Oczy bez twarzy (1960)
Ostatnio nader często można zobaczyć tytuł filmu Georges’a Franju w różnego rodzaju zestawieniach i rankingach dotyczących europejskich horrorów oraz takich, które do tej pory mogły umknąć uwadze miłośników gatunku. Wystarczy wspomnieć pierwsze miejsce dla najlepszego nieanglojęzycznego filmu grozy na niedawnej liście sporządzonej przez portal Playlist oraz okładkę nowej książkowej pozycji Jonathana Rigby’ego, historyka zajmującego się gatunkiem filmowego horroru, Euro Gothic: Classics of Continental Horror Cinema, na której widnieje zdjęcie bohaterki w białej masce z francuskiego arcydzieła. Również nasz Mariusz Czernic wyróżnił nakręcony przez Franju dreszczowiec jako jeden z najlepszych filmów grozy ze starego kontynentu, zaś wpływ tego dzieła można zauważyć, mniej lub bardziej, w stosunkowo niedawno powstałych Skórze, w której żyję Pedro Almodovara oraz Neon Demon Nicolasa Windinga Refna.
Mimo to Oczy bez twarzy z 1960 roku nadal pozostają pozycją podziwianą bardziej przez koneserów filmowej klasyki niż fanów solidnego straszenia. Z jednej strony, przeszło półwieczna produkcja zrazi wielu właśnie swoją metryką; z drugiej, współczesny widz może wcale nie uznać, że ma do czynienia z horrorem. Bo choć poszczególne elementy sugerują właśnie takie przyporządkowanie gatunkowe, całość sprawia wrażenie czegoś zgoła odmiennego.
W pierwszej scenie obserwujemy jadący nocą samochód, najpierw leśną drogą, następnie przez miasto. Auto prowadzi nieco wystraszona kobieta, zaś na tylnym siedzeniu dostrzec można drugą, ubraną w męski płaszcz i kapelusz, której twarz jest niepokojąco… Właściwie to trudno sprecyzować jej stan. Dostrzegamy niewielki fragment, trwa to zaledwie sekundę, lecz wygląda to tak, jakby pasażerka nie miała skóry na twarzy. Gdy samochód zatrzymuje się, kierowca wyciąga drugą kobietę, nieprzytomną lub już martwą, i topi ją w pobliskiej rzece. Kilka dni później ofiara zostaje wyłowiona i zidentyfikowana przez ojca, szanowanego chirurga, doktora Génessiera. Dziewczyna miała jakiś czas temu bardzo brzydki wypadek samochodowy, który oszpecił jej twarz, stąd trudności z początkowym rozpoznaniem przez policję, acz jednoznaczne potwierdzenie przez ojca zamyka sprawę. Podczas pogrzebu jednak okazuje się, że kobietą, która utopiła dziewczynę, jest osobista sekretarka lekarza, Louise. Oboje zajmują się wyjątkowo ohydnym procederem polegającym na porywaniu młodych dziewczyn, a następnie próbie przeszczepienia ich twarzy żyjącej jednak córce Génessiera, Christiane. Ta, uwięziona we własnym domu, zmuszona jest nosić maskę skrywającą jej straszne oblicze.
Adaptacją książki Jeana Redona, na podstawie której powstał film, zajął się uznany duet pisarski, Pierre Boileau oraz Thomas Narcejac, doskonale już wtedy kojarzony w świecie kina. Ich kryminalne opowieści posłużyły za podstawy dwóch słynnych, opartych na zagadce i jej stopniowym odkrywaniu, thrillerów: wyreżyserowanego przez Henri-Georges’a Clouzota Widma (1955) oraz Zawrotu głowy Alfreda Hitchcocka (1958). Oczy bez twarzy są jednak całkiem inne. Franju nie interesuje tajemnica – bardzo szybko odkrywa przed widzem wszystkie karty, pozostawiając na swej fabularnej szachownicy trójkę bohaterów zamieszkujących wielką willę oraz ich gości. Tych, których sami sprowadzili, i tych całkiem nieproszonych. Jedni i drudzy są niewinni, co innego gospodarze. Brakuje tu jednak pogłębionych psychologicznie postaci, bowiem reżyser porusza się na styku dosłowności i alegorii, jawy i snu, tworząc świat mający wszelkie podstawy autentyczności, lecz podważając go niby-baśniowymi obrazami.
Realizm jego dzieła wydaje się pozorny tak, jak uproszczona jest scena operacji zdjęcia skóry z twarzy, choć Francuz nie szczędzi nam co drastyczniejszych szczegółów. W momencie jednak, gdy na ekranie pojawia się Christiane (Edith Scob, Holy Motors, Braterstwo wilków) w swojej białej, przypominającej pozbawioną emocji twarz masce, cała ta rzeczywistość zostaje niejako zachwiana. Oto bowiem ukazuje się nam niemalże anioł, ubrany w piękny atłasowy strój, poruszając się w niezauważalny wręcz sposób. Jej delikatny głos, oraz wielkie, szczere oczy tylko wzmagają wrażenie uosobienia niewinności i dobroci. Nie mogąc opuścić domu, sprawia wrażenie księżniczki zamkniętej w wieży, czekającej na rycerza w lśniącej zbroi (a konkretniej narzeczonego, który sądzi, że ta nie żyje); postać ewidentnie z bajki, kompletnie niepasująca do kryminalnej fabuły. Ale to również tyczy się muzyki Maurice’a Jarre’a, od samego otwarcia sprawiającej trudności widzowi, gdyż w najmniejszym stopniu przynoszącej skojarzenia z grozą. Moment zawahania przychodzi już podczas napisów początkowych, gdyż karnawałowe dźwięki stoją w opozycji do tego, co widzimy na ekranie czyli nocnej wyprawy samochodem w celu pozbycia się zwłok.
Franju buduje horror nie tylko na pozornie nieprzystających do siebie elementach. Szalony naukowiec oraz jego eksperymenty potraktowane są z suchą rzeczowością, bez sentymentów, który jednocześnie pozbawia postaci doktora Génessiera (Pierre Brasseur, Ludzie za mgłą) jakichkolwiek cech nobilitujących – choć jego celem jest danie nowej twarzy swojej córce, miłość do dziecka wydaje się uczuciem mu obcym. Oddana sprawie Louise (Alida Valli, Trzeci człowiek, Suspiria) również sprawia wrażenie kogoś, kogo tylko pozornie interesuje dobro Christiane, nawet jeśli jest w kobiecie więcej opiekuńczej troski niż w ojcu dziewczyny. Może to jednak wynikać z prostego faktu, że kiedyś i jej twarz została zrekonstruowana – odnajduje w osobie Christiane samą siebie bądź kieruje nią jedynie wdzięczność wobec genialnego chirurga. Przekonana nie tylko o jego możliwościach, lecz zwłaszcza wyznawanej filozofii, wedle której cel uświęca środki, a ofiara złożona na ołtarzu nauki nie pójdzie na marne, staje się zwabiającym młode dziewczyny porywaczem. Choć pod maską młodziutkiej Génessier rzeczywiście może czaić się makabryczne oblicze, prawdziwymi potworami okazują się tu jej ojciec oraz jego asystentka, szaleńcy usprawiedliwiający swoje działania tragedią dziecka.
Tym bardziej uderzające jest podejście reżysera, który pomimo jawnie sensacyjnej fabuły tworzy poetycką atmosferę, łącząc porządek realistyczny z onirycznym. Jedno nie gryzie się z drugim, bowiem sposób budowania narracji oraz sam punkt wyjścia przywodzą na myśl grozę, fantastykę, a nawet science fiction. Franju, kręcąc wcześniej krótkie formy, z powodzeniem żenił prawdę dokumentu z bliską surrealizmowi wizją świata, nadając całości unikalnego, lecz spójnego charakteru (podobnie będzie w jego późniejszej twórczości, m.in. sensacyjnym, sięgającym do początków kina Judex – zbrodni ukaranej z 1963 roku). I choć nie lubił nazywać Oczu bez twarzy horrorem, niewątpliwie czerpał garściami z dobrodziejstw gatunkowej tradycji, nie bojąc się wykorzystać również efektu szoku – widzowie podczas premiery mdleli na scenie operacji, zaś również zakończenie przynosi parę graficznych i koszmarnych zgonów. Dziś obrazy te nikim już nie wstrząsną, ale unosząca się nad historią dziwna i niepokojąca atmosfera nadal podziała na tych, którzy kino grozy utożsamiają nie tylko z nadnaturalnym zagrożeniem i hektolitrami krwi.
Być może jednak rację ma Andrzej Kołodyński, nazywając film Franju „czystym” kinem grozy. Christiane jest martwa dla świata, ale chyba też ona sama postrzega się jako ktoś już nieżyjący, nierealny, ale w ten sposób też ponad wszelkimi ludzkimi prawami. Podczas przenoszenia kolejnej ofiary profesor i jego asystentka nie widzą dziewczyny, lecz ta daje się zobaczyć porwanej, która reaguje krzykiem i omdleniem. Córka Génessiera, niczym anioł śmierci, przemyka korytarzami pustej willi, nie ingerując w eksperymenty ojca, upewniając się jednak, że jej twarz będzie ostatnią rzeczą, jaką zobaczą ofiary. Reżyser pozbawia nas jednak odpowiedzi na pytanie, dlaczego w finale Christiane decyduje się zająć stanowisko, chwyta za skalpel i robi z niego użytek. Czyżby pojęła, że powrót do świata żywych jest już niemożliwy? A może wręcz przeciwnie, że jest czymś więcej niż tylko tytułowymi oczyma bez twarzy, nie tylko niemym obserwatorem przerażających wydarzeń. Ostatni raz, gdy ją widzimy, wydaje się pogodzona z własnym losem, wolna, nawet piękna. Jeśli dzieło Franju jest horrorem, to przede wszystkim horrorem duszy, gdzie bestialstwo motywowane jest rzekomą miłością, zaś w samym akcie mordu dostrzec można przejaw łaski. A może to szaleństwo? Trudno powiedzieć – same oczy tego nie zdradzają.
korekta: Kornelia Farynowska
https://www.youtube.com/watch?v=TGNFynNqJ2A