Drugie Dno #6: sam na sam z Kevinem
Zdaję sobie sprawę z tego, że jest już po świętach i wszyscy powoli zapominają o wspólnym, rodzinnym seansie Kevina samego w domu. Pozwolę sobie jednak wykorzystać ten tytuł, lecz nie tylko po to, by zgodnie z ideą cyklu rozszyfrować jego przesłania. Zależy mi głównie na tym, by opowiedzieć o pewnej zależności, która towarzyszy kolejnym seansom tego samego filmu, odbywanym na przestrzeni lat.
To nie będzie nic odkrywczego. Zanim jednak obrzucicie mnie pomidorami za przytaczanie komunałów, pozwolę sobie podzielić się spostrzeżeniem, co do którego nie mam pewności, że jest przez was w ogóle podzielane. Wiem też, że film, na bazie którego wysuwam poniższe wnioski, mógłby z powodzeniem być zastąpiony innym hitem z dawnych lat. W tym wypadku najważniejsza jest dla mnie zasada, na mocy której dany film potrafi żyć własnym życiem w naszej świadomości, nieustannie ewoluując. Odbiór dzieła filmowego zdeterminowany jest bowiem naszymi doświadczeniami. Najłatwiej zauważyć to w przypadku filmów, z którymi miało się częstą styczność we wczesnych latach dziecięcych. Zapełniały one stałą przestrzeń w naszej codzienności. Były także nieodzownym partnerem w poznawaniu świata. Przynosiły zarówno radość, jak i przestrogę.
Gdy jednak minęły lata beztroski, oglądanie filmu poznanego w dzieciństwie zazwyczaj nie było już tym samym. Stąd częsty opór przed tym, by sięgać po sentymentalny tytuł ponownie. Ja na przykład nie chciałem psuć tego unikalnego wrażenia wywołanego podczas seansów dziecięcych i nie wracałem do wielu filmów z tego okresu (głównie tych spod znaku kina familijnego) w tym także do Kevina… – wolałem zostawić go sferze moich dziecięcych fantazji, gdyż bardzo możliwe, że właśnie postrzeganie filmu przez ich pryzmat, sprawiało, że film tak bardzo mi się podobał. Ale w te święta zrobiłem wyjątek, kierując się chociażby zwykłą ciekawością.
Jako dziecko uwielbiałem Kevina samego w domu, ponieważ dawał mi sposobność do tego, by np. identyfikować się z głównym bohaterem. Ta postać była dla mnie także poniekąd przykładem do naśladowania, ponieważ brawurowo radziła sobie z sytuacją, która w tamtym czasie w moich oczach była niemożliwa do przejścia – on potrafił zostać sam w domu i przezwyciężać strach z tym związany! Jako dziecko mocno zalęknione przeżywałem niemałe trudności w momentach wszelkiej rozłąki i osamotnienia. Gdy już z tego wyrosłem, perypetie Kevina przestały być dla mnie atrakcyjne. Jego „wsparcie” nie było mi już potrzebne.
Jakież było moje zaskoczenie, gdy w seansie po latach dostrzegłem nowe walory tej historii.
Przede wszystkim w ogóle nie przeszkadza mi różnica wieku dzieląca mnie z bohaterem. Teraz jego losy traktuję bardziej w sposób uniwersalny – istnieje możliwość odczytywania ich na innych płaszczyznach niż czysto rozrywkowych. I tak też dziś, w moich dorosłych oczach, pierwsza połowa filmu bierze na warsztat prawdę o jasnej stronie… samotności. Ale tylko tej podjętej z wyboru.
Mam na myśli sytuację, w której zostajemy sami, żyjemy na własny rachunek, dbamy o własne interesy i organizujemy życie według własnych zasad. Prawda ta mówi o tym, że choć człowiek z zasady jest istotą społeczną, istnieją w jego życiu momenty, w których uświadamia sobie, że rozumiany jest tylko przez siebie i że bezpiecznie czuje się tylko ze sobą. Choć każdy z nas zdaje sobie sprawę z tego, jak bardzo w osobistym rozwoju potrzebna jest rodzina, z pewnością nie raz przekonanie to wyparte zostało na rzecz potrzeby odizolowania się. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto choć raz nie podzielił życzenia Kevina, wypowiedzianego przez niego jeszcze przed feralnym wyjazdem rodziny. Ja wypowiadałem je w życiu co najmniej kilkukrotnie.
Oczywiście druga połowa filmu umiejętnie wszystko odwraca. Morał z bajki musi być przecież nieprzeciętnej wartości i mieć uniwersalny wydźwięk. To relacje rodzinne powinny stanowić rdzeń właściwego przeżywania świąt Bożego Narodzenia. Tym samym, choć Kevin… nigdy nie należał do filmów oficjalnie ulubionych przez Watykan, da się zaważyć, że swym przesłaniem wykonuje dla niego część roboty. I może także między innymi dlatego Kevin… jest wciąż w Polsce tak popularny – pod płaszczem zachodnich wzorców realizuje założenia bliskie także naszej tradycji.
Ale mnie oczywiście najbardziej zaskoczyły nie tyle samo przesłanie i aluzje, co sam fakt ich dostrzeżenia. Nie oglądałem Kevina od lat, czym stałem w wyraźnej opozycji do reszty nie tyle kinomanów, co Polaków w ogóle. Teraz wiem jednak, że popularność Kevina nie jest wynikiem tylko siły amerykańskiego snu, lekkości konwencji, czy też pomysłowości w projektowaniu pułapek.
Stąd też wniosek prosty, acz ważny, że prawdziwa wartość dzieła filmowego nigdy nie wynika z jednorazowego seansu. Ostateczna ocena musi poczekać, musi dojrzeć.
Jeżeli dany film potrafi nas żywo zachwycać, skłonić do refleksji czy też wywołać inne pozytywne uczucie, zarówno w wieku dziecięcym, jak i dorosłym, wówczas mamy do czynienia z obrazem wyjątkowym. Przez cały czas wewnętrznie się zmieniamy, ulegamy różnym wpływom, podejmujemy różne kierunki rozwoju. Powrót do ukochanego filmu sprzed lat nigdy nie jest tym samym doświadczeniem. Dopiero ten obraz, który zdoła znaleźć kolejną drogę do naszego wnętrza, opierając się tym samym temu, że przy ponownym zetknięciu się z nim jesteśmy już kimś innym, niż byliśmy przy pierwszym seansie, jest dziełem o wiele wyższym statusie.
To też pokazuje fascynującą właściwość filmów, ale i innych dzieł sztuki także. Działają jak lustro ukazujące prawdę o nas samych. Gdy wydaje nam się, że po pierwszym przeżyciu estetycznym dotarło do nas wszystko to, co dotrzeć powinno, może okazać się, że ponowna konfrontacja z dziełem, pod wpływem odbytych wewnętrznych przemian, jest w stanie dostarczyć nam dużej liczby nowych przemyśleń. A jeżeli te przemyślenia do nas dochodzą, jest to najlepszy dowód na to, jak wielki krok w naszym rozwoju uczyniliśmy w stosunku do naszej przeszłości.
korekta: Kornelia Farynowska