Czy GAME OF THRONES – IN CONCERT to udane widowisko?
Game of Thrones – in concert to kolejne wydarzenie muzyczne związane z serialem Gra o tron, które zawitało do naszego kraju. W zeszłym roku w kilku polskich miastach odbyły się koncerty pod szyldem Live Concert Experience z udziałem kompozytora Ramina Djawadiego; teraz przyszła pora na inne widowisko – nieco tańsze, organizowane w mniejszych salach, ze skromniejszą oprawą. Orkiestra pod batutą Stephena Ellery’ego z pewnością nie przejmowała się jednak takimi porównaniami i dała z siebie wszystko. Pod względem muzycznym Game of Thrones – in concert to genialne przedsięwzięcie. Zawiodły jednak inne rzeczy.
To, że koncerty odbywały się tym razem dla mniejszej ilości widzów (zamiast łódzkiej Atlas Areny były to na przykład: Amfiteatr Kadzielnia w Kielcach albo Dom Muzyki i Tańca w Zabrzu) nie jest kwestią negatywną. Wręcz przeciwnie – po imprezie Live Concert Experience w 2018 roku wielu widzów twierdziło, że główna hala sportowa w Łodzi była po prostu za duża na tego typu występ. Ja uczestniczyłem w koncercie w poznańskiej Sali Ziemi i muszę przyznać, że akustyka była idealna, pod tym względem nie można się absolutnie do niczego przyczepić.
Ponad 100-osobowa orkiestra spisała się na medal. Podczas niektórych utworów, zwłaszcza tych z udziałem chóru, dostawało się gęsiej skórki. Koncert miał przemyślaną strukturę – napięcie było powoli stopniowane. Pierwsza część, skupiona głównie na motywach z pierwszych sezonów serialu, okazała się być jedynie wprowadzeniem do kipiącej od emocji części drugiej. To właśnie po 20-minutowej przerwie wybrzmiały choćby wybitne Khaleesi albo mój faworyt wszystkich sezonów, Lights of the Seven (dla niewtajemniczonych – podkład muzyczny do tego, co miało miejsce przed wybuchem Wielkiego Septu Baelora). Niestety, drugi z tych utworów został troszeczkę zepsuty przez początkowe problemy solistki Moniki Piechaczek – na szczęście szybko z nich wybrnęła. Udział solistów (oprócz Piechaczek był to także Jarosław Zawartko, który wykonał pamiętne The Rains of Castemere) w ogóle ożywił koncert, sprawił, że nawet najwięksi krytykanci nie mogli zarzucić mu monotonii. Jeśli ktoś liczył jednak na Jenny of Oldstones z ostatniego sezonu, srodze się zawiódł. Game of thrones – in concert to muzyka z siedmiu odsłon słynnego serialu, ścieżka dźwiękowa finału nie została uwzględniona w repertuarze. Szkoda, wielka szkoda… Rozumiem, że widowisko powstało wcześniej, ale od zakończenia Gry o tron minęło już kilka miesięcy i można było usunąć kilka starszych utworów na rzecz tych z sezonu ósmego – a przecież było tam mnóstwo muzycznego dobra, akurat do soundtracku nikt chyba nie miał zastrzeżeń. Polscy fani wybrali się na to wydarzenie w ramach nostalgicznego wspominania swojej ulubionej produkcji i wypadałoby, żeby to wspomnienie było kompletne. Żal zwłaszcza motywu z bitwy o Winterfell.
Powyższe uwagi to z mojej strony zawodowe czepialstwo, nic więcej. To było naprawdę piękne muzyczne przeżycie. Wątpię jednak aby którykolwiek z widzów zapamiętał je na długo. Dlaczego? Bo nawaliły kwestie poza-muzyczne. W opisach koncertu można było przeczytać, że “muzykę wzbogacają animacje komputerowe oraz widowiskowe efekty świetlne”. To, co pokazywano na stosunkowo niewielkim ekranie umieszczonym za orkiestrą, z pewnością niczego jednak nie wzbogacało.
Z jakiegoś powodu (zapewne macie rację – jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze) twórcy koncertu nie zdecydowali się na pokazywanie fragmentów serialu – a moim zdaniem to właśnie one najlepiej budowałyby klimat, pozwalałyby też przypomnieć sobie momenty, którym towarzyszył dany utwór. Zamiast tego na ekranie ukazywały się grafiki związane z serialem. Nie można jednak nazwać ich imponującymi, nie było też w nich konsekwencji, jeśli chodzi o styl. Niektóre postaci wyglądały na tych wizualizacjach tak pokracznie, że wywoływały może nie śmiech, ale na pewno nerwowe uśmiechy widowni. Poza tym zabrakło jakiejkolwiek interakcji ekranu z tym, co działo się na scenie – większość tego, co oglądaliśmy, było statyczne i kompletnie nie odzwierciedlało zmian w muzyce. To samo, jeśli chodzi o światła. Ich rola ograniczała się do tego, że czasem na scenie robiło się żółto, a innym razem zielono. Tyle.
To miała być audiowizualna uczta, ale udała się tylko w połowie. Powiem szczerze, że czasem lepiej było mi się wprawić w klimat zamykając oczy i skupiając tylko i wyłącznie na dźwiękach – niby nic w tym złego, ale nie taki był zamysł twórców. Poza nielicznymi wyjątkami z części drugiej koncertu wizualizacje wręcz przeszkadzały w cieszeniu się tym wydarzeniem. Z niewiadomego powodu niektóre napisy na ekranie pojawiały się też w języku niemieckim, co wzbudzało konsternację u publiczności. Jeśli twórcy Game of thrones – in concert chcą nie odstawać od konkurencji, muszą przemyśleć kwestię oprawy koncertów. Orkiestrę na światowym poziomie już mają (na szczególną uwagę zasługują bębniarze i chór, którzy nie bez powodu dostali od widzów największe brawa), pora na profesjonalizm w pozostałych aspektach show.