadzać przedstawicieli innej rasy, nieporównywalnie od tej pierwszej słabszej, bo słabiej rozwiniętej. Przez dziesiątki lat traktowana była na równi ze zwierzętami, wykorzystywana jako tania siła robocza. Na skutek skoku cywilizacyjnego i przyjęcia zasad humanitaryzmu, ta „niższa” rasa mogła stopniowo zacząć się z tą „wyższą” asymilować. To zrównanie w prawach nie pomogło jednak w zażegnaniu bólu i pretensji w stosunku do dawnych zaszłości. Powiem więcej, rasa „niższa” zaczęła samoistnie indoktrynować swoich pobratymców i wychowywać w przekonaniu, że winę za ich wszelkie niepowodzenia ponoszą dawni ciemiężyciele. Ale patrzenie przez ten pryzmat po pierwsze zaburza racjonalną ocenę przeróżnych sytuacji, a po drugie ogranicza samodzielny rozwój i aspiracje jednostki rasy niższej.
Błąd został popełniony na samym początku procesu przemian. Według mnie, jeśli rasa „wyższa” potrafiła uderzyć się w pierś i przyznać do winy, logicznym zadość uczynieniem powinno być wysłanie wszystkich, ale to wszystkich, przedstawicieli rasy „niższej” do kraju ich pochodzenia, z którego zostali uprowadzeni. I dać w ten sposób szansę do tego, by nauki i tradycje zaobserwowane w Nowym Świecie, miały szansę zakorzenienia się gdzie indziej. Nie da się bowiem budować społeczeństwa wielokulturowego opartego na tak wyraźnych podziałach, gdyż jedna z ras zawsze, przy każdej okazji, będzie wykorzystywać argument ciemiężenia jej w przeszłości, wobec czego późniejsza, skruszona rasa „wyższa” nie będzie potrafiła się obronić.

I tak się dzieje także w branży filmowej. William Packer to tylko jeden z wielu obrońców słusznej sprawy czarnej części amerykańskich artystów. Taki Spike Lee ma już w tym wypracowany schemat działania, przez co ostatnimi czasy częściej możemy usłyszeć o jego kolejnej agitacji niż działalności filmowej. Z ostatniej chwili wiadomo także, że zarówno on, jak i aktorka Jada Pinkett Smith zamierzają zbliżającą się galę Oscarów zbojkotować. Ależ proszę bardzo! Akurat dla mnie wszelkie niechlubne komentarze czarnych twórców wygłaszane przy okazji ogłaszania poszczególnych nominacji oscarowych pozbawione są najmniejszego sensu. Powiem więcej i nie boję się tych słów: są według mnie przejawem wyjątkowych kompleksów prowadzących wprost do zjawiska czarnego rasizmu. Bo jak inaczej podejść do sądów, że Straight Outta Compton nie powalczy o tytuł najlepszego filmu 2015 roku, ponieważ opowiada historię czarnych bohaterów? Albo że Michael B. Jordan nie stanie w szranki o tytuł najlepszego aktora za rolę w Creed, bo jest czarny? Czy tylko dla mnie ewidentne jest to, że tutaj to czarni przejawiają wyższość wobec białych, nadając sobie specjalne przywileje w dziedzinie, w której kolor skóry nie powinien grać roli?
O tym, kto otrzyma nominację, decyduje nie kolor skóry, a jakość sztuki wykonanej w mijającym roku.
I nie można tej zasady naginać tylko dlatego, że jakaś rasa ma przez naleciałości historyczne więcej do powiedzenia od innych (swoją drogą to ciekawe, że nigdy nie odzywają się w tej kwestii Latynosi, czyli pierwsza pod względem liczebności mniejszość etniczna w USA). Wynik każdej rywalizacji opiera się na wyższości tego, który w konkurencji okazał się lepszy, i przegranej tego, który okazał się gorszy. Fundamentem są zatem umiejętności i talent. Jedyny i oczywisty wniosek wypływający z tegorocznych nominacji jest zatem taki, że posługując się kryterium artystycznym, Akademia (notabene, prowadzona od 2013 po raz pierwszy przez afroamerykańskiego prezydenta!) uznała, że dokonania czarnych artystów po prostu wypadają słabiej na tle reszty. I nic ponad to! Ale działa też w tym wypadku inne logiczne założenie. Otóż jeśli czarni są w USA mniejszością (zajmują tylko 13% obywateli), to głownie na skutek tego dostają mniej atrakcyjnych ról, a nie dlatego, że ktoś robi im na złość. Mniej artystów, mniej dzieł, to mniej nominacji i mniej nagród. Proste? Proste.
A teraz powiem wam, co usadawia się na drugim końcu tego procesu. Otóż, z jednej strony słyszymy głosy określające najbliższe Oscary mianem „białych”, z drugiej jednak te same osoby milczą w sytuacji, gdy w dość dziwnych okolicznościach „doszywane” są dla czarnych aktorów role. Gdy dowiedziałem się, że jeden z dwójki głównych bohaterów w nowych Gwiezdnych Wojnach będzie Afroamerykaninem, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że u podstaw tej decyzji nie leżą przyczyny artystyczne. Znowu głodnej i roszczeniowej mniejszości została rzucona kość, by tylko nie podnosiła larum z powodu braku swego przedstawicielstwa w prawdopodobnie najbardziej kasowym hicie roku.
I nie chodzi o to, że rola ta w kontekście całego filmu w rezultacie wypadła całkiem udanie, a o to, że poniekąd oszukano młodego Boyegę, wmawiając mu, że dostał rolę za talent. Owszem, na castingu kryterium to musiało mieć znaczenie, ale twórcy przede wszystkim poszukiwali człowieka konkretnego koloru skóry. W takim przypadku odpowiednie rozpisywanie profilu postaci i nadawanie jej cech charakterystycznych powstaje dopiero w drugiej kolejności.
Boyega jest jednym z wielu rezultatów wywierania nieustannej presji na białych producentach.
I choć Afroamerykanie są z takich decyzji zadowoleni, to nie zdają sobie sprawę z tego, że utrwalają one podziały rasowe w branży, a nie je zażegnują.
Z innej beczki zapytam, czy wiecie już, że w nowym Robin Hoodzie, zapowiadanym na przyszły rok, jako „rewizjonistyczna wersja przygód banity z Sherwood”, Małego Johna zagra… Jamie Foxx? Nie wiecie? To teraz wiecie.
W jaki sposób ten kuriozalny pomysł obsadowy osadza się w kontekście tego, co napisałem w niniejszej wypowiedzi, proszę, dopowiedzcie sobie sami.
korekta: Kornelia Farynowska