Czy jesteśmy świadkami telewizyjnej rewolucji?
Życie pożeracza seriali jest niesamowite.
Każdy, kto ma w sobie odrobinę bezczelności i sprytu, wie gdzie szukać wszystkiego, co najlepsze w zjawisku zwanym „telewizja”. Bo choć miliony pstrykają bezmyślnie w klawisze pilota telewizyjnego, to prawdziwe życie seriali – tych najlepszych, najgłośniejszych – jest udziałem sieci torrentowych, telewizji internetowych nadających z nie-wia-do-mo-skąd i przekazywania pendrive’ów z ręki do ręki, z gniazda usb do gniazda usb, w czasie przerwy śniadaniowej lub popołudniowej kawki, na uczelni, w korporacji i na budowie.
Proceder ten, lekko śmierdzący szarą strefą – na którym, w dużej większości, nikt jednak nie zarabia – ulega nasileniu proporcjonalnie do ilości dobroci spływających na widzów. Bowiem świat seriali oferuje wiele dobrego – tak dobrego, że truizmem jest konstatacja o wyższości małego ekranu nad dużym. Zasysa się więc ciągle i wszędzie, bo seriali jest coraz więcej, dla każdej grupy społecznej, gatunkowo zróżnicowane i do tego – co chyba najważniejsze – do zassania w moment, tuż po światowej premierze, w dowolnym formacie, doskonałej jakości, wraz z kapitalnym tłumaczeniem napisów (lub oryginalną listą dialogową, co edukacyjne jest nie do przecenienia) i bardzo często wszystko naraz – cały sezon lub, jak kto sobie życzy, wiele sezonów, od pierwszego od ostatniego odcinka wraz z kupą extrasów z wypchanych po brzegi zachodnich dvd. Żyć nie umierać, bo oto dożyliśmy czasów, w których nie ma żadnych ograniczeń – serial, film, muzyka, gra są na wyciągnięcie ręki, natychmiast, bez względu na niewygodne konotacje z prawem karnym, regularne zastraszanie prokuratorem oraz pomimo oskarżań o etyczną degrengoladę (Nie kradnij).
Przepraszam za oczywistości. Powiedzmy jest to wstęp do kolejnej rewolucji, która dzieje się na naszych oczach. Nie wszędzie, bo oczywiście nie w Polsce, nie zawsze zauważalnie – raczej dyskretnie, po cichu. Rewolucja, która dostosowuje się do rewolucjonistów, próbuje wykorzystać ich potrzeby, zarobić na nowym rodzaju potrzeb („teraz”, „natychmiast” i najlepiej „za darmo” a jeśli nie bezpłatnie, to „symbolicznie”). Rewolucja, która próbuje zagospodarować nową przestrzeń kulturalną między twórcą a odbiorcą.
Po Deezerze, Spotify, Wimpie, czyli sieciowych wynalazkach oferujących miliony utworów muzycznych za niewielką miesięczną opłatę; po serwisach VOD, które nabierają coraz większego znaczenia i powodują, że zbieranie płyt dvd/blu nie ma – przynajmniej dla wielu osób – większego sensu; po rewolucji e-bookowej, która umożliwia, również za niewielką opłatą, stworzenie osobistej biblioteki z praktycznie dowolną ilością książek na dysku (BookRage FTW!). Po tym wszystkim przyszedł czas na telewizję, a dokładniej – serial telewizyjny, a jeszcze dokładniej – serial nietelewizyjny, choć dostępny w telewizorze.
Konsumpcja tegoż jest dokładnie taka, jak opisałem w początkowym akapicie – szybka, bo dostępna od ręki i często za darmo. Jednak konsumenci – czego dowodzi sukces Deezera, kanałów VOD czy e-booków – są w stanie płacić za dostęp do treści, o ile ta treść wpisuje się w ich potrzeby (jakkolwiek owe potrzeby oceniać). Są w stanie wydać 30zł na wygodę słuchania setek tysięcy albumów online i offline. Nie do przecenienia jest też wyjście ze schematu pt. „nielegalne”, co wiele osób uwiera.
Trzeba było kilkunastu lat obcowania z internetem, aby dojść do prostego wniosku: pochłanianie kultury się zmieniło. Jeśli zaproponujesz dostęp do bazy większej niż najlepszy Chomik, jeśli zrozumiesz, że walka z nastolatkiem wrzucającym dwa odcinki Koziołka Matołka na kanał youtube to nie zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego; jeśli szybko dojdziesz do wniosku, że walka z torrentami, megauploadami i innymi chmurami pełnymi kulturowych dobrodziejstw nie ma sensu – WYGRASZ. Tu nawet nie chodzi o poszanowanie dla prawa, które, swoją drogą, nieraz jest koślawe i przestarzałe – tu chodzi o bezsens walki z wiatrakami. To działanie na wskroś beznadziejne, nie przynoszące żadnych pozytywnych skutków, nie prowadzące do wyeliminowania tzw. piractwa z życia młodych i starych internautów i, co najgorsze, powodujące, że miliony euro, dolarów czy złotych to kasa wyrzucona w błoto.
Ależ banały, wiem.
Ale niektórzy dostarczyciele kultury zaczynają rozumieć zmiany i próbują dostosować się do mnie, do ciebie, do tych i do tamtych.
Gdybym był Amerykaninem bardzo bym się cieszył, że najwięksi gracze VOD na tamtejszym rynku – zdecydowanie silniejsi od polskich, bardziej rozwinięci, ze znakomitą ofertą serialowo-filmową – zaczynają produkcję/dystrybucję nowego typu. W ramach abonamentu dostajesz bowiem coś specjalnego: pełny sezon oryginalnego serialu. Netflix wystartował właśnie z „House of Cards”, który był nadzorowany przez Davida Finchera i obsadzony przez Kevina Spaceya brylującego w roli złośliwego senatora. Serial oglądasz kiedy chcesz i jak chcesz: wszystkie odcinki naraz, codziennie po jednym lub tradycyjnie jeden na tydzień. Dodajmy: bez reklam w trakcie. Całkowicie legalnie.
Sam fakt wyprodukowania serialu nie jest niczym innowacyjnym, ale po raz pierwszy tak wyraźnie zaznacza swą obecność podmiot internetowy, nie należący do tradycyjnych mediów i skupiający swą biznesową uwagę wyłącznie na sieci. Kablówka, obecna królowa jankeskiej rozrywki, może czuć się zagrożona, tym bardziej, że sukces „House of Cards” bazuje na wielkiej dostępności i – przede wszystkim – znakomitej jakości, która do tej pory niejako organicznie należała do produkcji kablowych. Tak jak w latach 70. i 80. zmieniała się telewizyjna rzeczywistość w USA – przejście z naziemnej telewizji analogowej na „kabel” – tak obecnie możemy być świadkami kolejnej ewolucji, kiedy tradycyjne media telewizyjne, ich sposób funkcjonowania i zarobkowania, ulegają dużej zmianie, a punkt ciężkości zaczyna przesuwać się w stronę internetu – co już jest odczuwalne przez papier: sprzedaje się coraz mniej gazet i coraz mniej książek, które coraz agresywniej są zjadane przez tańszą sieć, dzięki tak wspaniałym wynalazkom, jak e-ink, tablet czy, dość ogólnie, smartfon. Bastion jakości, który zbudowały sobie HBO, Showtime, ABC i wiele innych kanałów, jest zagrożony. Już teraz YouTube jest de facto najpopularniejszym kanałem tv na świecie i ową popularność chce wykorzystać tworząc własny content (YouTube Original Channels), na co chce przeznaczać 100 baniek rocznie. Na razie własnych produkcji serialowych nie ma, ale kto wie, co będzie za moment, tym bardziej, że jest tam sporo dobrych niezależnych seriali, z wyśmienitym rasowym SF na czele, czyli “H+”, wyprodukowanym przez Bryana Singera, lub „Web Therapy” z Lisą Kudrow.
Wracając do Netflixa. Oczywiście „House of Cards” będzie kontynuowane – to koronny argument w dyskusji nad jakościową równością mediów. Ale już za moment pojawią się kolejne niebanalne produkcje, które mogą zamieszać w serialowym świecie. Już w maju zostanie wypuszczony 4 sezon „Arrested Development”, z którego Fox zrezygnował 7 lat temu po 3 sezonach. Dla tych, którzy „Bogatych bankrutów” nie znają, przypominam – serial cieszył się wielkim powodzeniem u widzów i wciąż – zasłużenie – jest zaliczany do jednych z najlepszych produkcji komediowych, z kupą nagród na koncie. To może być hit. Pardon, to będzie hit. Miesiąc wcześniej pojawi się „Hemlock Grove” z pogranicza dramatu i horroru, z Famke Jenssen w roli głównej. Za jakiś czas premierę będzie miał „Orange is The New Black” Jenji Kohan, twórczyni „Trawki”. Konkurent Netflixa, Hulu, również przygotowuje się do walki, choć na razie dość niemrawo, wypuszczając co prawda oryginalne produkcje, lecz bez towarzyszącego głośnym nazwiskom rozgłosu.
I Amazon, największy na świecie dostarczyciel kultury wszelakiej. Słyszeliście o Amazon Studios? Ja też nie, ale już wiem, że to autonomiczne studio, którego zadaniem jest gromadzenie kasy i pomysłów na nowe komiksy, seriale i filmy. 2013 rok będzie przełomowy dla Amazonu, bowiem w sieć wpadnie wiele seriali – komedia o glinach z Johnem Goodmanem w roli głównej („Alpha House”), „Those Who Can’t” o nieodpowiedzialnych nauczycielach, „The Onion Presents: The News” w formie quasi-wiadomości. A seriali będzie jeszcze więcej.
Sposób odbierania telewizji ulega więc dużym zmianom. Do serialowo-filmowej gry chcą dołączyć nowi gracze – z kupą kasy, ambicji i doskonałą wiedzą o swoich klientach. W Polsce trudno to oczywiście odczuć, ale tam, gdzie światowe trendy są kreowane, zmienia się wiele. Czy na lepsze? Na to odpowiedzieć jeszcze nie można – to dopiero początek drogi, choć wiele można sobie po niej obiecywać. Kilka widocznych przykładów nie zmieni w ciągu jednego roku zbyt wiele, ale na pewno wymusi inny sposób “polowania” na widza dostosowując się do jego socialnych potrzeb i możliwości, które daje nowoczesna technologia.
Gdzie nas, widzów, to zaprowadzi? Nie mam pojęcia, ale warto się zmianom przyglądać.