Dokumenty na CAMERIMAGE 2013
Omawianie festiwalowych dokumentów należałoby zacząć z pewnością od Tumultu nad Łodzią, w reżyserii Leszka Ciechońskiego, ściśle wiążącym się nie tylko z Camerimage i jego twórcą Markiem Żydowiczem, ale także z samym medium filmu i jego rozwojem w Polsce. Dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą, ten wspaniały festiwal oddający hołd operatorom odbywał się kiedyś w Łodzi, gdzie miało również powstać ogromne centrum filmowe na poziomie iście światowym.
Jednym z przyjaciół i już kilkukrotnym gościem na Camerimage jest znany i kultowy reżyser – David Lynch, który będąc na jednej z edycji festiwalu w wolnym czasie postanowił pozwiedzać sobie Łódź. Jego uwagę przykuła jedna ze starych, dawno już opuszczonych fabryk, którą uznał za idealne miejsce na światowe centrum filmowe. Rozpoczęły się więc prace nad tym ogromnym przedsięwzięciem. Pomysł był niezwykle ambitny i szalenie trudny, ale zaangażowanie takich ludzi jak wspomniany już Lynch, Marek Żydowicz, Frank Gehry (jeden z najlepszych architektów na świecie) prezydent Łodzi Jerzy Kropiwnicki oraz cała śmietanka Łódzkiej Filmówki zwiastowały prawdziwy sukces tego projektu, który dodatkowo dostał sporą dotację. Radościom świata i światka filmowego nie było końca, ale niestety wszystko to do czasu…
Konszachty polityczne i niczym nie uzasadnione zmiany zdań wielkich polityków zdewastowały wielką przyszłość filmu w Polsce i ciężką pracę wielu ludzi. Walka o uratowanie centrum trwała długo i była niezwykle ciężka, zaangażowała się nie tylko cała Łódź, ale także reżyserzy, aktorzy oraz wykładowcy z całej Polski. Ich wysiłki i starania nie spotkały się z aprobatą polityków.
Ten film to prawdziwy manifest i myślę, że nie jeden filmofil będzie oglądał go z zaciśniętymi pięściami.
Dostarczanych wzruszeń i wywoływanych emocji na sali dokumentalnej nie brakowało. Łzy obficie spływały po policzkach odbiorcom krótkometrażowego Inocente w reżyserii Seana Fine’a i Andrei Nix, nagrodzonego w tym roku Oscarem za najlepszy krótkometrażowy dokument. Jest to wzruszająca historia bezdomnej 15-letniej dziewczynki, tułającej się wraz z matką i braćmi, nielegalnymi meksykańskimi imigrantami po terenie USA. Pasja (malowanie) i niezwykle pozytywne podejście do (marnego z perspektywy postronnego obserwatora) życia pozwalają tytułowej bohaterce nie tylko przetrwać, ale także cieszyć się codziennością.
Szczęśliwie Inocente trafia do A.R.T.S. – ośrodka kulturalnego dla bezdomnych (swoją drogą pomysł na taką instytucję dającą bezdomnym prawdziwą szansę na rozwój jest genialny), gdzie zapisuje się na zajęcia plastyczne, rozwija swój talent artystyczny i jako jedna z dwóch osób (na tysiąc uczestników) otrzymuje szansę zorganizowania wystawy, która odnosi wielki sukces. Niestety widza liczącego na nośny happy end zakończenie pewnie troszkę rozczaruje.
Film ponadto w delikatny i nienachalny sposób przedstawia relację córki i matki, która bardzo kocha Inocente, ale niestety nie umie jej tego okazać. Chce ją przytulić i pocałować (co ostatni raz robiła, kiedy dziewczynka miała 6 lat), ale nie ma odwagi, nie wie, jak się do tego zabrać. Psychika matki jest zrujnowana, życie ze świadomością, że nie spełnia się w roli rodzica i nie jest w stanie zapewnić dzieciom kompletnie niczego, nawet dachu nad głową, powoduje u niej myśli samobójcze. W jej umyśle rodzą się już konkretne pomysły – zastrzelić po kolei dzieci, a potem siebie – oraz działania – idzie z córką na most i proponuje, żeby z niego skoczyły. Mimo wszystko odnosimy wrażenie, że jej desperackie próby ukrócenia cierpień swoich pociech rodzą się z miłości. Budowanie relacji w takich warunkach jest niezwykle trudne.
Poruszająca, oscylująca na granicy smutku i nadziei opowieść kontrastuje z żywą kolorystyką dzieł Inocente, odzwierciedlającą jej chęć życia.
Niezbyt chwytającym za serce, ale traktującym niejako o podobnej tematyce, a mianowicie niemożności odnalezienia się w społeczeństwie, jest holenderska produkcja Prawa Matthew. Obraz mężczyzny chorego na autyzm (wg mnie niechybnie pomylonego z Zespołem Aspergera, który jest pochodną autyzmu – w wielkim skrócie charakteryzuje się on trudnościami w budowaniu relacji z innymi ludźmi i funkcjonowaniu w społeczeństwie, ale przy tym wybitnymi zdolnościami w określonej dziedzinie), który toczy walkę o pozostanie w zamieszkiwanym lokalu. Ze względu jednak na chorobę jego szanse na wygraną są niewielkie.
Matthew zostaje raczej, co stwierdzam ze smutkiem, przedstawiony jako bohater, którego nie darzymy sympatią. Wydziera się na ludzi, którzy chcą mu pomóc, ma napady depresji i myśli samobójcze, wydaje się być samotnikiem sfrustrowanym towarzystwem ludzi. Nie wiemy nawet, czemu reżyser go lubi. Może wcale nie lubi i traktuje jedynie jako materiał filmowy?
Portret, przy całej tragedii Matthew, zarysowany w raczej zimny i suchy sposób, co dziwi tym bardziej, że reżyser (Marc Schmidt) to przyjaciel bohatera, spodziewalibyśmy się więc poetyki nieco bardziej osobistej czy intymnej niż ta zastosowana. Jednym z nielicznych dowodów na bliskość relacji tych dwojga są jedynie nagrania pozostawione na poczcie Marca, powiadamiające go o samobójstwie Matthew. Wtedy też widz po raz pierwszy (i ostatni) odczuwa współczucie wobec bohatera oraz niechęć do reżysera, który nosząc miano przyjaciela, wydawał się być znikomym wsparciem.
Odwrotna natomiast sytuacja ma miejsce w filmie dokumentalnym Braterstwo krwi, w reżyserii Steve’a Hoovera. Już sam tytuł określa nam relacje Steve’a oraz Rocky’ego (głównego bohatera) – i mimo że formalnie nie są oni spokrewnieni oraz dzieli ich ogromna odległość (Rocky przeniósł się z USA do Indii) nie przeszkadza im to w tworzeniu prawdziwie braterskiej więzi.
Przyjaciel Rocky’ego, dzięki świetnie poprowadzonej narracji, tworzy wielowymiarową historię. Z jednej strony ukazuje tragedię indyjskich sierot zarażonych wirusem HIV, a z drugiej strony funkcjonowanie i sposób życia w nowej kulturze głównego bohatera, który nie do końca w tamtejszej społeczności jest akceptowany, jednak nie ze względu na obce pochodzenie, ale właśnie z powodu permanentnego przebywania wśród zarażonych dzieci. Rocky wielokrotnie ryzykuje zdrowiem, je palcami z tych samych misek, co chorzy, opatruje ich rany czy robi zastrzyki. W przeciwieństwie do innych mieszkańców nie boi się ich, nie ucieka, co pozwala mu przełamać pewną barierę, zniszczyć dystans i stać się ich przyjacielem. Bezgraniczna miłość, jaką dostaje od dzieci, jest zdecydowanie cenniejsza niż zdrowie.
Ten film to zdecydowanie mój faworyt wśród dokumentów, jeżeli chodzi o zdjęcia (operatorami byli John Pope, a także reżyser, ponieważ ze względów finansowych – budżet filmu wynosił zaledwie około dwudziestu tysięcy dolarów – nie zawsze istniała możliwość transportu wszystkich członków ekipy do Indii), niespieszna i wyjątkowo czujna kamera z ręki, wydobywająca z filmowanej rzeczywistości i bohaterów ogromną ilość emocji.
Dokumenty, niezwykle szanowane na Camerimage, którym przeznaczona jest w Festiwalowej Operze osobna sala, i tym razem nie zawiodły. Przyciągnęły ogromną rzeszę odbiorców z najróżniejszych części świata, którzy czasem aby obejrzeć film tłoczyli się nawet na podłodze. I z pewnością było warto.