search
REKLAMA
Od szeptu w krzyk

The Host: Potwór (2006)

Krzysztof Walecki

28 kwietnia 2018

REKLAMA

Niedawna premiera Cichego miejsca przypomniała mi o innym filmie, w którym rodzina bohaterów stara się uratować najmłodsze przed siejącą śmierć i zniszczenie bestią. W przeciwieństwie jednak do horroru Johna Krasinskiego, koreański The Host: Potwór w reżyserii Joon-ho Bonga dużo swobodniej igra z gatunkiem, serwując – obok typowego monster movie – tragikomiczną historię wyjątkowo niezgranej familii, której poświęcenie idzie często w parze z nieporadnością. To powoduje, że nawet najbardziej dramatyczne momenty są tu powodem do śmiechu, a komedia niepostrzeżenie bywa puentowana w bardzo bolesny sposób.

Fabułę można streścić praktycznie w jednym zdaniu – kiedy zmutowany stwór porywa małą Hyun-seo (Ko Asung, Snowpiercer: Arka przyszłości), rodzina dziewczynki rusza jej na ratunek. Reżyser koncentruje się na staraniach bohaterów w odnalezieniu dziecka, spychając tytułowego potwora na plan drugi. Zanim jednak nastąpi właściwa akcja filmu, o bestii dowiadujemy się niemal wszystkiego, począwszy od tego, co było przyczyną jej narodzin (w pierwszej scenie, opartej na autentycznym wydarzeniu, grany przez Scotta Wilsona amerykański naukowiec bezwiednie każe koreańskiemu podwładnemu wylać chemikalia do rzeki Han), po przedstawienie jej w całej okazałości podczas efektownej sekwencji ataku na ludzi. Jest tak, jakby Bong chciał pozbawić go całej aury tajemniczości, typowej dla filmów o potworach, czyniąc z monstrum wcale nie złowieszczą siłę, a efekt uboczny szkodliwej działalności człowieka, pomyłkę, która przybrała formę szalejącego drapieżcy. Reżysera nie interesuje świadomość bestii, celowość jej działań – cała jej istota wyrażona jest przez fakt, że istnieć nie powinna. Że jest błędem, który wojsko i biurokraci chcą naprawić równie bezdusznymi metodami, jak te, którymi powołali ją do życia. Jak na ironię, również rodzina głównych bohaterów jest w pewnym momencie traktowana w podobny sposób.

Oglądając filmy Bonga, obecnie jednego z najpopularniejszych koreańskich reżyserów (The Host był przez prawie dekadę najbardziej kasowym filmem tamtejszych kin), nie można oprzeć się wrażeniu, że kocha on swoje postaci, bez względu na to, czy są one dobre, czy złe, głupie, mądre lub po prostu niedoskonałe. Wystarczy przypomnieć sobie policjantów prowadzących niemożliwe do rozwiązania śledztwo w Zagadce zbrodni (2003), starszą kobietę szaleńczo szukającą ratunku dla swojego oskarżonego o morderstwo syna w Matce (2009), garstkę desperatów walczących z karykaturą życia na pokładzie pociągu, który nie może się zatrzymać w Snowpiercer: Arce przyszłości (2013), czy niedawną Okję (2017), gdzie na drodze miłości małej dziewczynki do jej superświnki stają ludzie równie mocno wierzący w swoje ideały. Światy Koreańczyka zaskakują nie tyle fabularnie, co emocjonalnie – uderzają zrozumieniem dla swoich bohaterów w sytuacjach, w których o to zrozumienie najtrudniej.

The Host: Potwór skonstruowany jest wokół – nierzadko prowadzących do nieszczęść – pomyłek głównych bohaterów, zwłaszcza Gang-Doo, ojca porwanej, człowieka leniwego i niezbyt lotnego, żarłoka, który dodatkowo cierpi na narkolepsję. To jego czyny doprowadzają do uprowadzenia córki oraz późniejszej śmierci innego członka rodziny. U mniej wyrozumiałego reżysera oba te momenty mogłyby zrazić widzów do takiej postaci, lecz u Bonga Gang-Doo do samego końca pozostaje bohaterem, któremu współczujemy, którego dopingujemy, a nawet rozumiemy. Pomaga w tym niesamowity Kang-ho Song (Pan zemsta, Dobry, zły i zakręcony), łączący dziecięce wręcz zagubienie i nieporadność z tragicznym rysem człowieka, starającego się przezwyciężyć własne ograniczenia. Warto w tym miejscu przytoczyć scenę porwania Hyun-seo, gdyż prezentuje ona, jak w pigułce, wielką umiejętność reżysera do swobodnej żonglerki tonacyjnej i gatunkowej na przestrzeni zaledwie kilku ujęć.

Początkowo nieświadoma paniki, jaką wywołało pojawienie się potwora na seulskim wybrzeżu, dziewczynka zostaje szybko wciągnięta przez ojca w ucieczkę przed bestią. Sytuacja jest dramatyczna, tym bardziej, że widzieliśmy już do czego pokraczna istota jest zdolna. W pewnym momencie ojciec i córka upadają, ale Gang-Doo, nawet nie spoglądając za siebie, chwyta rękę Hyun-seo i biegną dalej. Po paru krokach bohater (a wraz z nim widzowie) orientuje się, że ciągnie ze sobą… inne dziecko. Zdumienie rysuje się na twarzy mężczyzny, nieznajomej dziewczynki, a sekundę później jej ojca, który zabiera córkę. Dramat przechodzi zatem w komedię pomyłek, a właściwie jednej pomyłki, straszliwej w skutkach, kiedy dostrzegamy pozostawioną samej sobie Hyun-seo, za którą nadciąga galopujący potwór. W jednej chwili porywa małą za pomocą swojego ogona i wskakuje z nią do rzeki. Cała ta scena trwa trochę ponad minutę, ale w tym krótkim czasie udaje się Bongowi w sposób absolutnie mistrzowski wydobyć z sytuacji paletę różnorodnych emocji i wrażeń, nie stawiając ani jednego fałszywego kroku.

Takich momentów jest w The Host całe mnóstwo (zawodzenie rodziny, które zamienia się w parodię żałoby, jest chyba moim ulubionym), ale najważniejsze, że Koreańczyk nie przedkłada gry konwencją nad dramat swoich bohaterów. Przewrotność tych sytuacji jest w zgodzie z charakterem postaci – gamoniowatym Gang-Doo, jego siostrą Nam-Joo (Doona Bae, Atlas chmur, Sense8), utalentowaną, ale niezdecydowaną łuczniczką, ich bratem, inteligentnym, choć zbyt często sięgającym po butelkę Nam-il (Hae-il Park, Zagadka zbrodni), oraz Hie-bong (Hee-Bong Byun, Okja), biednym ojcem, który jako jedyny stara się scalić rodzinę. Ich dążenie do uratowania dziecka czyni z nich zagrożenie dla samych siebie, ale i tych, którzy na potwora polują. Czy tylko dlatego, że rodzina Parków nie zgadza się z oficjalną wersją wydarzeń, która stwierdza, że Hyun-seo nie żyje? A może dlatego, że sami są niedoskonali, niezrozumiali, śmieszni, ale jednocześnie niebezpieczni? Tak samo jak potwór.

Człowiek jest u Bonga zawsze najbardziej interesującym, złożonym i zaskakującym elementem jego filmów, jeszcze bardziej nawet niż sensacyjna sytuacja wyjściowa, czy fantastyczna obecność. The Host: Potwór już samym tytułem obiecuje nam spotkanie z nieznanym, prawdziwy monster movie przywodzący na myśl skrzyżowanie Godzilli z Potworem z Czarnej Laguny, ale reżysera stwór wcale nie interesuje. Woli opowiedzieć o rodzinie, próbie przezwyciężenia własnych słabości, wzajemnym wsparciu pomimo całkiem różnych charakterów, ich nierównej walce ze wszystkimi dookoła. I choć potwór jest tu sprowadzony tylko do bycia zagrożeniem, również i on otrzymuje moment, w którym ujawnia swoje bardziej swawolne oblicze, kiedy to postanawia zabawić się ze swoją ofiarą. Prawie jak człowiek.

REKLAMA