W lipcu przyszłego roku w końcu do Kinowego Uniwersum Marvela dołączy pełnoprawna inkarnacja Fantastycznej Czwórki, de facto pierwszych superbohaterów Marvela (wcześniejsi zadebiutowali przed rebrandingiem wydawnictwa na obecną). Będzie to już piąty (licząc ten z lat 90., który nie trafił do dystrybucji) film o tej grupie, a także czwarta wielkoekranowa wersja drużyny (nie licząc z kolei ćwierci grupy w postaci Reeda w drugim Doktorze Strange’u) oraz – uwaga! – trzydziesty piąty film MCU. A ja wciąż nie mogę ukryć ekscytacji zbliżającym się The Fantastic Four: First Steps.
A oto cztery (wiadomo) ku temu powody.
Powstały w latach 60. pomysł na obdarzoną nadludzkimi mocami rodzinę, która pod wodzą szalonego naukowca toczy nieskończone boje z kosmitami, międzywymiarowymi najeźdźcami, genialnymi dyktatorami i podziemnymi mutantami, to pomysł aż błagający o porządne przeniesienie go na wielki ekran. Z całym urokiem familijnego charakteru, pełną pulpą srebrnej ery komiksu amerykańskiego oraz niesamowitymi projektami Jacka Kirby’ego, kultowego rysownika i współtwórcy grupy.
Wszystko przy tym wskazuje, że taki właśnie pomysł na ekranizację ma Marvel Studios. Szybko ogłoszono, że akcja filmu nie będzie osadzona w „naszym” świecie (czyli tym znanym z Iron Mana i reszty), ale w innej części multiwersum, w retrofuturystycznych latach 60. Erze narodzin tytułowej grupy, ale też peaku wyścigu kosmicznego, który zakończył się lądowaniem Amerykanów na srebrnym globie. Wprost idealnym settingu dla debiutu Fantastycznej Czwórki właśnie w tym pierwotnym wydaniu.
Nie ma też co ukrywać, że oderwanie początków grupy od ram budowanego od ponad piętnastu lat uniwersum wydaje się idealnym pomysłem w dobie zmęczenia widzów formułą Marvela. Widać to zresztą, że działającym już przy Deadpoolu & Wolverinie, którzy zarabiają dla Disneya wielkie pieniądze, stojąc mocno z boku przygód Avengers i spółki.
Nie był to pierwszy wybór studia, ale film ostatecznie przygotowuje dla Marvela Matt Shakman, bardzo płodny twórca telewizyjno-streamingowy, który z Disneyem współpracował jako showrunner WandaVision, do dziś jednego z najciekawszych tytułów w bibliotece Marvel Studios i chyba przede wszystkim serialu, który doskonale bawił się konwencją i oddawał hołd minionym epokom, a przy tym również – bądź co bądź – opowiadał o rodzinie superbohaterów. Przynajmniej na papierze brzmi jak idealny wybór na reżysera First Steps!
Oczywiście żaden film superbohaterski nie poradzi sobie bez dobrze skrojonej obsady, która charyzmą tchnie odpowiedniego ducha w komiksowe postaci. Tutaj też Marvel – zdaje się – doskonale odrobił pracę domową. Tytułową grupę tworzyć będą kochany przez widzów Pedro Pascal, wprost idealnie pasująca do swojej roli Vanessa Kirby, prawdziwe objawienie czwartego sezonu Stranger Things – Joseph Quinn i znany fanom The Bear – Ebon Moss-Bachrach. A jakby tego było Wam mało, to na drugim planie zobaczymy m.in. Johna Malkovicha, Natashę Lyonne, Julię Garner i Ralpha Inesona (ostatnia dwójka wcielić ma się w kultowe postaci ze świata Fantastycznej Czwórki: Silver Surfera i Galactusa!).
Wszystko to sprawia, że pokładam wielkie nadzieje w najnowszej ekranizacji przygód Fantastycznej Czwórki i liczę, że Marvel Studios minęło już mieliznę, na którą wpłynęło ostatnio kilkoma zupełnie zrobionymi na odwal produkcjami, jak np. trzeci Ant-Man czy serialowa Tajna Inwazja. W końcu pierwsza rodzina Marvela zasługuje na odpowiedni debiut w kinowym uniwersum!
A potem kto wie? Może multwersowe spotkanie Thinga z Fantastycznej Czwórki z lat 90. z Pedro Pascalem (obecny Mr. Fantastic), Jessicą Albą (pierwsza Sue Storm XXI wieku) i Michaelem B. Jordanem (ostatni Human Torch w historii 20th Century Fox)?