CZY POLSCY REŻYSERZY ŚNIĄ O FILMACH SCI-FI? (CZĘŚĆ 1)
Autorem artykułu jest Brunon Hawryluk.
Czy polskie kino sci-fi istnieje? O początkach polskiej fantastyki naukowej w literaturze u zarania XX wieku i kinie dwudziestolecia międzywojennego.
Kiedy słyszymy o nowym filmie science fiction, z reguły staje nam przed oczami kilka obrazów. Albo jest to widok przestrzeni kosmicznej z majaczącym w oddali błyszczącym statkiem wchodzącym w prędkość nadświetlną. Albo są to żołnierze przyszłości, szykujący się do gwiezdnej bitwy z obcymi. Nierzadko jest to także panorama futurystycznego miasta, z setkami drapaczy chmur, neonami, poduszkowcami i reklamami najnowszych modeli androidów. Z kolei fani postatomowej zawieruchy chętnie widzą to wszystko w ruinie, owiane wydmami promieniotwórczej pustyni, po której lezie objuczona, dwugłowa krowa, smagana batami nomadów zmierzających do najbliższej bezpiecznej osady, koniecznie odgrodzonej palisadą i koniecznie wśród górskich szczytów.
Kadr z filmu Na srebrnym globie (1976–78; dokończony w 1987), reż. Andrzej Żuławski
A CO BY BYŁO, GDYBY…?
Fantastyka naukowa jest gatunkiem niezwykle zróżnicowanym i wcale nie musi (a wręcz nie powinna) ograniczać się do hollywoodzkich blockbusterów z serii Transformers lub, bijących ostatnimi laty rekordy popularności, adaptacji komiksów o superbohaterach ze stajni (Augiasza?) Marvela i DC. Nie wspominając o głośnych, choć często na krótko pozostających w pamięci, produkcjach z Tomem Cruisem czy Scarlett Johansson. I tylko tak gwoli ścisłości – niczego tym filmom nie ujmuję, wszak współczesne kino rządzi się swymi rynkowymi prawami, a i wśród megaprodukcji każdy kinofil może znaleźć niezłe perełki (vide trylogia Matrix, Mroczny rycerz, Mad Max – Na drodze gniewu. I wiele, wiele innych).
Science fiction to również dzieła kameralne, bardziej niż na akcji i rozrywce skupiające się na ściśle naukowych (bądź paranaukowych) problemach, polityce, socjologii, antropologii, a wreszcie psychologii bohaterów. To filmy, w których podejmowane są m.in. tematy: transferu ludzkich umysłów (Maszyna), paradoksów wynikających z podróży w czasie (Efekt motyla, Wynalazek), manipulacji jednostki przez system (12 małp, Truman Show), niesamowitych kontaktów z obcymi cywilizacjami (Kokon, Dystrykt 9), ale także problematyka osamotnienia (Jestem legendą, Moon) i uczuć do sztucznej inteligencji (Her, Ex Machina).
Jak niemal każdy gatunek, fantastyka naukowa dzieli się na mnóstwo podgatunków – od hard SF, historii alternatywnych, antyutopii po space opery, cyberpunk, steampunk, postapokalipsę oraz niezliczoną ilość ich kombinacji z innymi popularnymi formami.
Kiedy profesjonalni pisarze i filmowcy rozmyślają o swoich bohaterach i fabułach, zwykle na początku zadają sobie znane pytanie co by było gdyby?. Każdy z nich, zależnie od indywidualnych horyzontów bądź stylistycznych upodobań, pyta paradoksalnie o co innego i otrzymuje różnorakie odpowiedzi. Autor kryminałów zaczyna zwykle od zbrodni i antagonisty: Co by było, gdyby żył seryjny zabójca, który morduje według klucza – siedmiu grzechów głównych? (Siedem). Natomiast w komedii romantycznej: Co by było, gdyby facet poznał dziewczynę, stracił ją, a później ją odzyskał?. A jak by dodać do tego jeszcze motyw, że gościa trzasnął piorun i od tej pory słyszy myśli kobiet? (Czego pragną kobiety). Albo ojciec zdradza mu tajemnicę, że wszyscy męscy przedstawiciele jego rodziny mają niecodzienną zdolność przenoszenia się w czasie? (Czas na miłość). Więc tak jak nie dziwią nas dzisiaj easterny, hiszpańskie kryminały nordic noir czy filmy LGBT z elementami kina gangsterskiego, tak jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, co można osiągnąć, gdyby połączyć lubiane przez nas gatunki z science fiction – nieograniczoną przez ziemską przestrzeń, czas teraźniejszy i inne, także wyższe, wymiary. Jedynie przez wyobraźnię.
Krystyna Janda i Roman Wilhelmi w filmie Wojna światów – Następne stulecie (1981), reż. Piotr Szulkin
POLSKIE KINO SCI-FI NIE ISTNIEJE
Czy jednak myśląc o sci-fi, przeciętny fan widzi polską ekranizację Lema, Dukaja albo choćby naszą Krysię Jandę ubraną w próżniowy skafander? Zakładając jeszcze, że ów fan nie jest sprzedawcą komputerów i jest świadom istnienia tej znanej aktorki, ale mniejsza. Czemu tak jest? Dlaczego tak niewielu z nas słyszało o genialnych filmach Piotra Szulkina, a często nawet Seksmisję bierze się tylko i wyłącznie za komedię?
Dzisiaj sporo ludzi uważa, że w Polsce nie ma kina science fiction poza drobnymi, często nieudanymi, wyjątkami, i to jeszcze z czasów komuny. Co ciekawe, uważamy tak głównie my, Polacy. Wystarczy zapytać pierwszą z brzegu osobę albo rozejrzeć się po jakimś internetowym forum, Facebooku, by poznać nasze najpopularniejsze zdanie: W Polsce nie kręci się filmów sci-fi, bo są za drogie i producenci wolą robić durne komedie romantyczne i ponure dramaty. Można by się z tym zgodzić, jeśli myślimy o typowym, mainstreamowym kinie. Jednak tak naprawdę słowa te bardziej pasowały pięć, dziesięć lat temu. Polskie kino ostatnich lat rozwija się niesamowicie prężnie, za kamerą debiutuje coraz więcej atrakcyjnych osób, a producenci coraz częściej szukają gatunkowych, rozrywkowych scenariuszy. Ponadto od około 2011 roku da się zauważyć wielokrotny wzrost zainteresowania fantastyką naukową wśród niezależnych filmowców – w pierwszej dekadzie nowego wieku offowi twórcy kręcili takich filmów zaledwie kilka rocznie, teraz powstaje ich kilkanaście, za pięć lat będzie ich może kilkadziesiąt. Są to produkcje różne, wliczam tutaj nie tylko filmy krótkometrażowe, dłuższe metraże, web seriale, ale i teledyski, filmy animowane, pomijając oczywiście kompletnie amatorskie zabawy gimnazjalistów uczących się obsługi After Effecta. I jasne, spośród tych wielu płotek znajdzie się zaledwie parę dobrych dzieł, czasem tylko jedno. Ale warto czekać nawet na nie.
Marcin Adamczak w swojej książce Obok ekranu – perspektywa badań produkcyjnych a społeczne istnienie filmu przytacza całkiem trafny cytat Edwarda Zajička: […] Tymczasem, żeby zdarzały się obrazy wybitne, to trzeba filmy robić masowo, bo jak strzelam dużo, np. z kałasznikowa, to wystrzelę 1000 kuli i jest szansa, że jedna może trafić. A jak wystrzelę jedną, to mała szansa na to. Słowa te oczywiście dotyczyły kina głównego nurtu i były odpowiedzią na liczne opinie, według których Polski Instytut Sztuki Filmowej powinien dotować mniej filmów, ale za to z większymi budżetami. Można by się czepiać Zajička, że powinniśmy strzelać mniej, a celniej etc., nie można jednak zatrzymać rosnącego fenomenu i zabronić młodym filmowcom się uczyć.
A strzelnic pojawia się u nas coraz więcej – poza łódzką filmówką mamy Katowice, Wajda School, Warszawską Szkołę Filmową, która dopiero uruchomiła Liceum i Gimnazjum Filmowe, AFIT na Pradze, w Krakowie od kilku lat pracuje Akademia Multi Art, a w zeszłym roku ruszyła odnowiona Gdyńska Szkoła Filmowa. Poza tym mamy coraz więcej filmowych kierunków na innych uczelniach, powstają szkoły policealne, a wiele firm związanych z branżą prowadzi wszelakie kursy filmowe (jak choćby Bahama Films Wiktora Piątkowskiego z warsztatami scenariopisarskimi).
Fotos z planu pełnometrażowego filmu Embers
Pytanie o rosnącą liczbę niezależnych polskich filmów science fiction jest w zasadzie retoryczne – w erze Internetu i postępu technologicznego, dostęp do dobrego sprzętu i software’u jest bardzo prosty. W zasadzie w ostateczności wystarczyłby smartfon, co udowodnił niedawno Sean Baker, prezentując w Sundance swój pełnometrażowy film Mandarynka, w całości nakręcony iPhonem. Kolejny truizm to to, jak hollywoodzkie blockbustery działają na łakome wyobraźnie młodych twórców – w zasadzie co drugi, trzeci student filmówki marzy o nakręceniu czegoś równie dobrego.
Kiedy u nas mówi się o braku filmów sci-fi, na zachodzie co chwila słychać głosy o polskich niezależnych twórcach wygrywających międzynarodowe festiwale.
Taki rozdźwięk jest poniekąd winą małego zainteresowania mediów i naszego fandomu (społeczności fanów i twórców fantastyki) promowaniem polskich filmów SF. Nie bez winy są oczywiście filmowcy, którzy bardzo rzadko angażują się w życie fandomu, nie jeżdżą na konwenty i festiwale fantastyki, często nie czytają naszych autorów. To zastanawiające, że gdy u nas w sieci można znaleźć zaledwie kilka krótkich artykułów, przeważnie wymieniających te najbardziej znane, stare dzieła, w anglojęzycznym Internecie aż roi się od wszelakich analiz Seksmisji, filmów Piestraka, Szulkina, adaptacji Lema, porównań osiągnięć naszej kinematografii do zachodniej, czechosłowackiej i radzieckiej. Polish science fiction brzmi dla świata dobrze, polskie science fiction dla nas najwyżej jak Yyyrek!!! Kosmiczna nominacja. Trochę to przykre.
JAK TO ZMIENIĆ?
Nasi filmowcy w historii polskiego kina sięgali po fantastykę niezwykle rzadko, inaczej niż w przypadku ich kuzynów-literatów (choć i tu nie było kolorowo). Przyczyny były wielorakie, ale zawsze sprowadzały się do dwóch rzeczy – polityki, ale jeszcze częściej – do pieniędzy. Takie tłumaczenia nie przeszkadzały wszakże nigdy w kręceniu niezwykle drogich historycznych widowisk i ekranizacji lektur szkolnych. Skąd wśród polskich reżyserów i producentów głównego nurtu taka niechęć do kosmitów i robotów? Otóż, właśnie stąd – wystarczy, że scenarzysta na pitchingu na głos wypowie słowa film o ufoludkach, by został świadkiem bliskiego spotkania trzeciego stopnia… z klamką producenckich drzwi (inna sprawa, jeśli na nazwisko ma Bagiński, ale w końcu i on zaczynał od zera). A pomyśleć, że jeszcze w latach 80. SF w kinie było na porządku dziennym, właściwie nie mieliśmy roku bez tego typu produkcji. Aktorzy tacy jak Krystyna Janda, Jan Nowicki, Jerzy Stuhr mają na swoich kontach przynajmniej po dziesięć ról w takich filmach. Co się stało z naszą dziesiątą muzą?
W poszczególnych częściach tego cyklu postaram się zmienić krzywdzące myślenie o polskich filmach science fiction, zaczynając od przekonania czytelników do tego, że one w ogóle były robione, a kończąc na tym, jak kręci się je obecnie i co z tym dalej można by zdziałać. Będę traktować o naszych zapomnianych, niedocenionych dziełach filmowych sci-fi, ale także o tych, których nikt żadną miarą nie mógłby przypisać do tego gatunku, zawierających jednakże wątki badań naukowych, futurologii i innych fantastycznych wydarzeń, bądź bohaterów. Pominę przy tym filmy utrzymane w typowej konwencji grozy i fantasy – tak więc duchy, wilczyce oraz gumowe smoki będą musiały obejść się smakiem (choć i one warte są przynajmniej kilku dużych tekstów).
[/jg-ffw]
Roman Wilhelmi w Wojnie światów Piotra Szulkina
Wszystkie filmy brane pod uwagę będą, ma się rozumieć, rodowite, polskie, przy czym i tu zdarzą się różnorakie orkiestracje – międzynarodowe koprodukcje, zagraniczni reżyserzy, aktorzy, pieniądze. Nie uwzględnię jednak hollywoodzkich produkcji, przy których udział polskich filmowców nie miał wpływu (albo miał niewielki) na fantastyczno-naukową fabułę, reżyserię i finanse, a zatem tych, w których credits możemy znaleźć: przygodnych aktorów, operatorów pracujących w Fabryce Snów na stałe (np. Sławomir Idziak i jego zdjęcia do Gattaca – szok przyszłości), a także wielu znakomitych montażystów, scenografów, specjalistów od efektów specjalnych i innych pracowników poszczególnych pionów. Mogłoby się to wydawać dla tych wszystkich ludzi krzywdzące, ale należy pamiętać, że ostatecznie mówimy o POLSKICH filmach science fiction, a więc produkowanych w Polsce, w naszym języku, z naszymi historiami i często wreszcie – reżyserami, którzy się pod wszystkim podpisują. Nie muszę chyba dodawać, że wybór takich filmów skutecznie zawęzi pole dyskusji i zamiast rozmawiać o wszystkich filmach SF, jakie kiedykolwiek powstały (bo gdzie byśmy nie znaleźli jakiegoś omniPolaka?), będziemy mogli skupić się na około setce. A nie jest to bagatelna liczba, nawet w skali światowej. Odpuścimy sobie także zagraniczne produkcje oparte na prozie naszych fantastycznych pisarzy, czyli głównie na tekstach Stanisława Lema (a to ci heca!).
Części będzie dokładnie siedem, w każdej, na przykładzie zestawionych kilku sztandarowych filmów, będę rysował poszczególne okresy, nie omieszkując przy tym zahaczyć także o immanentną literaturę, komiks, a dalej też muzykę, teatr i gry komputerowe. Przedstawianie filmów ograniczę do krótkich streszczeń i skrótowych recenzji, skupiając się bardziej na opisaniu realiów, na problemach rynkowych, produkcyjnych oraz typowo futurologicznych rozważaniach. Na końcu każdej części znajdzie się lista wszystkich polskich filmów z danych lat (a przynajmniej takich, które udało mi się znaleźć), także tych, które w ogóle nie będą wspomniane.
Części cyklu:
- Czy polskie kino sci-fi istnieje? O początkach polskiej fantastyki naukowej w literaturze u zarania XX wieku i kinie dwudziestolecia międzywojennego.
- Lata 50-60 – pierwsze gwiezdne przygody Ijona Tichego pod patronatem wujka Stalina.
- Lata 70. – polskie kino science fiction za czasów Gierka.
- Lata 80. – dystopie i złote czasy polskiego kina science fiction.
- Lata 90. i przełom nowego wieku – w czarnej dziurze fantastycznego kiczu.
- Dzisiejsze polskie kino SF – narodziny niezależnych produkcji.
- Następne dziesięć lat polskiego kina SF – dlaczego się go boimy i dlaczego jawi się przed nami gwiaździsta przyszłość.
Wracając do poprzednich pytań o niechęć widzów i twórców do polskiego SF, można by zadać kolejne: Czy tak było w polskim kinie od zawsze? Czy jest jakaś nadzieja na ukształtowanie obecnej próżni, a jeśli tak, jak można tego dokonać? A może jest tak, jak twierdzi Jacek Dukaj – najczęściej nagradzany polski pisarz SF – że w Polsce nie istnieje nurt science fiction? Na te i parę innych, równie intrygujących, pytań spróbujemy sobie odpowiedzieć w tym cyklu. Tak, spróbujemy, bo na dawanie konkretnych recept (zwłaszcza w końcowych częściach) trzeba by konkretnych mózgów elektronowych, a te, jak powszechnie wiadomo, istnieją jedynie w naszej wyobraźni. Przynajmniej na razie.
Kadr z filmu Twardowsky
LITERATURA PRZED LEMEM
Każdy chyba oglądał którąś z ekranizacji Frankensteina Mary Shelley, Wehikułu czasu i Wojny światów H. G. Wellsa albo widział jedną z odsłon przygód kapitana Nemo i Phileasa Fogga Juliusza Verne’a. Część z widzów może nawet miała te szczęście lub odwagę, by samodzielnie sięgnąć po literackie pierwowzory z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku i potrafi odróżnić monstrum od doktora Frankensteina, a sternika Nautilusa od uroczej rybki z animacji Pixara.
Poza tymi oczywistymi klasykami popkultury SF, ilu przeciętnych ludzi zna choćby losy bohaterów z niesamowitej Trylogii księżycowej Jerzego Żuławskiego (Na srebrnym globie, Zwycięzca i Stara Ziemia)? Kto słyszał o fenomenalnych historiach polskiego Verne’a, czyli Władysława Umińskiego albo o filozoficznej, antyutopijnej twórczości Antoniego Langego? Może ktoś, prócz zagorzałych miłośników fantastyki, pamięta jeszcze, że Słonimski, poza sonetami napisał również dwie powieści sci-fi pt. Torpeda czasu i Dwa końce świata, wpisując się tym samym na listę prekursorów współczesnej polskiej SF. Podobnie rzecz się ma z katastroficznym Pożegnaniem jesieni i Nienasyceniem Witkacego.
Gdyby spojrzeć na fabuły dzieł powyższych autorów, można by dojść do wniosku, że już u zarania polskiej prozy science fiction wymyślono niemal wszystko:
podróże międzygwiezdne, kolonizowanie niezamieszkanych planet, wehikuły czasu, inteligentne roboty, ale także alternatywne historie, political fiction i antyutopię rodem z Orwella.
Spójrzmy tylko na powieść Miasto Światłości Mieczysława Smolarskiego:
Pięćset lat po zakończeniu wojny, która zniszczyła całą europejską cywilizację, na gruzach dawnego świata, powstają prymitywne osady. Mieszkaniec jednej z nich, Andrzej Wola, zachęcony legendami o niesamowitym mieście, rządzonym przez naukowców zwanych Magami, wyrusza na jego poszukiwanie. Tajemnicza metropolia okazuje się istnieć naprawdę, a jego mieszkańcy żyją w całkowitej utopii – są nieśmiertelni, wszelką żmudną pracę wykonują za nich maszyny, a odzież i żywność, produkowaną ze związków chemicznych, każdy dostaje za darmo. Jednak nie jest tak pięknie, jakby się mogło zdawać. Ludzie przestają się rodzić, dekadencki styl życia sprawia, że nikt już nie dba o wartości moralne, wiarę i sztukę, a jedynym sposobem na wyrwanie się z marazmu dnia codziennego jest spożywanie napojów zapomnienia i przebywanie w Pałacach Rozkoszy założonych w bezużytecznych akademiach. Inteligentny bohater książki wkrada się w łaski naukowców, buduje statek kosmiczny i w momencie ataku barbarzyńców i swego rodzaju buntu maszyn, ucieka wraz ze swoja narzeczoną z ginącej Ziemi, w poszukiwaniu nowego, lepszego życia.
Nie brzmi to jak pierwowzór historii ze świata Terminatora lub choćby Fallouta (znanej postapokaliptycznej serii gier cRPG)? Która to de facto inspirowana była m.in. powieścią Kantyczka dla Leibowitza Waltera M. Millera opartą na podobnym pomyśle, co Miasto Światłości? Nie ma co już nawet rozwodzić się nad prawdopodobnym plagiatem Aldousa Huxleya, który, według części badaczy, zaczerpnął wiele wątków do osławionego Nowego wspaniałego świata właśnie z powieści Smolarskiego.
Mieliśmy więc wspaniałych autorów sci-fi jeszcze przed drugą wojną światową i socrealizmem, które ukształtowały Stanisława Lema i późniejszych wybitnych pisarzy na naszym podwórku.
I choć część osób, głównie ze środowiska fandomowego, do dziś kultywuje pamięć po wspomnianych wyżej autorach – m.in. poprzez stworzenie w 2008 roku literackiej nagrody im. Jerzego Żuławskiego dla najlepszych polskich powieści fantastycznych – ich dzieła sci-fi dalej pozostają zapomniane dla pozostałej części odbiorców, a tym samym dla naszych filmowców. A szkoda, bo choć z dzisiejszej perspektywy wiele z tamtych powieści może się wydawać nieco infantylnymi z powodu występujących tam anachronicznych technologii i ogranych narracyjnych rozwiązań, to jednak często poważnie traktowano w nich problem odpowiedzialności za upadek moralności i duchowości, wraz z postępem rozwoju ludzkiej cywilizacji – czyli temat jakże nam dziś współczesny.
SMOK, reż. Tomasz Bagiński
DWUDZIESTOLECIE MIĘDZYWOJENNE
Okres międzywojnia był niezwykle głośny i barwny, inaczej niż jego czarno-białe, z początku nieme, produkcje filmowe. Po ponad stu latach zaborów Polska wreszcie odzyskała niepodległość, a zbiegło się to z rozwojem wszystkich niemal dziedzin przemysłu i kultury – od transportu, techniki i nauk przyrodniczych, po malarstwo, literaturę, modę, a w końcu, najmłodszą ze sztuk, dziesiątą muzę. Był to czas rosnącego bezrobocia, przestępczości oraz dumnej arystokracji tańczącej polonezy na tonącym statku, okres wielkich kryzysów, ale i wielkich karier.
Eugeniusz Bodo, Jadwiga Smosarska, Aleksander Żabczyński, Loda Niemirzanka – to tylko garstka spośród wielkich polskich gwiazd srebrnego ekranu, na których filmy przychodziły całe rzesze. Często tylko po to, by po raz kolejny ujrzeć swego idola, zobaczyć najmodniejsze kreacje i posłuchać najnowszych piosenek, które później w kawiarenkach i rewiach mogła śpiewać cała Warszawa. To czas niesamowicie różnorodny i skrajny, czas zapomniany, często dopiero teraz odkrywany przez nowe pokolenia pisarzy, filmowców i historyków. Dlaczego dopiero teraz? Może w końcu, po trwającej dwadzieścia pięć lat euforii od zmiany ustroju, powoli zaczynamy dostrzegać podobieństwo dzisiejszych dni do tych sprzed wojny? Do niedawna nawet całkiem modnie było mówić, że filmy z dwudziestolecia są tak samo koszmarne, jak dzisiejsze.
Kadr z filmu U kresu drogi (1939), reż. Michał Waszyński
Zarówno wtedy, w latach rodzącego się u nas kapitalizmu, jak i dziś, film był głównie przemysłem, biznesem. I nawet jeśli w przedwojennej Polsce nie mieliśmy tak wielkich budżetów i możliwości technologicznych, kręciliśmy dokładnie to, co się mogło sprzedać. Jeszcze na długo przed wprowadzeniem dźwięku do kina. I tak powstawały pierwsze ekranizacje Pana Tadeusza, powieści Żeromskiego, Reymonta i innych poczytnych wtedy pisarzy. Kręcono modne bardzo melodramaty oraz niezwykle drogie filmy historyczne o dziejach Kościuszki, Augusta Mocnego, naszych ułanów i lotników. Równie popularne były komedie i od lat trzydziestych – filmy muzyczne, ale zdarzały się także kryminały i zaskakujące filmy psychologiczne, jak Mocny człowiek, czy w końcu horrory. Jednak kompletnie zaniedbano fantastykę naukową.
Może wydawać się to dziwne, wziąwszy pod uwagę częstą fascynację ludzi tamtych lat techniką, wynalazkami i paranormalnymi zjawiskami, które – dodajmy – były bardzo popularne nawet wśród poważanych filozofów i naukowców (np. Henri Bergson, czy William James). Nie należało to też pewnie do kwestii finansowej, gdyż w słynnym atelier Falanga można było równie dobrze, zamiast pola bitwy z pierwszej wojny światowej, spreparować powierzchnię Księżyca albo choćby wnętrze kokpitu rakiety. W czasach, w których w kinie królowała scenografia i makiety, a o grafice komputerowej nikomu się nie śniło, naprawdę nie byłoby problemu z nakręceniem polskiego Metropolis. Gdyby tylko znalazł się filmowiec, który by się odważył. Gdyby tylko znalazł się widz.
Jerzy Pichelski i Hanka Ordonówna w filmie Szpieg w masce
SZPIEDZY I SZALENI NAUKOWCY
Mimo to mamy kilka tytułów, w których naukowe elementy występują. Najwcześniejszy znany film pochodził jeszcze z epoki kina niemego. Skrzydlaty zwycięzca – alternatywny tytuł Wojna gazowa – opowiada o chemiku, który konstruuje broń masowej zagłady. Torpeda powietrzna, bo taką nadaje nazwę broni, jest zdalnie sterowanym pociskiem wypełnionym trującym gazem. Konstruktor buduje gazowy instytut produkujący torpedy i odpiera atak wrogiego mocarstwa, na czele eskadry pilotów. W obsadzie produkcji znalazły się takie nazwiska jak Józef Węgrzyn, Aleksander Zelwerowicz czy Stefan Jaracz.
https://www.youtube.com/watch?v=DHlJXpGEVxo
Następny przedwojenny film, Szpieg w masce, to z pozoru typowy muzyczny melodramat z wątkami szpiegowskimi. Z niego pochodzą właśnie słynne szlagiery Hanki Ordonówny, Miłość ci wszystko wybaczy i Na pierwszy znak. Aczkolwiek mamy tu pewną niespodziankę – jednym z autorów scenariusza jest Antoni Marczyński, pisarz powieści sensacyjnych, kryminalnych, ale także kilku fantastycznonaukowych, w których, między innymi, przewidywał wybuch II wojny światowej. To prawdopodobnie z jego inwencji w filmie pojawił się cudowny wynalazek prof. Skalskiego (w tej roli Jerzy Leszczyński), potrafiący na odległość unieruchomić silniki wrogich maszyn bojowych.
Tytułowy szpieg, czyli Hanka Ordonówna, udając piosenkarkę kabaretową, jest w rzeczywistości agentką obcego wywiadu. Pech chce, że zakochuje się w niej bez pamięci syn wynalazcy (Jerzy Pichelski) i daje sobie wykraść klucze do laboratorium. I to w zasadzie tyle, co można by tutaj opowiedzieć, bo dalej wchodzą w grę schematy melodramatu.
O kolejnym filmie, Pod Twoją obronę, właściwie warto tutaj tylko wspomnieć, żeby pokazać problematykę dzisiejszego oglądania przedwojennych filmów. Jak wiele innych, także i ten zaginął w swej oryginalnej wersji, a jedyną obecnie dostępną do obejrzenia kopią jest ta z francuskich zbiorów, z dubbingiem oraz kompletnie wyciętym wątkiem kryminalnym. Czyli o następnym cudownym wynalazku, który ponoć był w tym obrazie, możemy zapomnieć. Mimo tego dalej mamy zacny melodramat, który w swoim czasie zgarnął sporo prestiżowych nagród i był bardzo dobrze przyjęty przez publiczność. Zachowała się ponoć i wersja eksportowa na rynek amerykański, również ocenzurowana, w której co prawda co nieco o wynalazku się wspomina, ale dalej nie jest to nic konkretnego.
Następny film Ty, co w Ostrej świecisz Bramie – dodajmy, dostępny niemalże w całości, a to już coś – przedstawia losy młodego, zdolnego, choć biednego wynalazcy (Mieczysław Cybulski), który skonstruował materiał wybuchowy o ogromnej mocy. Niestety nic więcej o sposobie działania tego wynalazku się nie wspomina. Wkrótce u inżyniera pojawiają się przedstawiciele ciemnej strony mocy, którzy chcą rzecz od niego wykupić, a gdy to nie pomaga, nie wahają się go porwać. Całość podrasowana jest jeszcze wątkiem obyczajowym, miłosnym (piękna Lena Żelichowska) i religijnym.
https://www.youtube.com/watch?v=uRNtlm0cZM4&list=PL9E3E0E4E99E38E02
Ostatnim obrazem, w którym wątek sci-fi pojawia się w nieco innym kontekście, jest U kresu drogi znakomitego Michała Waszyńskiego. Film przedstawia dość smutną historię profesora Jana Turwida (Kazimierz Junosza-Stępowski), który całe swoje życie poświęca pracy nad lekiem na zapalenie mózgu. Wpada on na pomysł wykorzystania niecodziennej metody – skoro bakterie powodujące zapalenie rozwijają się tylko u zwierząt ciepłokrwistych, profesor postanawia wprowadzić chorego w stan przypominający sen zimowy, by spowolnić funkcje życiowe i obniżyć temperaturę organizmu. Pomysł ten jednak zostaje ostro skrytykowany na kongresie bakteriologicznym, więc Turwid decyduje się zastosować surowicę na samym sobie.
Obraz Waszyńskiego puszczają czasem telewizje i kina studyjne, do obejrzenia jest także w internecie, jednak trzeba uważać na różne wersje montażowe, w których czasem historia układa się w kalejdoskop rodem z Pulp Fiction, co nie było raczej stylistyką zamierzoną przez twórców.
Film zawiera także mocny wątek rodzinny i popularnego wtedy powstawania ze zmarłych i choć może fabuła zazębia się bardziej na problemach obyczajowych, niż naukowych, jest to mimo wszystko jeden z najlepszych przykładów użycia SF w polskim kinie międzywojennym. Przynajmniej jeśli chodzi o dzieła, które przetrwały do dziś, bo od czasów wojny bezpowrotnie przepadły setki filmów. Kto wie, może wśród nich znajdowała się jakaś wariacja na temat Miasta Światłości albo trylogii Żuławskiego? O tym niestety najpewniej nigdy się już nie przekonamy, jakkolwiek dzięki staraniom Filmoteki Narodowej coraz częściej znajdujemy zaginione perły starego polskiego kina. Choć do tej pory są to głównie, jakże wielbione przez widzów międzywojnia, melodramaty.
Lista polskich przedwojennych filmów z wątkami SF:
- Skrzydlaty zwycięzca (1924, reż. Zygmunt Wesołowski)
- Pod Twoją Obronę (1933, reż. Józef Lejtes, Edward Puchalski)
- Prokurator Alicja Horn (1933, reż. Michał Waszyński, Marta Flantz)
- Szpieg w masce (1933, reż. Mieczysław Krawicz)
- Fredek uszczęśliwia świat (1936, reż. Zbigniew Ziembiński)
- Ty, co w Ostrej świecisz Bramie (1937, reż. Jan Nowina-Przybylski)
- U kresu drogi (1939, reż. Michał Waszyński)
korekta: Kornelia Farynowska